11/2012

Notatki rektora

(maj – październik 81)

Obrazek ilustrujący tekst Notatki rektora

Bogna Podbielska

Na pewno był to jeden z najważniejszych dni w moim życiu. Może najważniejszy? 24 maja 1981 w PWST odbyły się wybory rektora. Byłem najpierw jedynym kandydatem, potem jednym z sześciu. Część uczelni, a właściwie Wydział Wiedzy o Teatrze, nie mając, jak myślę, do mnie zaufania – byłem przecież dziesięć lat dziekanem (cieniem Łomnickiego) – gorączkowo szukał kontrkandydata. Umiarkowani i reszta młodzieży była za mną. Niewątpliwie ze względów ambicjonalnych zależało mi na wyborze. Nie miałem za dużej tremy – z wyliczeń wynikało, że lekką przewagę powinienem uzyskać. Rozpoczęła się procedura wyborcza. Nie będę jej opisywać.
Po słowach I sekretarza POP Kulczyńskiego (który zresztą po 13 grudnia odda legitymację) – „na 115 oddanych głosów 77 uzyskał...” – wiedziałem już, że o mnie chodzi. Kandydat partii, dyrektor Instytutu Nauk Społeczno-Politycznych Pawluczuk, dostał 2 głosy. Po słowach „nowym rektorem PWST został profesor Łapicki” – wszyscy wstali i bili brawo. Jednak się wzruszyłem. Niespodziewanie mocno. Walcząc z chrypką, powiedziałem coś, że... „dziękuję przede wszystkim tym, którzy na mnie nie głosowali, ponieważ zmusza mnie to do stałej kontroli, a wiemy do czego nas brak kontroli społecznej doprowadził”. Widzę tę salę stojącą i oklaskującą, nie, nie mnie, ale magnificencję. Nawet doc. Krzywobłocka z „Grunwaldu”1 stała i biła brawo, choć jej wzrok nie wróżył nic dobrego. Jeszcze gratulacje szczere i nieszczere, i na obiad do wnuczki.

Postawiłem sobie dwa zadania: teatr dla szkoły i likwidacja INSP w PWST. Instytut w 1974 roku (założył Łomnicki) powstał jako kuźnia kadr marksistowskich w PWST. Oba zadania według opinii nie do zrealizowania. I tu przyszedł mi z pomocą Pawluczuk. W kilka dni po wyborze zgłosił się na rozmowę i zaproponował, że ponieważ Instytut w tej formie nie zdał egzaminu, proponuje przekształcenie go w instytut badawczy, naukowy itd. itp. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że sam mi przyniesie na tacy rozwiązanie. Nie zgodziłem się na żadne przekształcenie Instytutu, natomiast zgodziłem się z opinią, że Instytut taki, jaki był, nie ma racji bytu. Była podstawa do podważenia w ogóle zasadności istnienia INSP przy PWST.
Zacząłem składać wizyty władzom. Zacząłem od Wojtczaka w KC2.
Był to mały, łysawy, jowialny grubasek, którego znałem z jego pracy w kinematografii. Nawet sympatyczny, niezbyt szkodliwy. Inteligencji żadnej, trochę sprytu. Teatr oczywiście poparł, Instytutem się zatkał, ale powiedział, że „trzeba rozważyć”.
Następnym rozmówcą był Loranc, mój resortowy wiceminister. Sposób wysławiania się prowincjonalnego księdza pomieszanego z wiejskim nauczycielem historii – z obrazą dla obu. Za to twardy. Teatr? „Oczywiście pomożemy”. O wyłączeniu Instytutu nawet nie chce mówić. Wiedziałem, że tu będzie najtrudniej. Jeszcze został Tejchma – minister bez władzy.
Spóźnił się, wpadł spocony, mokry, straszny był upał tego dnia, śpieszył się, w ogóle był nieprzytomny, pewno już wiedział, że go wytną w wyborach na IX Zjazd, bo nic nie rozumiał, co do niego mówię. Jak zwykle życzliwy, ale nieobecny.
Wiedziałem już, że czeka mnie twarda walka, w którą się wciągnąłem, ale rezultat której był niewiadomy.

