10/2012

Porozmawiać o Polsce

Tematami trzech ostatnich spektakli Teatru Polskiego w Bydgoszczy, opartych na nowych, pisanych na zamówienie tekstach, były: kryzys gospodarczy, polska religijność i zabójstwo księdza Popiełuszki. Co z tego zestawienia wynika?

Obrazek ilustrujący tekst Porozmawiać o Polsce

Marta Ankiersztejn

Można powiedzieć, że pod koniec sezonu przebiegającego pod hasłem „Oburzeni” Teatr Polski w Bydgoszczy zagrał va banque. Jego trzy ostatnie spektakle są oparte na nowych, pisanych na zamówienie tekstach, które w czasie ustalania orientacyjnych dat premier istniały tylko w zamierzeniach swoich autorów. Ryzyko było tym poważniejsze, że tematy poruszane przez te sztuki to prawdziwe pola minowe. Bo przecież trudno opowiadać ze sceny o kryzysie gospodarczym (Źle ma się kraj Mateusza Pakuły i Weroniki Szczawińskiej), jeszcze trudniej mówić o polskiej religijności (Wszyscy święci Jarosława Jakubowskiego i Wojciecha Farugi), a rekonstruować i reinterpretować na scenie zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki (Popiełuszko Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk) – to gotowy przepis na skandal.
Po końcówce bydgoskiego sezonu można się zatem było spodziewać wszystkiego: rewelacji albo klapy, objawienia albo skandalu. Kiedy jest już po wszystkim, można powiedzieć, że każde z tych oczekiwań częściowo się spełniło. Powstał jeden spektakl zły – Źle ma się kraj, jeden średni – Wszyscy święci, i jeden bardzo ciekawy – Popiełuszko.
Ignorując chronologię premier, zacznijmy od ostatniej – najsłabszej. Źle ma się kraj w reżyserii Weroniki Szczawińskiej to spektakl o dość karkołomnym punkcie wyjścia. Miał być luźną adaptacją najważniejszych wątków książki Tony’ego Judta o tym samym tytule. Brytyjski intelektualista przygląda się w niej upadkowi idei państwa opiekuńczego – temu, jak w przestrzeni publicznej wrażliwość społeczna coraz bardziej ustępuje niepohamowanej chciwości, występującej pod sztandarem skutecznego działania.
Szczawińska i Pakuła, zamiast kazać aktorom czytać fragmenty przemyśleń Judta, postanowili zilustrować je za pomocą gromadki postaci o imionach Kredyt Bankowy (Michał Czachor), Strzeżone Osiedle (Jakub Ulewicz), Sprywatyzowana Kolej Publiczna (Małgorzata Witkowska) i Ławka Szkolna (Mirosław Guzowski). Jako że jednym z głównych wątków książki Źle ma się kraj jest zagubienie współczesnego obywatela w otaczających go mechanizmach władzy i gospodarki, dołącza do nich Postać Co Nic Nie Rozumie (świetna Julia Wyszyńska – a świetnie wypaść w złym przedstawieniu to nie lada wyczyn).
Początek spektaklu jest pięknie surrealistyczny. Polska to na bydgoskiej scenie abstrakcyjna przestrzeń pokryta sztucznymi chaszczami, w których kryją się podstępne zjawiska gospodarcze. Postać Co Nic Nie Rozumie trafia w ten świat w ogromnej lodówce, która staje na środku sceny. Piętrzą się kolejne absurdy, bohaterowie ganiają się i biją, a publiczność chichocze. Szybko okazuje się jednak, że poza dobrze zrealizowaną błazenadą spektakl nie ma zbyt wiele do zaoferowania.
Problem w tym, że scenariusz przedstawienia kapituluje przed złożonością problemów, które chce zgryźliwie komentować. Krytyka prywatyzacji kolei skupia się przede wszystkim na tym, że kanapki w PKP InterCity są okropnie drogie. Zarzuty wobec rynku kredytów ograniczają się do tego, że skuszony hasłem „miniratka” klient musi potem płacić już w formacie maksi. Większość dowcipów w spektaklu polega na tym, że kiedy Kredyt, Kolej, Osiedle i Ławka próbują tłumaczyć swój punkt widzenia, wydobywa się z nich bełkot, którego Postać Co Nic Nie Rozumie – nadal – nie rozumie.
Trudno to traktować jako ciekawą i wyrazistą krytykę neoliberalizmu czy zaniku więzi społecznych. Szczawińska podpiera się nazwiskiem Judta, ale zasadnicza różnica między książką Źle ma się kraj a przedstawieniem polega na tym, że autor książki próbował rozumieć mechanizmy świata, który opisuje, a twórcy spektaklu stwierdzili, że zrozumieć ich się nie da albo nie potrzeba – wystarczy je zastąpić garścią ogólników. Powstało zabawne, ale chaotyczne przedstawienie, które ani nie prowokuje, ani nie zachęca do myślenia. Ot, pozwala się trochę pośmiać z tego, że po scenie chodzi sobie zamieniony w wampira Kredyt Bankowy, który co chwila dostaje kijem po głowie. W końcu nikt nie lubi spłacać kredytów.
Śmiejąc się, zapominamy, że złośliwe krytykowanie czegoś, co się niezbyt dobrze rozumie, nie świadczy za dobrze o krytykującym. A przede wszystkim sprawia, że krytyka trafia w próżnię. Przedstawienie Źle ma się kraj o kraju mówi tak naprawdę niewiele. Nie próbuje go zrozumieć i nie wie, jak go pokazać. Chce wykrzyczeć swoją irytację, ale nie do końca wie, czym jest zirytowane. Wpisuje się w ten sposób w cały nurt krzyków oburzenia ludzi rozgniewanych nie tyle jawną niesprawiedliwością, co tym, że świat miał być piękny i prosty, a okazał się skomplikowany.

