6/2012

Magia musicalu

Najnowsze przeboje West Endu, Ghost i Matildę, łączy jedno: obie historie zaistniały wcześniej w światowej kinematografii.

Obrazek ilustrujący tekst Magia musicalu

Manuel Harlan

 

Gdy w głowach producentów pojawia się pomysł oddania musicalowej sceny we władanie Ducha, wyjście jest tylko jedno: trzeba uciec się do pomocy siły wyższej. Nie chodzi przecież o świecidełka fruwające pod powałą kaplicy i imitujące dziecięce duszyczki, ale o pełnoprawnego bohatera, który, by uwiarygodnić się w oczach widzów, powinien przeniknąć przez kilka ścian, wzlecieć z dymem ku niebu i najlepiej zdematerializować się w finale. A skoro jesteśmy w Wielkiej Brytanii, czarodziej może być tylko jeden – Harry Potter. Czy też, ściślej rzecz biorąc, mózg jego magicznych zdolności, mistrz wiedzy tajemnej – Paul Kieve. To on odpowiadał za „magiczne” efekty Więźnia Azkabanu, to on odtworzył w filmie Hugo i jego wynalazek klasyczny iluzjonistyczny numer z lewitacją, to za jego sprawą w musicalowej wersji Władcy pierścieni Bilbo dosłownie zniknął sprzed oczu zdumionych widzów.
I to właśnie przede wszystkim Kieve odpowiada za sukces musicalowego Ghost, który londyńskich widzów zachwyca od 19 lipca ubiegłego roku. Spektakl jest adaptacją filmowego melodramatu z 1990 roku, w którym Patrick Swayze zagrał maklera powracającego po śmierci do materialnego świata, by chronić ukochaną Molly. Do historii kina przeszła sekwencja przy kole garncarskim, w której rzeźbienie w glinie płynnie przechodzi w scenę erotyczną. W musicalowej adaptacji oczywiście znalazło się miejsce również dla niej, choć w ogromnej przestrzeni Piccadilly Theatre pozbawiona jest intymności i nie robi większego wrażenia. Za to efekty specjalne – owszem. Ghost to imponujący popis techniki teatralnej. Majstersztykiem jest już podstawowe rozwiązanie konstrukcyjne stworzonej dla potrzeb spektaklu „maszyny do grania”: mobilny parawan, przełamany w kilku miejscach, by płynnie zaznaczać przestrzeń mieszkania bohaterów czy nowojorskiej ulicy. Niby nic takiego, ale konstrukcja ta jest jednocześnie ekranem, zresztą generującym obraz, a nie służącym tylko do rzucania nań projekcji. Wizualizacje Jona Driscolla to arcydzieło samo w sobie. Mocno zakorzenione w różnych estetykach street artu, współtworzą także wizje świata nadprzyrodzonego, zawsze perfekcyjnie współgrając z muzyką i choreografią. Kiedy wszystko to się rusza, podchwytuje światło i wspomaga efekty iluzjonistyczne, rezultat jest olśniewający.
Kieve jako iluzjonista doskonale zna zasadę oszczędnego dawkowania efektów. Nie narzuca się widzowi, ale kiedy już interweniuje, publiczność przeciera oczy ze zdumienia. Trik polegający na błyskawicznej podmianie aktora w scenie śmierci bohatera jest jeszcze dosyć banalny, za to gdy w połączeniu ze światłem dym układa się w kształt ducha, widzowie zapominają nawet o klaskaniu. Doskonałym popisem warsztatu Kieve’a są sceny, w których Duch uczy się chwytać przedmioty: kilkakrotnie jego dłoń przenika przez nie, by w końcu podnieść rzecz, którą podejrzliwi widzowie zdążyli już uznać za projekcję, hologram czy jakieś inne czary. Rozpływanie się aktora w powietrzu jest już w tym momencie efektem, którego wszyscy się spodziewają – tym trudniejsze zadanie dla iluzjonisty, który musi oszukać widzów przysięgających sobie, że tym razem nie dadzą się nabrać. Próżne wysiłki – aktor po prostu dematerializuje się na naszych oczach, zapewniając nam na najbliższe godziny temat do sporów, toczonych w jednym z licznych pubów Theatrelandu.
Efekty specjalne nie przytłaczają jednak całości, podobnie jak cała warstwa wizualna. Jak to w anglosaskich musicalach, specjaliści od nich nie zagarniają pola pozostałym twórcom, choć może w tym wypadku nie stanowiłoby to problemu, bo zarówno scenariusz, jak i muzyka nie wykraczają w Ghost poza melodramatyczne schematy. Nieco płaczliwa historia jest tutaj przyozdobiona równie rzewnymi balladami i właściwie nie byłaby godna uwagi, gdyby nie rewelacyjnie zagrana przez Sharon D. Clarke postać Ody Mae, fałszywego medium, która dopiero dzięki interwencji Ducha odkrywa ze zdumieniem, że natura faktycznie obdarzyła ją zdolnościami paranormalnymi. Za tę rolę w filmie Whoopi Goldberg otrzymała Oscara; Clarke niewiele jej ustępuje.