14 czerwca zwołałem grono władz elekcyjnych – prorektorów i dziekanów. Aż miło było spojrzeć: żadnego partyjnego, sama „Solidarność”. Potem doszedł jedyny partyjny, bo Zbyszek Zapasiewicz dobrał sobie na prodziekana Koeniga. Pewno to zrobił z lenistwa. Grono to uchwaliło, że na Senacie, który miał się odbyć w końcu czerwca, wystąpimy z formalnym wnioskiem o wyłączenie INSP z PWST.
Nazajutrz w Radziejowicach dostałem z rąk Loranca nominację na rektora. Położyło to kres plotkom, że wybrani rektorzy nie będą zatwierdzeni, co podobno nie było dalekie od prawdy.
Piękny pałac w Radziejowicach zawsze mi się kojarzy z nudą. Tam Ministerstwo od lat urządza sympozja, narady, kursokonferencje. Przelewanie z pustego w próżne. I tym razem nas nie ominęła drętwa mowa Loranca, jak za najlepszych czasów Gierka. A przecież już był czerwiec 1981. Jeszcze pół roku do 13 grudnia.
Nie będę opisywał wszystkich swoich działań jako rektora elekta, skupię się na wątku politycznym. Sprawa Instytutu była wtedy probierzem i dziś, gdy piszę te słowa (18.1.82.), jest również probierzem. Nie dopuściłem do powrotu Instytutu do Szkoły – największe moje zwycięstwo w stanie wojennym! Ale wracajmy do pełnych nadziei miesięcy letnich 1981 roku.

26 czerwca Łomnicki zwołał pożegnalny Senat – zaprosił Loranca i Nowickiego – twardego (agenta) dyrektora ZSA. Wiedziałem, że będzie to pierwsza wymiana ciosów. Po krótkich, ale „wzruszających” przemówieniach pożegnalnych Loranca i moim – Łomnicki jednak przeżywał swoje odejście – rozpoczął się boks.
W imieniu władz elekcyjnych zgłosiłem wniosek o wyłączenie INSP ze struktury PWST – moi oczywiście go poparli, Faber – dyrektor, (policjant) i sekretarz POP – był umiarkowanie przeciwko, Pawluczuk oczywiście też, ale artylerię wytoczył dopiero Nowicki. Już pod nieobecność Loranca zakwalifikował wniosek jako anarchiczny, a nas właściwie, choć to termin późniejszy, jako kontrrewolucjonistów. Łomnicki zrobił unik, przekazał wniosek do rozpatrzenia przyszłemu Senatowi, czyli mnie, a więc po 1 września. Wiedziałem, że nie będzie lekko, i wiedziałem, że nie ustąpię. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że to jest moja próba, albo ją wygram i będę rektorem, albo nic nie będę znaczył. Sprawa została zawieszona do września.

Tymczasem wchodziłem powoli w funkcję. Po pierwszych telegramach, listach i gratulacjach zaproszono mnie do komitetu budowy pomnika Prymasa Wyszyńskiego, gdzie poznałem wspaniałych ludzi-rektorów, którzy na jesieni odegrają tak ważną rolę – Samsonowicza z UW i Findeisena z PW. Zostałem wybrany wiceprzewodniczącym komitetu pamięci gen. Grota i żołnierzy AK. I tu poznałem ciekawych ludzi – prof. Gieysztora, pułkowników Sanojcę, Kwiecińskiego – spotkałem swoich kolegów z AK – słowem, zacząłem żyć życiem, jakim bym pewno żył, gdyby nie te 37 lat komunizmu. Czułem się świetnie, czułem się potrzebny. Dokoła wszystko kwitło, ludzie podnieśli głowy, otworzyli usta, mówili, oddychali – wolność była tuż-tuż. Miała trwać jeszcze 5 miesięcy.

