6/2012

Lokalność, a nie prowincjonalność

Pierwszy tarnowski spektakl Eweliny Piotrowiak chce być blisko widza i jego tęsknot za wielkim miastem.

Obrazek ilustrujący tekst Lokalność, a nie prowincjonalność

Paweł Topolski

Trzy siostry Czechowa to pierwszy wybór nowej dyrektor artystycznej Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie, Eweliny Pietrowiak. Młoda reżyser i scenograf, która od grudnia 2011 roku objęła kierownictwo artystyczne tarnowskiej sceny, ma nie tylko imponujące wykształcenie (absolwentka Wydziału Reżyserii Akademii Teatralnej, Wydziału Architektury Politechniki Poznańskiej oraz Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia, studentka Podyplomowych Studiów Wokalnych na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina), ale też niemałe doświadczenie oraz osiągnięcia na polu teatralnym i operowym, uhonorowane licznymi nagrodami (m.in. za scenografię do przedstawienia Wierszalin. Reportaż o końcu świata, za reżyserię Kasta la vista w warszawskim Ateneum, a także nominacja do Paszportu „Polityki” w kategorii muzyki poważnej w 2010 roku).
Po dramatycznych wydarzeniach w tarnowskim teatrze ma być remedium, zastrzykiem młodzieńczej energii i doświadczenia, który na nowo skonsoliduje i odbuduje tarnowski zespół – jak obiecuje sobie następca Edwarda Żentary, Rafał Balawejder – a także zyska sympatię i nadszarpnięte zaufanie tarnowskiego widza. To oczekiwania, których ciężar pani dyrektor czuje. Ostrożna w deklaracjach i reformatorskich zapędach mówi prosto: „Ważne jest, by zdjąć z tego teatru jakieś odium prowincjonalności, ale przy jednoczesnym zachowaniu lokalności. Chodzi o to, by robić teatr dla tarnowian, ale nie teatr prowincjonalny. Prowincjonalność jest określeniem pejoratywnym, prowincjonalny teatr gra głównie bajki i lektury, i to nie na najwyższym poziomie artystycznym. A lokalność rozumiem jako stworzenie tu ważnego na mapie Małopolski kulturalnie miejsca i miejsca nie oderwanego od Tarnowa” (Galicyjski Tygodnik Informacyjny „Temi” nr 48/2011). Wybór Czechowa został podyktowany rozważną strategią: „Czechow pasuje do Tarnowa, do atmosfery, która tu panuje. [...] Myślę, że mieszkańcom miasta bliskie mogą być problemy bohaterów sztuki, którzy też żyją w stutysięcznym mieście, ale marzą o życiu gdzie indziej, byciu kim innym. W Tarnowie czuję tęsknotę za »wielkomiejskością«, widzę, że... rynek w środku dnia jest pusty” – wyjaśnia Pietrowiak w kolejnym wywiadzie („Polska Gazeta Krakowska” nr 27/2012). I nie chodzi jej o urażenie mieszkańców, czy posądzenie ich o „prowincjonalizm”, a właśnie o wsłuchanie się w potrzeby małomiasteczkowego widza i „lokalność” w pozytywnym znaczeniu tego słowa. „To nie wstyd mieć nadzieję na zmianę, na lepsze jutro. Rozumiem ludzi, których nadzieja trzyma przy życiu, którym jakiś daleki, pozornie nieosiągalny cel daje powód do wstania rano z łóżka. Czuję tutaj, że w powietrzu unosi się jakieś niespełnienie, jakaś dojmująca tęsknota i chciałam, by o tym właśnie opowiadali aktorzy. Snują więc oni opowieść o sobie, o ludziach, których znają, ale także, mam nadzieję, o widzach” (tamże).
Trzy siostry chcą być blisko widza, starają się być odpowiedzią na „tu i teraz” tarnowian, małomiasteczkowe tęsknoty, w których mieszkańcy odnaleźliby swoje marzenia. Stąd też pomysł zaangażowania do roli Nataszy Matyldy Damięckiej – aktorki „z zewnątrz”, która samą swą obecnością podkreśliłaby inność swej bohaterki i jej nieprzystawalność do pozostałych postaci „lokalnego dramatu”. A jest to rola zagrana koncertowo – wulgarna i pewna siebie Natasza nie jest zahukaną prowincjuszką, a wyrachowaną manipulatorką o aktorskim zacięciu. Swym zachowaniem i ekspresją diametralnie różni się od subtelnych sióstr Prozorow, w rolach których możemy oglądać dwie nowe aktorki tarnowskiej sceny, absolwentki łódzkiej filmówki: Kingę Piąty jako Olgę i Zofię Zoń w roli Maszy. Ten spektakl stoi kreacjami kobiecymi – cztery zróżnicowane, wyraziste bohaterki zagrane zostały konsekwentnie na jednej nucie.
