7-8/2012

Antysystemowa eksplozja wyobraźni

Improwizacja to jakiś cudownie odnaleziony przez Klancyka kluczyk do utraconej przez ludzi wolności, do utraconej przez ludzi głowy.

Obrazek ilustrujący tekst Antysystemowa eksplozja wyobraźni

Anna Pińkowska

Są tacy, co mówią, że żołądek, jeszcze inni mówią, że ubrania i biżuteria, ale choćby jednorazowe pójście na występ Klancyka stawia sprawę jasno: mózg największym skarbem człowieka.
Myślę, że opisywanie przeze mnie, na czym polega sam teatr improwizowany, w piśmie „Teatr”, mogłoby wypaść surrealistycznie. Ale myślę też, że na tle różnych zajmujących się tą dziedziną grup Klancyk jest zespołem wyjątkowym.
To coś w rodzaju wysokoartystycznego, obłędnie śmiesznego RPG. Po serii niezobowiązujących ćwiczeń z publicznością, takich jak poruszanie językiem w strony inne niż zazwyczaj czy krzyczenie, które kontrolnie obniżają powagę jednostki i wyprowadzają ją nieco z przyniesionej z domu równowagi, rusza magiczna machina bezsensu. Z historyjki/opowiastki/serii skojarzeń przez dwie godziny na oczach widzów wyprowadzana jest historia skłębiona i zapętlona tak, że Alicja bez wahania porzuciłaby Krainę Czarów i przez odnalezione nagle w krzakach drzwi Chłodnej 25 przybiegła z dzikim kwikiem na Klancyka.
Tak jak w każdej molekule kosmosu zawarty jest cały kosmos, tak każda najbardziej kulawa i nieklejąca się opowiastka zawiera DNA spójnego, samowystarczalnego świata, który Klancyk wyciąga z niej z prestidigitatorskim wdziękiem.
W obserwatorze uruchamia to zachwyt niemal dziecięcy, bo wytaczają się przed nim z tego bezdennego kapelusza najbardziej niedorzeczne cuda: dłoń zwinięta w pięść zamienia się raz w hokejowy krążek, raz w kulę mozzarelli, raz w pogrążoną w depresji makrelę. Nie wiadomo, jak to się dzieje, trudno nadążyć, w dodatku nie sposób tu szczerze ziewnąć i powiedzieć: „och, wiem, wiem, a teraz ona pójdzie i otworzy drzwi, widziałem to wszystko tysiąc razy”. Postmodernistyczne wapory pt. „wszystko już było” należy zostawić w domu, bo do niczego się tu nie przydadzą. Ten opalizujący, bezustannie morfujący, błyskotliwy świat, rządzący się brakiem logiki i zasadą braku zasad, jest kompletnie nieprzewidywalny, pozbawiony granic.
Aktorzy podróżują między czasami, krajami, planetami, językami, żonglując wszystkim, co tam znajdą, i nawet jeśli od czasu do czasu coś im się wymsknie, wypadnie, przewróci i nie uda, wpadka, momentalnie integrowana, staje się drzwiami do nabudowywania kolejnego piętra tej szalonej fabularnej konstrukcji.
W dodatku między zespołem a widzami dzieje się coś magicznego, co czuję nawet ja, osoba kompletnie wspólnotoodporna. Przez to, że publiczność w jakiś sposób uczestniczy w spektaklu, podrzucając inspiracje, wybierając bohaterów, rozmawiając z aktorami i w ten sposób mając swój wkład w stwarzanie świata, przez który potem przez dwie godziny płacze i wiesza się na sobie ze śmiechu, trudno się oprzeć wrażeniu uczestniczenia w jakimś obrzędzie, mszy. I to mój ulubiony aspekt tego zjawiska: jego zaskakująca, niewymuszona metafizyczność. To jakieś rytualne obmycie się z sensu, radosne demolowanie logik, struktur i schematów, ta orgia absurdu, wyzwalająca, oczyszczająca, przywracająca wszystko do właściwych proporcji. W dodatku wspaniale nieelitarna: nikogo nie wyprasza, nie generuje hermetycznych sensów tylko dla szczęśliwców, którzy ukończyli postkolonializm, a pracę doktorską pisali na temat ambiwalencji motywów genitalnych w prozie Elfriede Jelinek. Jest po prostu bezpretensjonalną, stuprocentową demokratyczną eksplozją wyobraźni.
Klancyka postrzegam jako zjawisko wywrotowe już na poziomie najbardziej materialnym i praktycznym: oto w świecie, w którym kultura przekształca się w namolny rynek, kontrolowany przez kategorie rentowności i potencjału reklamowego, powstają kolejne filmy z coraz bardziej oszałamiającymi budżetami, których fabuły są wyłącznie pretekstem do zaprezentowania technik 6D i 7D, a programy i seriale w TV to rzadka kupa umożliwiająca stacjom emisję reklam, tutaj mamy coś cudownie ekonomicznego, cudownie abudżetowego; oto nie ma rekwizytów, świateł, reżysera, kurtyny, aktorzy przynoszą na scenę po prostu własne mózgi! Które, jak wiadomo, są darmowe, otrzymuje się je przy urodzeniu, a potem jakoś, popadając w percepcyjną rutynę i automatyzm, stopniowo o ich posiadaniu zapomina.
To jest kompletnie antysystemowe, wyzwalające, obrazoburcze wobec świata kupowania/sprzedawania, zbierania/gromadzenia, otaczania się materią, tożsamości budowanej z marek, logo i gadżetów kiedy nagle się okazuje, że mając własną głowę, masz wszystko, czego ci potrzeba! I że jeśli kupi się dziecku cały sklep zabawkowy, to ono i tak koniec końców bawi się patykiem, który może być i magiczną różdżką, i kijem do hokeja, i miotłą, na której można polecieć na inną planetę.
I jeszcze jedna ważna rzecz: uzdrawiająca moc bezsensu. Dlaczego Klancyka nie ma jeszcze w każdym polskim domu? Bo nie dopuści do tego spisek koncernów farmaceutycznych, dilerów narkotyków, sprzedawców alkoholu, psychoterapeutów i prowadzących ustawienia Hellingera.
Bo improwizacja wyzwala, tonizuje i oczyszcza; jest jawnym dowodem na to, że bezsens jest człowiekowi niezbędny do życia; ciało i dusza, zmęczone ciągłym sensem, łakną bezsensu. Wcielenie się w ogórek/rybę/wędrownego sprzedawcę sznurka, poluzowanie na chwilę guzików munduru, zrobienie z pagonów samolocików, porzucanie medalami do celu albo wręcz: do braku celu, może zmienić życie.
Dla mnie improwizacja to jakiś cudownie odnaleziony przez Klancyka kluczyk do utraconej przez ludzi wolności, do utraconej przez ludzi głowy.
Niestety, na pewno wszyscy pomyślą, że żartuję, ale jestem teraz śmiertelnie poważna: sprawą powinno się zainteresować Ministerstwo Zdrowia.
Sport i pełnoziarniste pieczywo to jedno, ale godzina bezsensu w tygodniu mogłaby zmniejszyć zachorowalność, śmiertelność i obniżyć przestępczość albo choćby zdjąć z pleców społeczeństwa ten charakterystyczny krzyż.