Około 20 lipca zadzwoniła do mnie Halina Mikołajska, a potem prof. Goldfinger-Kunicki (oboje internowani do dziś – 18.1.82.). Chodziło o zebranie na UW i napisanie protestu w sprawie cenzury. Piękna, letnia niedziela. Na UW – Samsonowicz, Goldfinger, Gieysztor, Radomska z SGGW, no i Klemens Szaniawski. Mój kolega z klasy od Batorego, znamy się 46 lat – można mieć do siebie zaufanie. Nie wiedziałem, że jego nazwisko wyczytam w kościele Wszystkich Świętych 13 grudnia, upiornego ranka stanu wojennego, jako aresztowanego. Uchwaliliśmy bardzo ładny protest w sprawie ustawy o cenzurze, która wchodziła pod obrady sejmu.
Czułem się odmieniony, potrzebny, byłem nie tylko aktorem, lepszym, gorszym, lubianym, popularnym – byłem obywatelem, ludzie mnie potrzebowali, mieli do mnie zaufanie, mój głos coś znaczył, bo grupa ludzi mnie w wolnych wyborach wybrała.

Pod koniec lipca zmącił mój radosny nastrój telefon od Łomnickiego, że Loranc nie zgodził się na odwołanie Krzywobłockiej ze szkoły i że to źle rokuje w sprawie Instytutu. „To będzie szarpanina” – powiedziałem. „To nie jest rozmowa na telefon” – powiedział Łomnicki i szybko odłożył słuchawkę. (Czego on się jeszcze boi? – pomyślałem. Partia już się wali, jego wyrzucili z KC – o co mu jeszcze chodzi?)

Lato było piękne. Siedziałem w Lanckoronie, którą bardzo lubię za jej nierzeczywistość, z tymi popiersiami Piłsudskiego w willi Pan Tadeusz, z tymi prześlicznymi spacerami do Kalwarii Zebrzydowskiej, na rynek ze starymi chałupkami, wreszcie do kapliczki Konfederatów Barskich. Siedziałem tam i głównie pisałem przemówienie na inaugurację roku akademickiego. Obłożyłem się książkami, chciałem przede wszystkim odwołać się do tradycji. Chciałem podkreślić ciągłość tradycji teatralnej i pedagogicznej. Chciałem i wiedziałem, że to będzie przemówienie, jakiego ta szkoła nie słyszała chyba nigdy, a szczególnie ostatnio, kiedy głównie wysłuchiwaliśmy nudnych elukubracji o planach, produkcji i sojuszu świata pracy z kulturą.

Rocznica Powstania była obchodzona w tym roku jak nigdy. Nasz komitet szykował odsłonięcie tablicy na Spiskiej 14, gdzie aresztowano Grota. Trzy dni przedtem powstał „Obywatelski Komitet”, który pod skrzydłami ZBoWiD-u przejął inicjatywę z naszych dość bezwładnych rąk... Za późno było już na interwencję, „Obywatelski Komitet” zabronił Mszy św. Polowej, a za to naprowadził kompanię honorową LWP.
Miałem mówić wiersz Baczyńskiego Wizerunek – ten sam wiersz mówiłem przed czterdziestu niemal laty w konspiracji. Z Baczyńskim wiąże mnie parę wspomnień, był to mój starszy kolega szkolny, parę wspomnień z okresu okupacji, ale nie pora na dygresje – jest sierpień 1981, już drugi sierpień tej niezwykłej epoki.
Wiersz powiedziałem z nieprzewidzianym wzruszeniem. Spotkałem kolegów z AK, niektórych niewidzianych chyba od wojny. Jakieś zdjęcia pod sztandarem AK wileńskiego, zdjęcia z córką Grota, p. Mielczarską. Jeszcze Msza św. w kościele św. Jakuba, z kazaniem bp. Kraszewskiego, kapelana AK. Był Gieysztor, Bohdan Tomaszewski, łączniczki starsze o 37 lat. Nastrój właściwie zwycięstwa. Wypełniony tym wyszedłem przed kościół. Ciepły, słoneczny dzień – naprzeciwko kościoła św. Jakuba dom Akademicka 3, z którego 1.8.44 o 16.45 wyszedłem do Powstania.
Jeszcze lato trwało, jeszcze nie nabrało przyśpieszenia. Pierwsze przyśpieszenie to było – Rondo. Blokada skrzyżowania Jerozolimskich z Marszałkowską przez samochody „Solidarności”. Milicja tworząca kordon na rękach miała białe rękawiczki. Za cztery miesiące w tych samych rękach będzie miała pałki, granaty i peemy.

