7-8/2012
Obrazek ilustrujący tekst Dobrze, że był

Dobrze, że był

 

Dziennik Jerzego Zawieyskiego był już wielokrotnie publikowany – zawsze w wyborach, najróżniejszych. Wydanie przygotowane przez Ośrodek Karta oraz Dom Spotkań z Historią, choć z dotychczasowych najobszerniejsze, jest także oparte na selekcji materiału: do publikacji wybrano około połowy tekstu. Z planowanej edycji dwutomowej dostępny jest już tom pierwszy, zatytułowany Dzienniki 1955–1959. Z zamieszczonej w nim noty wydawców dowiadujemy się, iż w wydaniu tym zrezygnowano z „wątków pobocznych, kwestii doraźnych, niepodnoszonych przez Autora w dalszym biegu zdarzeń, a nade wszystko z zapisków mniejszej wagi, jakie nie spotkałyby się z zainteresowaniem współczesnego czytelnika”; wydaniem tym rządzi „zasada esencjonalności”. Nie jest to, jak podkreślają wydawcy, edycja źródła, ale „odkrywanie istoty zapisu, nieosłabionej pobocznym tekstem”. Wybór, którego „podstawową zasadą było nienaruszanie myśli Autora”, został dokonany wspólnie z rodziną Jerzego Zawieyskiego. Tego typu, podkreślmy, trudne decyzje edytorskie muszą budzić wątpliwość czytelnika, który ma świadomość, że w ich efekcie nie obcuje z budowanym przez lata dziełem autora, lecz z opartym na dziele tworem spreparowanym na potrzebę publikacji. Zawieyski prowadził dziennik z myślą o czytelniku i daje temu wyraz w tekście wielokrotnie. Jest zatem możliwe, że wszystko, co znalazło się w maszynopisie dziennika, na którym opiera się wydanie, było według niego godne publikacji. Problem ten warto zasygnalizować, choć nie jest to miejsce na ocenę rozstrzygnięć edytorskich; skupmy się na tym, co nam przedstawiono, z nadzieją, że wola autora nie byłaby dalece różna od woli wydawców, którzy odkryli „istotę zapisu”.
Pierwsze noty w dzienniku Zawieyski czyni w trudnym dla siebie czasie wielkiej próby. Pod datą otwierającą tom czytamy: „Zaczyna się siódmy rok mojego milczenia. Siódmy! Jest to mój największy, najcenniejszy kapitał moralny. Cenniejszy niż to, co piszę. Może wszystko zginąć z rzeczy napisanych, pragnę tylko, aby pamiętano, że dałem świadectwo epoce i milczeniem protestowałem!”. Odrzucając propozycję socrealizmu, Zawieyski zdecydował się na pisanie do szuflady, „pisanie w ciemność”, „może na nigdy”. W 1955 roku, gdy „jedyna słuszna metoda twórcza” dogorywała, dziennik mógł jeszcze służyć Zawieyskiemu jako narzędzie dokumentacji postępu prac literackich, które powstawały „na niewiadome”, jedynie do wglądu przyjaciół. Rok ten okazał się jednak istotną cezurą w życiu pisarza. Klimat odwilży sprzyjał jego twórczości. Zaczęły się pojawiać pierwsze propozycje z periodyków, wydawnictw, teatrów, a co za tym idzie, pierwsze wydania, premiery i jakieś skromne oddźwięki w prasie, a nawet perspektywy ekranizacji kolejnych tytułów. „Przebywałem na puszczy, teraz wychodzę, by mówić”, czytamy w notatce zamykającej rok.