Wszyscy święci w reżyserii Wojciecha Farugi przenoszą widza do kilku ponurych, dotkniętych nieszczęściem polskich mieszkań. Ich lokatorzy szukają – z różnym powodzeniem – pociechy w sferze religijnej. Najlepiej wychodzi to chyba Rekonstruktorowi (Marian Jaskulski), który spełnia się w rozpamiętywaniu najbardziej drastycznych fragmentów z żywotów świętych. Najgorzej – młodej dziewczynie (Magdalena Łaska), w dzieciństwie zgwałconej przez księdza, obsesyjnie zbierającej konsekrowane hostie, które codziennie przyjmuje – ale nie połyka – w bydgoskich kościołach. Galeria postaci z takimi groteskowymi skrzywieniami jest tu dużo bogatsza. Areczek (Jakub Ulewicz) pod kuratelą nadopiekuńczych rodziców snuje refleksje teologiczne na temat roli gówna w porządku moralnym świata, zapożyczone z Nieznośnej lekkości bytu Milana Kundery. Jego matka (Alicja Mozga) leży nieprzytomna na łożu śmierci, ale kiedy nikt nie patrzy, wymyka się do kuchni, żeby zadzwonić do znajomych i podzielić się bolesnym doświadczeniem swojego konania oraz najnowszymi ploteczkami. Pielęgniarka (Małgorzata Trofimiuk), której religijny mąż-psychiatra nie chce dać rozwodu, okłada pacjentów linijką i rozbiera się przed nimi przy akompaniamencie piosenki Moich marzeń nie zna nikt Violetty Villas. Jest nawet Ksiądz (Mateusz Łasowski), nawrócony narkoman i morderca po absurdalnie ciężkich przejściach, który postanawia się wysadzić w powietrze, bo nie jest akceptowany przez swoich wiernych i Kościół.
Bydgoski spektakl to prawdziwy pokaz wirtuozerii aktorów, którzy na tej scenie zwykle pozostają w cieniu, grywając role drugoplanowe. Pod względem aktorskim jest to w tej chwili jedno z najlepszych przedstawień TPB, a dodatkowa pochwała należy się wykonawcom za świetną pracę zespołową – nikt tu nie walczy o wyjście przed szereg. Wirtuozerią musiał się wykazać również reżyser Wojciech Faruga, który tą grupą nieustannie żongluje. We Wszystkich świętych postaci, które kończą swoje kwestie, nie znikają ze sceny, tylko dalej mijają się i spotykają. Faruga wyraźnie inspirował się Tangiem Zbigniewa Rybczyńskiego i udało mu się osiągnąć bardzo zbliżony efekt. Niejeden doświadczony reżyser nie potrafiłby zapanować nad taką zbiorowością nawet w połowie tak dobrze, jak umie to zrobić debiutujący w teatrze instytucjonalnym Faruga.
Jeśli jednak spojrzeć na przedstawienie Farugi jako na coś więcej niż galerię ciekawie zbudowanych postaci, pojawia się pewien problem. Wypowiedzi twórców i recenzje wskazywały na to, że Wszystkich świętych powinno się czytać jako diagnozę patologii polskiej religijności. Gdyby rzeczywiście taki był zamiar autorów przedstawienia, byłaby to diagnoza mało subtelna, oparta na przerysowaniu i uproszczeniu. Wyznawany przez Polaka-katolika kult męczeństwa łatwo porównać do niezdrowej fascynacji Rekonstruktora masochizmem Marii Magdaleny de’ Pazzi, bo z tak ustawionym przeciwnikiem łatwiej się rozprawić, niż gdyby trzeba się było przyglądać mniej jednoznacznym przykładom. A, wbrew temu, co twierdzą obie strony polskiej sceny politycznej, w naszym kraju relacje religii, męczeństwa i polityki rzadko kiedy bywały jednoznaczne.
Jako przykład krytyki społecznej Wszyscy święci budują coraz częściej obecny w polskiej debacie publicznej podział na Oświeconych Nas i Godnych Politowania Onych. Oni to wiodący swoje pokraczne żywoty bohaterowie przedstawienia, a My to widownia, która wyraźnie dostrzega, że w swoim opętaniu religią – błądzą. Kiedy coś takiego dzieje się w teatrze, nie ma w nim już miejsca na dialog – zastępuje go odczyt z przeźroczami.
Całe szczęście, że bydgoskie przedstawienie daje się czytać również jako przejmujący i prześmieszny jednocześnie obraz ludzi, którzy pogubili się w świecie, ale walczą o swoją godność. Tekst zakończenia, w którym Ksiądz zamiast wysadzić się w powietrze, wygłasza kazanie o marnowaniu życiowych szans, ocenia ich życie dość jednoznacznie, ale kunszt aktorów i reżysera przypomina, że żadnego życia nie da się tak ocenić.

