9/2012
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Grabarka

Do kopania grobu trzeba buciorów, ale żeby się w nim złożyć na wieki wieków, ładnie mieć lakierowane trumniaczki, inaczej do nieba nie idzie iść. Mogą obcierać, byle się świeciły. Takie już kupiłam, na szafie postawiłam, czekają. Ale tej nocy to mi się przyśniły, że chodzą po domu i kłapią rozklejoną podeszwą. Zbudziłam się, dalej na stołek, na szafę, do pudełka. Czekają. Ładne, jak w sklepie. Nie klejone, porządnie zszyte, to je rękawem koszuli nocnej przetarłam, ale czy to dobry sen był, czy zły i proroczy, do rana rozmyślałam, oka nie zmrużyłam.
Wstałam zmęczona, jakbym z pola przyszła, a na sztachecie od drogi worek wisi, lniany, nieduży. Zakopuję zdechlaki, niektórzy do pieca albo kociaki psom rzucają, ale my tu w Grabarce mamy poważanie dla zwierzaków, najczęściej to do mnie przez płot w pokrzywy wrzucają. Zawsze do grzebania jak trzeba się wyszykuję. Zakładam portki rybaczki, bluzkę ciepławą, włosy w ogon łapię, bo do roboty tylko gładkie uczesanie. Na sam koniec trepy, zaciskam sznurówki do bólu, bo, nie daj Bóg, poluzują się przy robocie i zostaną w dole, a w grobie na bosaka, nawet jedną stopą, nie może być, nie wypada z szacunku dla wszystkich świętych, tych w niebiosach od braci naszych mniejszych.
We wtorek prosiaka chowałam, a wczoraj swoją kotkę. Dzika była i durna od małego, i nawet nie przychodziła do skopka z mlekiem, kiedy się na nią patrzyło. Tyle że łowna, to się jej nie wywiozło w pole na zmarnowanie, dzień w dzień mysz była, a jak z miasta przyjechali fotografować kapliczkę, to jak ją zobaczyli, jak biega z myszą utytłaną w trawie, to się rechotali, że i mięso, i sałatkę sobie na obiad przyniosła. Pochować kota, mówią, łatwo. Łatwo, jak kot obcy, nie swój, nie od małego chowany. Żyć, to się długo nie nażyła, ale pochowana ładnie, pod brzózką. A wcześniej prosiak był do zakopania, czyli świnia od Makarskich, co czemuś nie urosła, i latała za starym Makarskim, jak dzieciuch. I tak latałaby jeszcze długo i zadowolona kwiczała szorowana widłami, gdyby nie wlazła pod motor, i strachu było, bo listonosz się przewrócił i potłukł, i w świńskiej jusze siedział w rowie, a ci z ławki przed sklepem myśleli, że to krew z jego krwi i że listonosza godzina wybiła. A skończyło się na tym, że prosiaka, jak trzeba, pochowałam, w worku po nawozach, na górkach za wsią.
Wzięłam ze sztachet woreczek, potrząsnęłam, małe to, malutkie, może to psinka od Zawadzkich, nie większa niż garść i szczekliwa, jak ksiądz po kolędzie chodził, to musowo ją zamykać, żeby wstydu nie przyniosła. A teraz trzeba i ją ziemi oddać. No i poszłam. Przez wieś idzie się jeszcze lekko, droga ubita, ci, co jeszcze żyją, złamani wpół chodzą po podwórzach. Pozdrawiają rękoma, jakby krzyż kreślili, błogosławieństwo na wyprawę. Mijam kapliczkę Matki Boskiej Bolesnej ze wstążkami po majowych, potem po prawej stodoła stryja, zmarł na serce, wyciągając wodę ze studni, na zakręcie uważam na zapadlinę, kiedyś tu upadłam i od razu zasnęłam, dopiero po zmroku się zbudziłam i w strachu do domu pobiegłam.
Mijam Zawadzkich, szczekliwy piesek stoi na parapecie, nie większy niż doniczka z geranium, i ujada na mnie, a to znak, że nie jego mam w woreczku. Potrząsam, truchło nie grzechocze, a czasem to tak, jakbym grzechotkę w garści trzymała.
– No jesteśmy. To tu – mówię do siebie, zatrzymując się przy garbatej łące z brzozowymi samosiejkami. Szpadlem i czubem buciora rozgrzebuję ziemię, przyklękam, otwieram worek i wrzucam. I widzę, co w dołku leży, i tak jęczę od tego widoku, że się sama siebie boję. I patrzę długo, jak ta głupia, gapię się i gapię na to, co się mi złożyło w grobie dla zwierzaka. I biorę to coś z tego sobie, a pocę się przy tym i syczę, jakbym rękę w piec wsadzała do łokcia. Potem szybko przysypuję garściami, przyklepuję ziemię podeszwą, zbyt długo, więcej niż trzeba.
Wracam zaraz, jakby mnie kto gonił, jakby się paliło, aż tchu mi brakuje, kucam w rowie, dręczę się, może trzeba było to na ludzkim cmentarzu pochować, na naszym za kościółkiem i wymurowaną zakrystią po drugiej stronie drogi? Może trzeba mi było nie na górkach to składać, tylko pomiędzy nagrobkami, w jakimś kątku miejsca poświęconego. I już prawie chcę się wracać, prostuję się i wstępuję na drogę, kiedy się rozmyślam, dobrze zrobiłam. Grażyna, jaka to suka z niej jest, gorzej jeszcze niż suka, bo cały rok się grzeje, kawaler czy mąż cudzy, nikomu nie odmówi, od żadnego się nie odpędzi, dobrze, że ze mnie stara panna, bo bym ślubnego też nie upilnowała. Pewnie teraz w szpitalu Grażyna też ma używanie, latają za nią, mimo że kaleka bez dłoni, więc na psim cmentarzu będzie bardziej akuratnie.
Wchodzę na podwórko i cmokam z podziwu, jak ten jej stary po pijaku miał dobre oko, jak ta dłoń ładnie ucięta była, widać siekiera świeżo naostrzona. Paluchy napuchły, zsiniały, gdybym wiedziała, co mi powiesili, tobym w domu mydłem pociągnęła, pierścionek łatwiej by zszedł. Ładny, z czerwonym oczkiem, szczerozłoty, szkoda po domu nosić, żal, ale inaczej się nie da, tylko po obejściu, tylko dla swoich oczu.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.