10/2012
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Herbata w Darley Dale

„Ty się nie boisz wody ani luster, synku, ty się siebie boisz” – powiedziała matka. Niewyraźnie, była już wtedy po udarze, przyjechała do miasta zrobić badania. Zobaczyłem, jaka jest teraz mała, niczym nakręcana zabawka, pochylona chorobą przemierza pokoje. Zmarła miesiąc po tomografii, która nas ucieszyła, wykazała, że mózg matki jest w całkiem dobrej kondycji i prawdopodobnie czeka ją jeszcze wiele lat życia.
Z jej ostatniej wizyty zapamiętałem irytujące dreptanie, nieustanne zachwyty nad lipami przed domem, jak pachną, jak szumią, jak zginają łodygi, niby tańcząc. W rozprawianiu o lipach matka schowała niewypowiedzianą skargę, że jej nie odwiedzam, nie przyjeżdżam, że tylko wysyłam pieniądze.
Zdanie o moim strachu chyba wypowiedziała mimochodem, może nawet rano, przed wyjściem do szpitala, kiedy w całym mieszkaniu nie znalazła lustra, w którym mogłaby się przyczesać. W końcu przeciągała grzebieniem, wpatrując się w okrągłe lusterko, które z westchnieniem dobyła ze swojej torebki. Na drugiej stronie lusterka – zapamiętałem zadziwiająco wyraźnie – zdjęcie Sophii Loren, czarno-białe, z podkolorowanymi ustami, turkusowym makijażem oczu.
Być może twierdzenie o synowskim lęku padło w całkiem innych warunkach, kiedy na przykład sunąc amfiladą, dotarła do pokoju, w którym tłumaczę, odchyliła zasłony, odkryła czarny papier naklejony na szybach, podrapała paznokciem, przyłożyła oko i zobaczyła Wisłę.
Po wizycie matki, zdejmując zasłony do prania, zobaczyłem dziurkę z widokiem, i czym prędzej zalepiłem ją lekarskim plastrem z opatrunkiem. Pomyślałem, że rozdrapała papier, tak jak dziecko rozdrapuje strup na kolanie, i przydreptała do mnie, żebym się nad nią użalił.
Uwaga o lustrach i wodzie nie odnosi się być może wcale do mnie, niekiedy brzmi jak skarga, innym razem jak zarzut lub ostrzeżenie. Przypomina nawracający sen o zdeformowanym wodą męskim ciele, oniryczny refren o topielcu, który jest mi bliski i jednocześnie odrażający. Kiedyś, zapewne po sporej ilości alkoholu, posłałem mu pytanie: „Czemu ty mi się śnisz?”.
Wydaje mi się, że odpowiedź przyszła kilkanaście lat po śmierci matki, kiedy pojechałem do Londynu, aby poznać poetkę, wyróżniony jako jeden z najbardziej błyskotliwych jej tłumaczy. Poetka miała zepsute zęby i nieświeży oddech, a mimo to śmiała się tak często, jakby używała rechotu w funkcji interpunkcji mowy mówionej. Miała również sztywne piersi, żądne polskich palców. Nawet nie zdążyłem sięgnąć po filiżankę herbaty, kiedy zapytała z doskonałym akcentem wyższych sfer: „Może odrobinę śmietanki?”. Mój przyzwalający ruch głową sprawił, że z furią zagarnęła mnie na dywan. Musiał być chyba w tym celu kupiony, mięsisty i miękki, z odrobiną sztucznego tworzywa, co powodowało łatwość usuwania plam.
Już po wszystkim leżeliśmy obok siebie na plecach i patrzyliśmy na sufit z zachwytem, tak jak się patrzy na niebo, kiedy uganiają się po nim chmury. Potem zmusiła mnie do recytacji jej wierszy po polsku, a ona ustami, jak ślimak, maszerowała po moim ciele. I wtedy to zauważyła, na lewej ręce, po wewnętrznej stronie ramienia, tuż nad ciepłą pachą. Na początku pomyślała, że to pieprzyk, dziwne podłużne znamię. Potem jednak podniosła się i z gabinetu przyniosła lupę, antyczną, w oprawie z kości słoniowej, pamiątkę kolonialnej rozpusty. Pochyliła się nad pigmentem i powiedziała: „Eli”.
A właściwie przeczytała, bo tak było wykaligrafowane atramentem na ciele. Potem zrobiła zdjęcie telefonem komórkowym, bym i ja mógł to dojrzeć, wyraźnie, bez lustrzanego odbicia, nadal nie mogłem uwierzyć.
„Ty się nie boisz wody, ani luster, synku, ty się siebie boisz”. Czy matka rzeczywiście urodziła mnie jako piętnastolatka? Może musiała być matką dla cudzego dziecka? Z nakazu serca czy upodobania do pierścionków, które nosiła po kilka na jednym palcu, a całe kilogramy złota znalazłem pochowane w puszkach z mąką, pod deską progową, kiedy rozmontowałem cały jej dom. Biżuteria była stara, nie pasowała do chłopskiego rodu, nawet do niedzielnego stroju, do świątecznych spacerów brukiem wzdłuż rzeki, aż do kościoła. Zawsze płakałem, kiedy musiałem z nią, wystrojoną, paradować. Bałem się rzeki tak jak inne dzieci boją się szczura, na sam widok wody czułem się mokry i zziębnięty. A ona uparcie ciągnęła mnie za sobą, zawsze z dumnym, nieruchomym uśmiechem i smutnymi oczami, z tymi rekwizytami twarzy, jakie mają panny, którym ktoś zrobił dziecko i tyle go widziano.
„To twoje prawdziwe imię, durniu” – powiedziała z rozbawieniem poetka i przez następne dni, aż do wyjazdu, musiałem ją błagać, żeby nie uczyniła z tego odkrycia wiersza. Okazała się być prawdziwą Lady, wyznając, że zrobi to dopiero piętnaście lat po mojej śmierci.
„Czyli za jakieś czternaście lat” – dodałem głosem komediowo naznaczonym starczym uwiądem, niezależnie od okoliczności zawsze starałem się zabawiać kobietę, a następnego dnia, zgodnie z datą na bilecie, wróciłem do domu, z nadbagażem imion.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.