5/2012
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Wystawienie

Noc odstępuje, z zapadlisk paruje deszcz, wznosi się jak smugi dymu. Gumowe podeszwy biegnącego ścierają żwir. Mężczyzna jest w dresie, głowa schylona, zakapturzona.
Kobieta czeka na niego z rękami na kierownicy, oddycha płytko, szybko. Cel zbliża się kłusem, bezładnym, zmęczonym, przypisanym bezpańskim psom przemieszczającym się uparcie, niechętnie, bez dobrego spoczynku.
Zobaczył ją, zwalnia. Jest już w nim przeczucie właścicielki samochodu, i wahanie: biec prosto w jej spojrzenie, a może uciec, przeskoczyć rów, przeciąć pola, dobiec do wsi.
Zatrzymuje się, ale tylko na moment, mierzy się z myślami, podejmuje bieg, przyśpiesza, nogi poruszają się miarowo, łokcie zgięte, naprężone, już nie łokcie, ale lotki.
Widzą się coraz wyraźniej, samochód rusza. Kiedy są blisko, mężczyzna nie wiadomo czemu kuca, albo się potyka. Kobieta usłużnie zjeżdża na pobocze, ale zaraz potem ostro skręca. Trzask. Słyszy kości pod kołami. Odgłos przypomina jej deptanie przez syna plastikowej butelki.
Hamuje, szybko wyskakuje z samochodu. Idzie jednak powoli, stopa przy stopie. Odwraca ciało na plecy. Żylasta twarz, zamknięte oczy, usta oblepione skrzepem, ale ciągle podobny do siebie – aktor, pan z telewizji, letnik, który kupił dom po kowalu.
Końcem twardych półbutów turla zwłoki do rowu, głowa mości się w wilgotnej ziemi, ciało jak szmatka nasiąka, prawie znika, wystaje tylko grzbiet, przypomina śliski kamień.
Stoi nad nim więcej niż kwadrans. Jakby go grzebała. Może jest żałobnicą na własnym pochówku, w pamięci odtwarza swoje odchodzenie w drugiej klasie podstawówki. Kilka godzin gościła się w ogrodzie, jedząc ziemię. Matka przyszła wcześniej niż śmierć, umieranie nazwała wygłupem, dała coś na gorączkę. Potem długo nad wanną podmywała jej usta, szybko, wprawnie, tak jak to robiła z kroczem, czyszcząc je po mężczyźnie.
Kobieta odchodzi od rowu, wraca do domu, dwie minuty jazdy. Ściskając kierownicę, ma wrażenie, że lepka ciecz ścieka na kolana, pociąga nosem, krwawi, wyciera się mankietem, bez czułości, piecze ją.
Kuchnia otwiera się oknami na wschód. Podchodzi, słońce grasuje na twarzy, mruży oczy. Szybkim ruchem poprawia włosy nad czołem, zasiada do stołu. Pije zimną herbatę, unosi kubek, spokojnie, niespiesznie, tym razem bez drgania palców, a przecież przez ostatnie pół roku nawet szklanki nie mogła utrzymać, i już wyglądała jak matka, kiedy ojciec nie wrócił z kopalni, ale nie zaraz po wypadku, tylko za kilka lat, wtedy – piła już wszystko, co znalazła.
Kiedy jej nie odratowali, nawet nie mogła być wzorową sierotą, ani płakać, ani się zabić, bo jak tu się zabić, kiedy życie przekupuje. Daje pierwszą miłość, drugą i szesnastą, daje twardą głowę do wódki, daje poród lekki, godzina i po wszystkim, daje garnki z Niemiec na Gwiazdkę.
Syn szybko urósł, jeszcze wczoraj niemowlęce kolki budziły ją w nocy, a teraz nie spała, bo ciągle gdzieś łaził, do samego rana, a miał dopiero piętnaście lat.
Tamtej nocy była pewna, że znowu będzie czuwanie do świtu przy parapecie, ale przyszli przed drugą. Sąsiad z jakimś innym. Udawali, że nic się nie stało, ale od razu ich przejrzała, od pierwszego zdania na progu, kiedy któryś z nich powiedział:
– Czy to nie twój tam leży na drodze przed krzyżówką?
I pomyślała, głupia, o psa chodzi, bo znowu za sukami poleciał, ale kiedy na bosaka żwirówką biegła, już wiedziała, czemu tak bez tchu leci. To był jej syn, tyle że leżał jak rozjechany pies, a w rowie kiszki i oko. Nawet nie umarł jak człowiek. Zdechł.
Kiedy już mieli umorzyć sprawę, dostała list bez podpisu. Ktoś wszystko widział, ale tylko jej to wyjawił. Podpisała się: „Kobieta”. Jak matka matce.
Do sądu nie poszła, ani na policję, kartkę spaliła.
Herbata wypita, do pracy. Najpierw zabawki ze strychu, klocki, miś, samochody, pudełko po zapałkach z mlecznymi zębami, plastikowa stacja paliw. Potem ubrania, dżinsy z krokiem w kolanach, niedobrane skarpety, czapki noszone daszkiem do tyłu, sprane bluzy, buty do szkoły, sportowe do piłki, worek nakrętek, obrazek komunijny, śniegowce, raz tylko na pasterkę w nich poszedł, czapka z wełny, drapała, nigdy nie założył. Nagle myśli, że ten, co go przejechała, pewnie już po Sądzie Ostatecznym. Tacy jak on, ze znaną gębą, wszędzie się wcisną na krzywy ryj, poza kolejnością.
Do osobnego wora plecak, podręczniki, obgryzione długopisy, zeszyty. Docisnęła pościelą w okręty. Jeszcze deskorolka z sieni, z łazienki – nieużyta golarka, czekał na zarost, kilka piłek porzuconych w ogrodzie, jedna oklapnięta, bez powietrza.
Wszystko wystawia na drogę, worek przy worku, całe ogrodzenie zastawione, od bramy aż do końca działki. Kiedy prostuje się w krzyżu, myśli, że szybko jej poszło.
Potem, już ze schodów na ganek, patrzy na drogę, nic się nie dzieje. Nikt nie jedzie, nie biega, nie krzyczy. Od tej pustki oczu nie może oderwać. Pierwszy raz widzi, jak dzień trzyma stronę nocy.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.