Jeszcze jest sierpień. W końcu miesiąca wróciłem z Bułgarii. W szkole zastałem na biurku rządowy projekt ustawy o szkolnictwie wyższym. Pierwszy sygnał jesiennej bitwy o wyższe uczelnie. Projekt prowokacyjnie spreparowany. Prace nad ustawą trwały od grudnia 80 – byłem w komisji kodyfikacyjnej. W kwietniu po wielu konsultacjach ustawa była gotowa. 11 czerwca otrzymał ją po wielu konsultacjach ówczesny minister Górski. W końcu sierpnia rząd zaproponował swoją wersję autonomii. Bez wyborów rektora, a przynajmniej niewygodnego rektora. Bez strajków, za to z socjalizmem. Bez wielości światopoglądów, za to ze zwiększonymi prerogatywami ministra. „Rąbnąłem tym o biurko” – jak powiedziałem potem sekretarzowi BP – Kubiakowi. To było nie do wiary, że władza mogła tak zlekceważyć opinię całego środowiska. Był to niedobry znak, zaczęły napływać protesty. Kraków się wzburzył pierwszy, zagroził strajkiem, inne ośrodki na wakacjach, trudno było wszcząć zorganizowaną kontrakcję, i o to pewno chodziło. „Solidarność” złożyła protest. Napięcie rosło.

9 rano. Pierwszy raz wszedłem do gabinetu rektora. Pięć po dziewiątej telefon od Łomnickiego. Przeprasza, że nie przyszedł i informuje, że klucze od biurka są w szufladzie. Jestem sam. Nie siadam, patrzę na pokój. Panoramuję od rzeźby Kamińskiego, przez portret Bogusławskiego, fotografie Zelwerowicza, Schillera, Kreczmara, Wiercińskiego i Osterwy. Pomyślałem sobie: żeby trafić na tę ścianę, muszę dotrwać przynajmniej do inauguracji i umrzeć. Miałem od początku niejasne przeczucie, że moja kadencja będzie krótka.
Po tym kabotyńskim zadumaniu zacząłem urzędować. Nie przypuszczałem jednak, że ten spokój gabinetu już za dwa miesiące zburzą strajki, a potem stan wojenny.

Tymczasem 5.9. pojechałem do Piotrkowa Trybunalskiego na odsłonięcie tablicy Grota. Pojechałem z mjr. Kłosiewiczem, gawędziarzem z podlaskiej dywizji AK i łączniczką Zofią Idziakowską. Wspaniałą postacią. Tak patriotyczną, niezłomną i czystą, jak bywa tylko w polskiej powstańczej piosence. To ona zadzwoni do mnie w pierwszy dzień po odblokowaniu telefonów w stanie wojennym i powie tylko trzy słowa: „Non omnis moriar”.
Na razie jesteśmy w wolnym Piotrkowie. Zupełnie fantastyczne. Całe centrum miasta biało-czerwone, porządku pilnuje „Solidarność” w opaskach. Ołtarz polowy. Żadnego milicjanta. Flagi, transparenty „Solidarności”. Przemówienie przewodniczącego miejscowego komitetu pamięci Grota i AK. Ostro antysowieckie – wszystko na głośniki, które zwielokrotniają każde hasło, każde słowo, które przed rokiem było trudne do pomyślenia.
Bp Rozwadowski grzmi homilię, gdzie słowo „Katyń” – odbija się o mury rynku i przypomina o wszystkich zbrodniach popełnionych na naszym narodzie. W krzesłach dowództwo AK Okręgu Łódź i znowu łączniczki starsze o 37 lat, i znowu starzy, siwi, ci sami żołnierze. Potem hymn, potem przemówienia, najpierw dowództwo AK, potem Ruch Młodej Polski, wreszcie KPN. Młody człowiek składa przyrzeczenie, że „...pójdziemy w twoje ślady, Generale” – czy coś w tym rodzaju, i nie brzmi to patetycznie. „Jestem wolny, bo pozbyłem się strachu” – skończył. Będę sobie przypominał te słowa nieraz. W delegacji Frontu Jedności miejscowy sekretarz z czerwonymi ze zdenerwowania uszami, w mundurze oficera marynarki (w Piotrkowie! jak z Mrożka) składa wieniec. Potem ja mówię wiersze Baczyńskiego, Miłosza i wreszcie Armię Krajową, która budzi entuzjazm. Piotrków jest wolny. Tak to po prostu wyglądało. Będę pamiętał to popołudnie – 5.9.81. – Piotrków wyzwolony z czerwieni i strachu.