Kolejne teksty Zawieyskiego nie zdobywały jednak uznania krytyków. Pozytywne recenzje pojawiały się rzadko, odnajdywał je głównie w korespondencji. Każde dobre słowo skwapliwie cytował w dzienniku, częściej jednak musiał odnotowywać bolesne literackie i teatralne porażki. Kompleksy, nadwrażliwość i niepewność swojego pióra często wpędzały go w stany depresyjne. Pragnął uznania, które nie przychodziło lub przychodziło za rzadko. Stale porównywał się do innych, dokonując surowego sądu nad własną twórczością; w marcu 1955 roku notował: „Miłosz jest wielkim pisarzem. Ale jeżelibym mógł się z nim zestawić to zestawienie wypadłoby »antypoidalnie«. Kocham to, co nie jest mną. Z tego wniosek, że doprawdy mam dość siebie, mam dość swej nieszczęsnej literatury, swoich utrapień, całej mojej doli pomylonej i tragicznej”. Miesiąc później, po lekturze Jaskini filozofów Herberta, przeprowadzał kolejną konfrontację: „Przy tym utworze mój dramat o Sokratesie wydaje się wulgarną kolubryną, zbudowaną w duchu ustalonych konwencji. [...] Czuję się pokonany przez Herberta jako artysta”.
Autoportret, który Zawieyski tworzy w dzienniku, zdradza skłonności do dramatyzowania: niepochlebne opinie najczęściej prowadzą go do negacji całego swojego literackiego dorobku. Brakuje mu dystansu, męczy się: „Cały dzień wielka depresja, wydaje mi się, że jako pisarz jestem skazany na zmarnienie. A do śmierci jeszcze daleko”. Mimo ostrych słów krytyki nie traci motywacji, potrafi odnaleźć w nich inspirację. „Motywem pisania jest właśnie poczucie własnej niedoskonałości”, notuje w kwietniu 1956 roku. Stale jednak szuka potwierdzenia swojego pisarskiego przeznaczenia, które z powodu różnych pragnień nie jest dla niego oczywiste: „Od wielu lat porywa mnie myśl o kapłaństwie, ale na decyzję nigdy zdobyć się nie mogłem. Konfliktem jest moje pisanie. Czy je porzucić? Nie mam dość sił na taką ofiarę. I stąd konflikt, stąd ciągła wewnętrzna sprzeczność”. Szuka spełnienia, mając jednak świadomość, że pociągający jest jego brak motor pisania.
Zawieyski skrupulatnie rejestruje więc w dzienniku kolejne przeczytane lektury, które dają mu okazję do rozliczeń własnej twórczości. Diariusz, który zawsze ma na podorędziu, służy mu także momentami za dziennik prywatnych i służbowych podróży, długo oczekiwanych i kończonych zawsze z bólem serca. Notuje w nim również bardzo liczne spotkania ze znajomymi, szkicując przy okazji cenne portrety i portreciki ludzi z bliskiego kręgu. Będą to oczywiście koledzy literaci, przyjaciele ze środowiska „Tygodnika Powszechnego”, z Koła Posłów Znak, później także z „Więzi” czy KIK-u. Często na kartach dziennika będą się pojawiać bliscy autorowi duchowni, w tym między innymi ten najważniejszy, ksiądz Zieja, „człowiek, który jest argumentem na istnienie Boga”. Wraz z rozpoczęciem pełnienia obowiązków poselskich i wejściem w skład Rady Państwa lista nazwisk, które Zawieyski upamiętnia i honoruje notą w dzienniku, proporcjonalnie wzrasta. Po Październiku, który zasadniczo reorganizuje jego życie, kartami dziennika zawładną dwie postaci: kardynał Stefan Wyszyński i Władysław Gomułka. Już dzień po powrocie kardynała z internowania Gomułka wzywa Zawieyskiego na spotkanie. Ten od pierwszych dni wolności Wyszyńskiego próbuje doprowadzić do spotkania prymasa z pierwszym sekretarzem. Rozpoczyna się wielka misja Zawieyskiego: mediatora między władzą i Kościołem.
20 lutego 1957 roku Zawieyski po raz pierwszy pojawia się w sejmie w roli posła jako reprezentant katolików. Nie bez satysfakcji udziela wywiadów; następnego dnia w „Trybunie Ludu” pojawia się jego fotografia i życiorys. Wkrótce staje się bywalcem przyjęć wszystkich możliwych ambasad, dostaje chevroleta z szoferem, nowe mieszkanie. Z kolacji u potępiającego partię prymasa pędzi na bankiet do Urzędu Rady Ministrów, gdzie słucha żartów Cyrankiewicza i szuka okazji do rozmów z Gomułką na temat sytuacji Kościoła. Przyjęta przez niego rola koncyliacyjna jest karkołomna: reprezentuje oba fronty i jest odpowiedzialny za działania dwóch stron, które nie znają kompromisu.
