10/2012

Aż do kości

Bogusław Kierc przypomniał dramat Kajzara, inscenizując go w konwencji teatru lalkowego, jednak ze znaczącym udziałem aktorek Banialuki.

Obrazek ilustrujący tekst Aż do kości

Dariusz Dudziak

Ciemność sceny przecina białe światło nagle otwartych w głębi drzwi. Wychodzi z nich postać: ni to męska, ni to kobieca, Chłopiec-Dziewczynka. Ubrana w ciemną marynarkę, spodnie i półbuty, ma też na sobie białą koszulę o zdecydowanie dziewczęcym fasonie, a włosy zebrane w dwa kucyki zwinięte jak precle czy rogi baranka. Niesie szklankę wody i papierowe skrzydła. „Jeden baranek na zielonej łące, drugi baranek na zielonej łące” – mamroce dziecięcą wyliczankę.
Tak zaczyna się Gwiazda, „sztuka dla mnie samego dość niejasna, tajemnicza” – jak napisał jej autor Helmut Kajzar. Monolog tytułowej Gwiazdy reżyser rozpisał na siedem aktorek oraz nadnaturalnych rozmiarów szmacianą lalkę. Jej obecność na scenie jest niezwykle intensywna, o czym później. Do tekstu włączył fragmenty odautorskiego komentarza do sztuki oraz autobiograficznego eseju dramaturga Bieg życia. Podkreśla to istotny wymiar kontekstu dzieciństwa, dojrzewania do społecznych i płciowych ról. „Nie wiem, kim jestem” – mówi androginiczny Chłopiec-Dziewczynka (Magdalena Obidowska), uruchamiając mechanizm poszukiwania i sprawdzania tożsamości, dziejący się odtąd na scenie.
W gruncie rzeczy jednak wszystko okazuje się niepełne, niedookreślone, wielopostaciowe. Ujednoznacznienia przyjmowanych ról i wypowiadanych słów nie chce zresztą ani Kajzar, ani Bogusław Kierc, który w spektaklu pokazał, jak na myśli autora odcisnęły piętno socjologiczne teorie Davida Riesmana i Ervinga Goffmana. To, co robią na scenie aktorki, można zinterpretować w myśl teorii samotnego tłumu i człowieka zewnątrzsterownego – pozbawionego pewności, kim jest, żyjącego w świecie złudzeń, starającego się dostosowywać i odpowiadać na oczekiwania innych. Gwiazda ma różne postaci, wiele twarzy i zmienia się w zależności od okoliczności. Każdy jej występ jest autoprezentacją w „teatrze życia codziennego”. Każde kolejne wcielenie Gwiazdy mówi, krzyczy, szepce, kłóci się, zwierza, oskarża, dopóki reflektor nie zaświeci jej w twarz, dopóki nie rozlegną się oklaski. Autowiwisekcja kończy się, a na scenie pojawia się kolejna aktorka. Każda postać jest i nie jest Gwiazdą – nie ma nawet imienia – jest „Gwiazdą na miarę codzienności”, jak mówi jedna z nich. Mimo to każda chce zaistnieć, być na scenie jak najdłużej. „Jeszcze nie”, „jeszcze nie skończyłam” – z różną intonacją, od błagalnej do pełnej gniewu, wielokrotnie padają takie słowa. Raz po raz w trakcie występu na scenę wpadają pozostałe wcielenia, sprawiając wrażenie, jakby wzajemnie się podsłuchiwały, czyhając na potknięcie poprzedniczki, tylko czekają, kiedy ona wreszcie „zejdzie do zapadni” i będzie można ją zastąpić. Zagrać swoją rolę i dostać zasłużone owacje.
Z trudnego zadania skonstruowania postaci grających różne role artystek aktorki Banialuki wywiązują się bardzo dobrze. W scenicznych sytuacjach odbijają się ich prywatne i zawodowe doświadczenia. Świetna jest w tym Dawna Diva (Maria Byrska) w sukni-kaftanie bezpieczeństwa, gdy jak gdyby nigdy nic, pomiędzy słowami o jeździe tramwajem, kiepskich filmach, sukniach oraz rolach królowych i dziewic, zaczyna animować kołdrę, która w jej rękach porusza się gwałtownie jak krokodyl lub z gracją jak antylopa.
Opozycjonistka-Intelektualistka Sceny (Lucyna Sypniewska) – jedyna w prawdziwie teatralnej, czarnej, z półprzezroczystą „barokową” górą, sukni – gra, próbuje, docieka, dyskutuje z reżyserem. Z Bogiem? Prezentuje i kreuje sceniczny świat: „Trzeba ściślej ująć skomplikowany sposób mego istnienia, mojej, naszej ontologii. Ja w imieniu autora czy autor w moim imieniu?”. Tymi słowami wskazuje na specyfikę sytuacji komunikacyjnej. Przez cały spektakl coś, co wydaje się grą, może mieć pozasceniczne znaczenie. I odwrotnie, zwyczajne sytuacje poprzez grę aktorek zyskują rangę artystycznych wydarzeń.
Nieprzypadkowo spektakl grany jest na Scenie na Piętrze, gdzie aktorek nie oddziela od widzów podest. Scenografia, mimo że to widowisko teatru lalkowego, czy szerzej – plastycznego, ograniczona jest do tego, co niezbędne. To pozwala skoncentrować się na skondensowanych w słowie i geście znaczeniach. W pustej przestrzeni grają tylko światło i ciemność. „Wyobraźcie sobie fioletową scenę” – mówi postać i już zapala się barwny reflektor, wydobywając z mroku kolejną sytuację sceniczną albo rekwizyt – skrzydła anielskie czy szklankę z „krystaliczną wodą”. Oba rekwizyty pełnią różne funkcje. Przede wszystkim odsyłają do podstawowych, zakodowanych w dzieciństwie wartości (podobną funkcje mają cytaty biblijne). Te jednak w biegu życia uległy dewaluacji. Skrzydła znalezione zostały w wygódce, a woda nie jest wodą żywą czy zdrojem prawdy, ale służy do płukania gardła i umywania rąk.