Trudno uciec od skojarzeń: kiedy w Londynie ogląda się na scenie duchy, myśl o Hamlecie narzuca się sama. Postać Szekspira przychodzi na myśl także w wypadku drugiej angielskiej nowości, Matildy Tima Minchina. Produkcja ta została okrzyknięta najlepszym brytyjskim musicalem od czasów Billy’ego Elliota, który z kolei palmę pierwszeństwa w oczach krytyków przejął po Oliverze. Musicale te łączy jedno: gromadka roztańczonych i rozśpiewanych dzieci na scenie. Łatwo zrozumieć irytację Szekspira, gromiącego wyrostków konkurujących z „dorosłymi” zespołami: przy poziomie wykonawczym dorównującym profesjonalistom naturalny wdzięk tych maluchów ich starszym kolegom nie daje w starciu najmniejszych szans. Warto jednak dodać, że każdy z wymienionych „dziecięcych” musicali śmiałością refleksji znacznie wykracza poza gatunkowy, przeważnie mało ambitny kanon, co rzuca się w oczy zwłaszcza w wypadku Billy’ego, będącego dosyć drapieżną diagnozą Thatcherowskich reform.
Także twórcy Matildy nie mają się czego wstydzić. Musical oparty jest na książce Roalda Dahla (którą w 1996 roku zekranizował Danny DeVito) o dziewczynce, która walczy ze światem uzbrojona jedynie w wyobraźnię i miłość do książek. Jej rodzice to para prostaków: głupia amatorka tańców latynoamerykańskich i dorównujący jej tępotą podrzędny handlarz samochodami. Oboje nie doceniają zalet córki, jej pęd ku wiedzy traktując jako fanaberię i za wzór stawiając Matyldzie jej brata, zidiociałego małolata wychowanego na reklamach chipsów w przerwach kreskówek. Dziewczynka azyl znajduje w bibliotece, gdzie uwielbiającej ją bibliotekarce opowiada wymyślaną na bieżąco historię o miłości dwojga artystów cyrkowych, oraz w szkole, gdzie nauczycielka odkrywa w Matyldzie małego geniusza. Niestety wymykający się schematom państwowej edukacji umysł wyprowadza z równowagi dyrektorkę szkoły, zagraną zresztą brawurowo przez Bertiego Carvela.
Matilda to przede wszystkim opowieść o wkraczaniu w dorosły świat, o zagrożeniach i rozczarowaniach z tym związanych. Już otwierający numer Miracle dokumentuje kontrast między rajem dzieciństwa a dżunglą rzeczywistości: każde dziecko zapewniane jest przez rodziców o swojej wyjątkowości i nagle, pierwszego dnia szkoły, odkrywa ze zdumieniem, że „wyjątkowi” są wszyscy. Kończą się zachwyty, zaczyna się walka o życie. Paradoksalnie to Matylda wydaje się do niej lepiej przystosowana. Słysząc w domu głównie utyskiwania na własne dziwactwa, sama musi stworzyć sobie azyl oraz wyrobić odporność na ciosy. Odwaga i rezolutność pozwalają jej dotrwać do happy endu, w którym odnajduje nowy dom i w którym to w jej rękach spoczywa nagle los antypatycznych rodziców.
Ta pochwała wyobraźni rozgrywa się w scenicznej rzeczywistości wykreowanej na podstawie obrazu świata widzianego oczami samej Matyldy. Scenografia zbudowana jest z klocków z literkami, szczelnie wypełniających łuk proscenium i wychodzących na widownię. Literki łączą się ze sobą w na pozór przypadkowe ciągi, które dopiero w oczach uważnego widza pozwalają poskładać się w urywki słów. Wyobraźnia dziecka wydaje się rządzić przeobrażeniami na scenie, przy czym dekoracja ma w sobie pewien posmak retro: zmiany dokonują się z wykorzystaniem mechanizmu kulisowego, sterowanego wprawdzie elektronicznie, ale co do zasady nieodbiegającego od rozwiązań znanych z dawnego teatru. Dawnego, minionego, nie z tej epoki, tak samo niedopasowanego do rzeczywistości, jak dziewczynka żyjąca w świecie książek i marząca o rodzicach artystach cyrkowych.
Rewelacyjne aktorstwo, unoszący się nad sceną duch nostalgii za ginącym światem, nieodparty komizm i wiara w moc wyobraźni oraz siłę własnych przekonań – tak zmasowany atak na zmysły i emocje widza sprawia, że nie da się Matildy oglądać obojętnie, a proste prawdy docierają do nas niczym w teatrze lalkowym, w którym przestajemy się wstydzić skłonności do sentymentu i dajemy się wciągnąć w czarno-białe konwencje świata o jasno sprecyzowanych wartościach.
Oba musicale odniosły sukces. Wszystko wskazuje na to, że na dłuższy czas zadomowiły się na West Endzie, przy czym Ghost 23 kwietnia zadebiutował również na Broadwayu, a nowojorska premiera Matildy planowana jest na początek 2013 roku. Jako adaptacje przebojów światowego kina doskonale wpisują się w nurt dominujący ostatnio w gatunku, choć sytuują się na jego przeciwnych biegunach: Ghost wyznacza nowe ścieżki w rozwoju multimedialnych widowisk teatralnych, Matilda to hymn ku czci musicalu tradycyjnego, w którym nowoczesne rozwiązania techniczne jedynie wspomagają pozostającą na pierwszym planie opowieść.

Piccadilly Theatre w Londynie
Ghost. The Musical
reżyseria Matthew Warchus
premiera 19 lipca 2011

Cambridge Theatre w Londynie
Matilda. The Musical
reżyseria Matthew Warchus
premiera 24 listopada 2011