Udział w sejmie, mimo wielu sumiennie wykonywanych obowiązków, był dla Zawieyskiego przede wszystkim symboliczny. Polityka nie była jego żywiołem. Podczas obrad czyta czasem książki i czasopisma, „aby nie zemrzeć z nudów”. Jego własne pisanie odchodzi z konieczności na drugi plan, co szybko zaczyna mu doskwierać. Kiedy w trudzie znajduje na nie czas i udaje mu się coś opublikować, krytyka literacka znów go nie oszczędza. „I tak oto na wierzchołku stanowisk państwowych i społecznych przeżywam trwożne, straszliwe chwile swojej pisarskiej klęski”, skonstatuje w załamaniu.
Początkowo Zawieyski ma wielkie nadzieje związane z odwilżą i planami Gomułki. Przeciwny kandydowaniu katolickich posłów do sejmu, a później sceptyczny wobec działalności sejmowej Znaku jest natomiast kardynał Wyszyński, który ostrzega przed całkowitym poparciem rządu. Tu poróżni się z Zawieyskim, który w „imię odnowy” postanowi konsekwentnie współpracować z programem Gomułki i mimo szybko pojawiających się rozczarowań będzie dla niego wyrozumiały. Bardziej krytycznie natomiast będzie Zawieyski oceniał działania Kościoła, który uosobiony w postaci księdza prymasa zapomina, według pisarza, o swoim powołaniu: „Chcę, by Kościół był święty i by nie prowadził polityki. To wszystko”, apeluje na kartach dziennika. Zawieyski nie rozumie i nie popiera politycznej aktywności Wyszyńskiego. Przykro mu także, kiedy ten, powołując się na względy polityczne, a nie religijne, surowo osądzi Drogę katechumena, uznając ją za argument możliwy do wykorzystania w walce przeciw Kościołowi. Zanotuje wówczas rozgoryczony: „Ks. Prymas nie jest człowiekiem świętym i nie działa w duchu miłości. Jest on mężem Kościoła, trybunem ludu, politykiem i człowiekiem wielkiej pobożności. Ale pobożność to jeszcze nie świętość”. Mimo wielu nieporozumień i zniechęcenia Zawieyski pozostanie jednak wierny Kościołowi i według swojego uznania będzie walczył o jego prawa w PRL-u. Nie zrezygnuje z działalności publicznej. Pod koniec roku 1959, na którym kończy się pierwszy tom dziennika, dzięki wielkiej determinacji udaje mu się uzyskać zgodę Gomułki i prymasa na ich kolejne spotkanie. To jego osobisty sukces.
Jak ocenić pierwszy tom wyboru z dziennika (czy, jak wolą wydawcy: dzienników) Jerzego Zawieyskiego? W jednej z najwcześniejszych zapisanych w nim notatek czytamy: „Myślę [...], że i to, co się tutaj znajdzie z mojego pustelniczego życia, będzie także testimonium epoki no i obrazem mojego warsztatu pisarskiego, jeśli ta sprawa będzie kiedykolwiek kogoś interesowała”. Wypadałoby uczciwie stwierdzić, że jako planowane i zrealizowane świadectwo epoki dziennik ten w postaci, jaką nam przedstawiono, nie przekracza swojego zamierzenia dokumentacyjnego. Jest cenną subiektywną „kroniką” i dobrze się stało, że dzięki namowom Zofii Nałkowskiej dziennik ten powstał. Trawestując tytuł jednej z książek Zawieyskiego: dobrze, że był, dobrze, że jest.

 JERZY ZAWIEYSKI

DZIENNIKI 1955–1959

Wybór i red. Agnieszka Knyt

wyd. Ośrodek Karta, Dom spotkań z historią

Warszawa 2011