Równie znaczące są gigantyczna „pikowana i atłasowa” kołdra uszyta ze złotych, błękitnych i różowych kwadratów, różowa poduszka i jasiek, obszyte koronką, którymi przykrywają się, owijają, tarmoszą i rzucają aktorki, stwarzając klimat buduaru, nieco infantylnego i nonsensownego sanktuarium Gwiazdy. To zarazem elementy sfery intymnej – sypialni, miejsca, gdzie zdejmuje się kostium i maskę, gdzie się obnaża i jest sobą. Sobą? Ale czy to jeszcze coś znaczy?
Znaczy na pewno rozbieranie, choć same suknie, tak ważny dla autora znak teatralności, nie mają w spektaklu pierwszoplanowego znaczenia. Niedokończony striptiz robi Celebrytka (Marta Marzęcka). W różowym peniuarze i koszulce, z blond warkoczykami, w kapciach z różowego „misia”, jest zarazem postacią ze wspomnień rozpoczynającego spektakl Chłopca-Dziewczynki – porte-parole autora. Pozornie grzecznej, biało-niebieskiej sukienki pozbywa się wycofana, kuląca się, pełna zahamowań Jałowa Matka (bardzo dobra Katarzyna Pohl). Dwa krawieckie pęknięcia na piersiach oznaczają rany niespełnionego macierzyństwa. O tym mówi, biorąc na koniec swą opowieść w nawias: ja troszkę zagrałam, ani mi się śni mieć realne dziecko, jestem świadomie jałowa. Czy jałowa też w sztuce?
Dziwka Pokutnica (Małgorzata Bulska), w podkreślającej kształty płóciennej sukni, zawija ręce i głowę bandażami i odwija je. Jakby chciała ukryć i odsłonić zarazem – wykrzyczeć światu – zranioną godność, miłość, kobiecość. Zdejmując garnitur, Chłopiec-Dziewczynka dokonuje jakby coming outu odsłaniającego kruchość podziału na męskie i żeńskie. Nawet Polityczno-Feministyczna Aktywistka (Barbara Rau), ubrana w błyszczące, à la chińskie spodnium, w geście determinacji zdejmuje toczek, strasząc generałów burzą lśniących, puszystych, długich włosów.
Motyw obnażania się – „tak aż do kości” – dosłownego i w przenośni, jest obecny w spektaklu nieustannie. Najmocniej działa w jednej z pierwszych scen, podniosłej i zarazem ironicznej, w której pięć kobiet wnosi na scenę na swych ramionach lalkę. Przykrytą białymi prześcieradłami, układają ją na poduszkach. Rozlega się śpiew: „Przyjechała pani, osiem sukni na niej, jak ją rozbierali, to się popłakali”. Do wtóru dziecięcej piosenki, która w tekście pełni funkcję motta, aktorki z czułością i delikatnością zdejmują z lalki kolejne zasłony i układają na podłodze, tuż pod stopami pierwszego rzędu widowni. Rozebrana lalka przyjmuje na siebie cały wstyd i niewygodę sytuacji obnażenia, której nie można uniknąć we współczesnym świecie.
Lalka jest naga przez cały spektakl: korpus z szarego płótna ma widocznie zarysowane żeńskie cechy płciowe. Wyrazistą, lekko zdziwioną twarz okalają sznurkowe włosy. Giętkie kończyny z ruchomymi stawami pozwalają na płynną animację. Aktorki czynią to wspólnie lub wchodzą w interakcje z lalką indywidualnie; podążają za jej wzrokiem, dotykają siebie jej ręką, zwracają się do niej. Tworzą się napięcia, bo lalka w zależności od sytuacji jest dzieckiem, kobietą lub mężczyzną. Płynność w sferze płci najlepiej widoczna jest w scenie, w której aktorki ubierają ją w marynarkę i zachęcają do gwałtu i przemocy wobec jednej z koleżanek. W ich imieniu lalka pada na kolana, czołga się, kusi i odpycha, spółkuje i modli się. Bywa aktorem lub rekwizytem – ciężarem, czy też bagażem doświadczeń. Miękka i bezbronna jak człowiek, wyraża patos i śmieszność, liryzm i groteskowość.
W dotknięciu cielesnego wymiaru ludzkiego doświadczenia i zarazem jego nadmaterialnej ulotności tkwi siła spektaklu – Kajzarowski teatr meta-codzienny, w którym zniesione zostały trzy jedności, a scena jest miejscem pośrednim, „jak schody czy korytarz”, zawsze pomiędzy. Nie można bowiem wyznaczyć granicy między tym, co w człowieku naturalne, uniwersalne i stałe, a tym, co zmienne, partykularne i wypływa z uznawanej konwencji.
W finałowej scenie aktorki ze śmiechem wpadają na scenę, przykrywają się kołdrą i jak wielkie zwierzę z lalkowego spektaklu poruszają się rytmicznie w koło. Stając w rzędzie, powoli opuszczają kołdrę, jak dawny lalkarski parawan. Lalki z nimi nie ma. Teraz już mogą zabrzmieć prawdziwe, nie offowe, oklaski.
 

Teatr Lalek Banialuka w Bielsku-Białej
Gwiazda Helmuta Kajzara
reżyseria Bogusław Kierc
scenografia Danuta Kierc
muzyka Jacek Wierzchowski
ruch sceniczny Michał Pietrzak
premiera 20 kwietnia 2012