6/2012
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Bez chóru

Wrzucili go do kosza, nie bronił się, pozwolił się wyzywać i pluć na siebie. Wiedział – zaraz odstąpią, jak zawsze zmęczą się, pobiegną między drzewa. I wypełniło się; las pochłaniał oddalające się chłopięce rozmowy, krzyki, pogwizdywania. Ale właśnie wtedy zaczął się bać. Inaczej niż w domu. Znajomy lęk prowadził pod łóżka, do piwnicy z ziemniakami, schowka na weki, psiej budy. Ten – unieruchomił, jak owad z łuskowatymi skrzydłami wpadł do gardła, szamotał się, dławił.
W końcu jednak odsunął tłuste serwetki, kartony po sokach, zepsute zabawki. Brzuchem wyczuł metal śmietnika, oburącz chwycił brzeg kubła, wziął wdech, podniósł się na przedramionach i rzucił na ziemię. Ból w lewym barku, przeszywa, nie odstępuje, drażni mięśnie, pulsuje w żuchwie, promieniuje do nerek.
Zobaczył, że postrzępiona rdzą krawędź kubła przecięła opuszki. Krwi jest dużo, dłoń zrobiła się śliska, obca. Zaciskając zęby, przewrócił się na prawą stronę. Przez moment leżał cicho, czekając, aż skurcz przeminie. Mokre igliwie oblepiało policzek. Patrzył na długi drewniany wózek dla lalek, od piątego roku życia był jego nogami.
Ból wyciszał się, niespiesznie przechodził w mrowienie skóry. Wtedy poczuł w kroczu wilgoć. Zawstydził się sam przed sobą i aż się usmarkał od tego odkrycia.
– Obrzydliwiec – powiedział do siebie karcącym tonem, naśladując intonację szybkiego głosu matki. – Wstyd… jak dzieciak… smarkacz jeden. I taki chce chodzić po tej ziemi. Nie dziwi, że nie może. Nie dziwi. Powtarzał: – Wstyd! Dzieciuch! Jak smarkacz! – wytarł twarz wierzchem dłoni i mankietem koszuli.
Podciągnął spodnie, z ledwością odsupłał pasek, zacisnął go mocniej, teraz portki będą się trzymać. Poczołgał się w kierunku wózka, dźwignął ciało i ułożył się, stosując wyćwiczone, skuteczne manewry. Chwycił dyszel, ułożył go między kolanami, zacisnął dłonie na kółkach, wprawił je w ruch. Ruszył w stronę domu. Dużo czasu zajęło, zanim tam dotarł, ale ani razu nie przystawał, by odpocząć i rozmasować obolałe miejsca.
Kiedy wjechał na podwórko, ból był już tak silny, że zwymiotował na wyschniętą trawę. Wypłynęły żółte kłaczki po sadzonym jajku. Takim zobaczyła go matka z głębi sieni. Chyba uśmiechnęła się, widząc, jak skurczony obryzguje ziemię z rozczapierzonymi, wbitymi w glebę palcami. Potem wyszła na próg, zeszła po schodach i spojrzała w niebo, zadowolona – na deszcz się nie zanosi.
Nawet z tej odległości widział, że włosy zaczęły jej już odrastać. Minęło prawie trzy tygodnie, odkąd ojciec przywiązał ją do krzesła i byle jak, nożycami do owiec, obciął warkocze. Zapinała bluzkę, nierówno, nie przejmując się plamami od mleka, które po karmieniu wyciekło z brodawek.
Zanim usiadła na ławce, jeszcze poprawiła brzeg spódnicy, i wtedy dopiero zapaliła papierosa. Zaciągnęła się dymem, a nikotyna sprawiła, że rysy jej się rozluźniły i wyglądała na zadowoloną.
Po kolejnej ciąży znowu przytyła, mąż patrzył z obrzydzeniem. Nie chciał być dla niej mężczyzną, to i ona przestała być kobietą. Odganiała go, a kiedy kładła się obok wiecznie głodnego niemowlęcia, czuła się jak maciora. – Ohydne ścierwo. Dodatek do cyców. Nie lubiła karmienia piersią, żarłoczna córka ciągle by tylko ssała ją i żarła. I jeszcze jej najstarszy, kaleka i tyle, darmozjad – wpatrywał się w matkę, zgadując myśli. Nie mógł się oderwać od widoku tej twarzy; zarówno dziewczęcej, jak i starej, obsypanej piegami i nabrzmiałej.
Matka posyła mu grymas. Ucieka wzrokiem. Zbiera kilka garści ziemi i zakopuje wymiociny. Potem pełznie do ławki, odwraca głowę od słońca, ramieniem robiąc cień na twarzy, tak, by móc patrzeć na matkę.
Ona pali i pali, ale nagle szturcha go stopą, szeroką, twardą na piętach, męską. Roześmiał się z zaciśniętymi ustami. Podoba jej się to, kuksa go znowu, a on chichra się bezgłośnie. Drga tylko ciałem, tym ciepłym pudłem rezonansowym.
Potem jeszcze długo tkwią obok siebie, patrzą w stronę jeziora, tam – nocny ognik, jakby gdzieś trzaskały iskry, grzali się ludzie.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.