A w Warszawie napięcie rośnie w związku z ustawą. A ja mam sprawę Instytutu, która zmierza do finału. 10-go ma się zebrać Senat, żeby podjąć uchwałę wyrzucającą Instytut z PWST. Jest to numer na miarę późniejszego o trzy miesiące wyrzucania POP-ów3 z zakładów pracy. W przeddzień przychodzi do mnie Roguski, nowy dyrektor ZSA. Przeszedł z Wydziału Kultury KC. Wielki grubas o twarzy dziecka albo debila, jak kto woli – głupi, ale sprytny. Odegra jeszcze dość pozytywną rolę w końcowej fazie walki z Instytutem. Dziś namawia mnie do zachowania status quo przez rok. Normalna taktyka partii, którą stosował stale Łomnicki, dziś bezpartyjny, opóźniając wszelkie decyzje przez cały swój ostatni rok. Nie godzę się oczywiście na propozycje Roguskiego. Daję mu do przeczytania przygotowaną uchwałę Senatu. Czyta i wydobywa z siebie długie westchnienie, jak chłopiec, który dowie-dział się, że nie pójdzie do kina. „No tak, to już za późno” – powiedział i poszedł.
Po jego wyjściu telefon z KW4, żebym przyszedł w ważnej sprawie do sekretarza Bosiakowskiego. Domyślam się, że chcą mnie zmiękczyć w sprawie Instytutu. Odpowiadam, że mogę przyjść pojutrze. Długa pauza – wiedzą, że jutro jest Senat i w końcu wystękane – „dobrze, to pojutrze”.

Senat. Jeszcze nie nowy, ale uzupełniony przez nowo wybranych. Wprowadzam w tok prac, mówię o swoich zamierzeniach, ale wszyscy czekają na gwóźdź programu – sprawę Instytutu.
Spokojnie zaczynam referować. Robi się cicho, wszyscy są spięci. Rozpoczynam dyskusję, sytuacja jasna. Moi są za, „Solidarność” oczywiście, młodzież cała – partyjni przeciwko. Podsumowuję i zarządzam głosowanie nad uchwałą. 17 za, 2 przeciw, 5 wstrzymujących. Teraz mam upoważnienie do działania. Bitwa się zaczęła. Piszę list do ministra. Tworzę zakład nauk społeczno-filozoficznych, podporządkowany dziekan Fik. Nauki polityczne podporządkowane „Solidarności”.
Zwalniam cztery osoby – czterech partyjnych wykładowców. Pakt dokonany, czyli jak u Fredry w Dwóch bliznach – fait accompli! Partia i to musi przełknąć, choć mi tego nie zapomni.