Podział My/Oni jest punktem wyjścia Popiełuszki Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reżyserii Pawła Łysaka. Anty-Polak (Roland Nowak), czyli figura polskiego antyklerykała, złorzeczy na otaczającą go czarną katolicką masę, a masa nie pozostaje mu dłużna, odbierając mu wszystko, co może się kojarzyć z polskością, bo wyrzekł się katolicyzmu (jako ostatnia znika skrzętnie przez Anty-Polaka ukrywana książka O krasnoludkach i sierotce Marysi).
Anty-Polak jest przez polski Kościół nieustannie bombardowany obrazami księdza Jerzego Popiełuszki. W końcu więc nie wytrzymuje i pyta: na co mu ten cudzy męczennik, którego nie prosił o to, żeby się dał zabić? Reszta przedstawienia jest odpowiedzią na to pytanie. Do drzwi Anty-Polaka puka trzech oprawców (Paweł S. Gilewski, Marcin Zawodziński, Marian Jaskulski), którzy za chwilę wrzucą go do bagażnika fiata 125p i każą mu patrzeć na śmierć księdza Jerzego (Mateusz Łasowski). To całkowicie zmieni jego podejście do sprawy.
Do dramatu Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk można mieć wiele zastrzeżeń. Najpoważniejszy zarzut wiąże się z potraktowaniem postaci Prymasa (Michał Jarmicki). W sztuce nie pada nazwisko kardynała Józefa Glempa, ale od początku jest oczywiste, o kogo chodzi. Oczywiście, wpływ prymasa Glempa na losy księdza Jerzego bywał niefortunny, ale w dramacie Sikorskiej-Miszczuk to właśnie on wyrasta na jednego z kluczowych sprawców jego śmierci, co jest ogromnym nadużyciem. O jego winie mówi się bardzo konkretnie, trzej Mordercy to natomiast postaci raczej alegoryczne, zapożyczone wprost z Mordu w katedrze Eliota, istniejące na krawędzi rzeczywistości, pozbawione imion i mocodawców. A przecież Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala i Waldemar Chmielewski to postaci tak samo konkretne, jak Józef Glemp, i również żyjące do dziś. Jeśli w sztuce pojawia się tak konkretny Prymas, dlaczego zabrakło choćby Generała, który wciąż jest oskarżany o to, że był zleceniodawcą mordu? Albo Parlamentarzysty, nie kryjącego faktu, że od czasu do czasu konsultuje się z jednym z Morderców? Ta asymetria bywa rażąca, a w postaciach abstrakcyjnych Morderców pojawia się czasem niefortunne echo PRL-owskiej instytucji „nieznanych sprawców”.
Dlaczego zatem, pomimo pewnej tendencyjności, warto bydgoskiego Popiełuszkę zobaczyć? Bo, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych przedstawień, które tu opisuję, to spektakl, który nie przekreślając podziałów w polskim społeczeństwie, próbuje odnaleźć wspólny mianownik dla wszystkich jego członków. Męczeństwo i świętość księdza Jerzego Popiełuszki nie są tu zjawiskami wyłącznie z porządku kościelnego. Zamknięty w bagażniku Anty-Polak słyszy historię o tym, jak do bagażnika upchnięto całą Polskę. Potem przyszedł czas, kiedy bagażnik się otworzył i wszyscy mogli z niego wyjść – z wyjątkiem księdza Popiełuszki, który musiał w nim pozostać. Jedną z najlepszych scen spektaklu jest ta, w której Anty-Polak wspomina karnawał „Solidarności”, gdzie ksiądz Popiełuszko występuje w roli wodzireja. Tańczą w nim radośnie te same ponure postaci, które jeszcze niedawno odzierały niewierzącego bohatera ze wszystkiego, co polskie. Anty-Polak do nich dołącza. Popiełuszko jest tu nie tyle prorokiem odnowy polskiego Kościoła, co prorokiem polskiej wolności, który służy i wierzącym, i niewierzącym.