Matylda Baczyńska z wdziękiem ogrywa infantylizm dziewczęcej i naiwnej Iriny, która siada doktorowi na kolanach, stroi się przed lustrem, a z Tuzenbachem preferuje gry i zabawy zamiast zalotów. Choć nie brak jej też przekory i bezceremonialności dziecka. Grająca wymownymi spojrzeniami i zapiętą pod szyję belferską dyscypliną Olga Kingi Piąty jest wśród sióstr pozbawioną złudzeń realistką. I najciekawsza chyba z rodzeństwa, Masza, przypominająca trzepoczącego w klatce ptaka. Drobna Zoń w za długiej spódnicy, przykrótkim sweterku, niedbale spiętych włosach i luźnych walonkach może wydawać się antytezą kobiecości i czułości. Nieco męska w ruchach, szorstka i opryskliwa w obejściu, chowa w sobie ogromny głód miłości. Gdy dopada ją namiętność, jej łapczywość nie zna granic – dosłownie zakleszcza w ramionach Wierszynina. Na poły spragnione dziecko, na poły cynik świadomy przegranej – wyśmienita kreacja, rozedrgana, napięta, pulsująca skrywaną emocjonalnością i ukrytą tuż pod skórą histerią. Masza zawiera w sobie tęsknoty i pragnienia wszystkich trzech sióstr. I ich rozpacz.
Przy tym zróżnicowanym kwartecie pań nieco bladziej wypadają mężczyźni. Z założenia mniej wyraziści, wręcz zuniformizowani przez jednolite, ciemnoszare militarne stroje; w wojskowych kurtkach i szynelach, bojówkach, wysokich oficerkach. Zagubiona w czasie armia, raczej – zdawać by się mogło – okupanci niż goście spokojnego miasteczka. Na ich tle wyróżnia się groteskowy Kułygin Jerzego Pala – safandułowaty, zdradzany mąż, jakby z innej komedii.
Spektakl zawiera aluzje do współczesności (gra w kosza, stare opony wypełnione niedopitymi butelkami, tabloidy przeglądane przez bohaterów), jednak nie jest nachalnie uwspółcześniony ani też muzealnie rosyjski (samowar wywołuje u bohaterów wybuch śmiechu). Przez brak wyrazistej stylizacji i zaledwie muśnięcie „rosyjskością” (głównie w tragikomicznych postaciach starej Anfisy i Fieraponta) reżyserka uzyskała poczucie bezczasowości i neutralnej przestrzeni. Podkreśla ją scenografia jej autorstwa – jawnie teatralny podest ze stylizowaną werandą i atrapą ściany otwierającą się na schematyczne wnętrze, ogrywane kulisy sceny, trzepak, porozrzucane opony. Wszędzie i nigdzie. Dominuje szarość, prostota, trywialność.
Mocnym kontrapunktem wobec wszechogarniającej nijakości jest scena, której brak w dramacie – wizyta kolędników. U Czechowa za sprawą Nataszy przegnano „maszkarników”, tu wchodzą w ciemności – majestatycznie, z zapalonymi lampkami – i nucą z nadzieją o Chrystosie Spasitielu. Po chwili ich śpiew staje się donośny, głęboki, a teatr wypełnia kolęda Nocz ticha nad Palestinoj. Wiruje papierowa gwiazda, a przez widownię przechodzi dreszcz. W tajemnicy Narodzenia na moment zaświtała nadzieja. Lecz zgasła, jak zdmuchnięte przez bohaterów świece.
Choć teoretycznie nie jestem targetem tarnowskich Trzech sióstr – jako widz przyjezdny, a do tego (brr...) recenzent – muszę przyznać, że spektakl Pietrowiak autentycznie mnie wzruszył, a skupienie i zaangażowanie siedzących obok gimnazjalistów potwierdziło, że potrafi ona zajmująco opowiadać historie.
Warto śledzić, co się będzie w tarnowskim teatrze działo. Po wielu dramatycznych perturbacjach, patrząc na zaangażowanie odświeżonego i odmłodzonego zespołu oraz ambicje nowej dyrektor, można sobie po tej scenie wiele obiecywać. Myślę, że zamierzenie reżyserki, przeprowadzone na Czechowowskim tekście, uwieńczone zostało pełnym sukcesem. Pozostaje więc tylko życzyć konsekwencji w realizacji planów, może na teatralnej mapie Małopolski zaistnieje ciekawe miejsce – i to nie tylko o lokalnym zasięgu.

Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie
Trzy siostry Antoniego Czechowa
tłumaczenie Natalia Gałczyńska
reżyseria i scenografia Ewelina Pietrowiak
muzyka Michał Górczyński
kostiumy Anna Nykowska-Duszyńska
premiera 12 kwietnia 2012

absolwentka teatrologii i rosjoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, adiunkt w Katedrze Teatru i Dramatu Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, członkini Polskiego Towarzystwa Badań Teatralnych, autorka prac z zakresu hisorii teatru i dramatu oraz performatyki.