Popiełuszko to spektakl, w którym, jak to często bywa w teatrze Pawła Łysaka, brak fajerwerków estetycznych i artystycznych, za to jest przejrzyście, a racje są wyważone. Kostiumy są skromne i umowne, podobnie jak scenografia (której jedynym widowiskowym elementem jest autentyczny bagażnik fiata 125p), a aktorstwo porusza się między groteską (Mordercy) i psychologizmem (Anty-Polak), nie pozwalając spektaklowi popaść na zbyt długo w jedną konwencję. Forma, choć wykorzystuje projekcje wideo (włącznie z filmowaną na żywo z bliska makietą okolicy, gdzie porwano księdza Jerzego), nie przytłacza treści, tylko próbuje ją jak najklarowniej ilustrować. Jedynym punktem, w którym reżysera zawiodła intuicja, jest scena zabójstwa, z zamierzenia oszczędna, choć szokująca, ale w swojej ostatecznej formie – mało poruszająca.
Prosta forma, nieco dydaktyczny wydźwięk i posągowa (choć to posągowość nieco złagodzona świetnym aktorstwem Łasowskiego) postać księdza Jerzego mogą sprawiać, że niejeden wyrafinowany teatroman się nieco skrzywi. Ale to nie przedstawienie dla wyrafinowanego teatromana, tylko dla inteligentnego obywatela, świetnie wpisujące się w konwencję teatru obywatelskiego, który budował specyfikę TPB w pierwszych latach dyrektury Łysaka. Tak jak kiedyś Sprawa Dantona, Popiełuszko nie chce olśniewać, szokować, jątrzyć, oburzać czy odkrywać nowych horyzontów artystycznych. Chce zaprosić do rozmowy, najpierw pokazując głęboki podział, a potem przypominając, że są rzeczy – takie jak śmierć księdza Popiełuszki – które Polaków łączą, nie likwidując różnic i konfliktów między nimi.
Przedstawienia takie jak Popiełuszko uświadamiają podstawowy problem polskiego (i nie tylko) teatru politycznego. Wartością samą w sobie stały się: bezlitosne wyśmiewanie adwersarzy (czyli „wyrazistość”) i złośliwe ich prowokowanie („śmiałość”). To w gruncie rzeczy najgorszy rodzaj apodyktyczności. Chcę chodzić do teatru, żeby rozmawiać, a nie słuchać cudzych kazań wygłaszanych do widowni, która powinna wraz ze sceną tworzyć kółko wzajemnej adoracji. Nie chcę, żeby spektakle umieszczały mnie w ramach jakiegoś domyślnego, jednolitego „My”, do którego nie zawsze należę. Wystarczy, że do swoich „My” próbują mnie zagarniać partie polityczne i wspólnoty ideologiczne.
W Popiełuszce nie ma Polaków głupich, którzy potrzebują oświecenia, i mądrych, którzy to oświecenie dają. Nie ma kazania mówiącego wyraźnie, co być powinno, a co karygodne. Jest końcowa homilia księdza Popiełuszki, skierowana do wolnych Polaków, którzy wciąż się zmieniają, wymykając się wygłaszanym ex cathedra pouczającym diagnozom Teatru, Który Wie. I umieją ze sobą porozmawiać. A przecież dużo bliżej do sedna teatru rozmowie niż oburzeniu.