Nazajutrz z Kulczyńskim idę do KW. Czeka na nas funkcjonariusz Łaziński. Miernej postury i charakteru. Zastraszony gogolowski urzędniczek. Prowadzi nas do szefa – Bosiakowskiego, prof. SGPiS – teraz sekretarza do spraw nauki w KW. Sekretarka-ubeczka (ciekawe, dlaczego ubeczki zawsze są czarne?) przynosi kawę. Uprzejma rozmowa, ale wyczuwam u nich napięcie. Najpierw o teatrze, że chętnie pomogą. Potem o czymś tam jeszcze. W końcu o Instytucie. Wyjaśniam spokojnie, o co chodzi, przytaczam uchwałę, którą oczywiście znają, argumentuję. Popiera mnie I sekretarz POP Kulczyński. Długa cisza, wreszcie Bosiakowski wystękuje – „Dobrze, Instytut rozwiązuję”. Wydaje mi się, że się przesłyszałem. Tak daleko sam nie sięgałem. Chciałem go tylko wyrzucić ze Szkoły, a tu sekretarz go w ogóle rozwiązuje. Dodaje tylko, że docent... Bożenę sam gdzieś przeniesie. Za tydzień, dwa wychodzimy z Kulczyńskim na Szopena. Żegnając się, Kulczyński mówi: „Bo? W porządku”. A ja dziwię się, że tak lekko poszło. Partia w pełnym odwrocie. Wiedziałem jednak, że przy jakiejkolwiek zmianie sprawa ta wróci jak bumerang i trafi we mnie.
Jest styczeń 82. Sprawa wróciła. Zrobiłem unik i bumerang nie trafił. Poleciał do ASP. Ku wściekłości płk. MSW Stefańczyka, który mnie mocno przydusił w ministerstwie, ku wściekłości Krzywobłockiej, która powiedziała, że ekstrema „Solidarności” zwyciężyła w PWST. I dzieje się to w styczniu 1982! Tylko opór, tylko opór i nie poddawać się. Przegrywać, ale nie ulec – jak mówił Dziadek. Ale na razie mamy 11 września. Pierwszy cel rektora osiągnięty – wyprowadziłem Instytut. Teraz zajmę się programem Szkoły.

Od 14.9. do 18.9. konferencja w Radziejowicach. Wyjątkowo nie nudna, bo pod znakiem protestu przeciwko zmianom rządowym w ustawie o szkolnictwie wyższym. Co ktoś z władz przemawia – kontruję. Tworzymy zgraną parę z Danusią Michałowską z Krakowa. Pogoda beznadziejna, leje, ponuro, niekończące się dyskusje – nocuję u Zuzi w Podkowie Leśnej, Daniel w Grecji kręci film. Z Podkowy mam bliziutko do Radziejowic. Ostatniego dnia wychodzi słońce i zjawia się władza najwyższa – Hieronim Kubiak, sekretarz BP5. Wygląda tak, jak ma na imię – broda, baki, pożyczka na łysinie. Trochę z Bałuckiego, trochę z Loranca. Nudzi okropnie, nasładzając się własnym intelektem. W końcu, kiedy po proteście Michałowskiej coś zaczyna kręcić, dorwałem się do głosu. Przeprowadziłem dosyć logiczny wywód – kiedy społeczeństwo traci zaufanie do władzy. Z całego wywodu w telewizji pójdzie potem jedno zdanie. I to wystarczy, żebym zbierał gratulacje. Nazajutrz władza wycofuje się z poprawek do ustawy. Dalszy odwrót...

W nastroju zaniku władzy nadchodzi piękny dzień – Ingres Prymasa. Niezapomniany wieczór. Zawczasu już zająłem miejsce w krzesłach koło św. Anny. Obok rektora Findeisena. Słychać oklaski i okrzyki ogromnego tłumu. Było podobno 200 tysięcy. To idzie trójka: Wałęsa, Bujak, Kułaj. Przechodzą przez tłum – ściskają ręce. Siadają rząd przede mną. Wałęsa wita się ze mną z uśmiechem. Znamy się korespondencyjnie. W 1980 roku przesłałem 40 000 zł na „Solidarność” – całość nagrody artystycznej „Trybuny”, którą otrzymałem z zupełnie niezrozumiałego dla mnie powodu. Dostałem list, fotografię Pomnika – schowałem i mam do dziś, a teraz ściskam mu rękę. Wita się ze mną Bujak, którego poznałem w Teatrze Narodowym, prowadząc aukcję książek na „Solidarność”. Za niecałe trzy miesiące Wałęsa będzie więźniem stanu, Kułaj internowany, a Bujak z podziemia będzie dyrygował ruchem oporu. Tymczasem jest 24 września: niebo gwiaździste nad nami, prawo moralne w nas wszystkich. Prymas celebruje Mszę św. – w homilii mówi pamiętne słowa o Szlaku Królewskim, na którym jesteśmy, który tyle widział i na którym nie może już być przelana ani jedna kropla krwi polskiej. W trzy miesiące później wychodząc z kościoła św. Anny, natknę się na wycelowaną lufę opancerzonego transportera.
Jest już noc, w świetle reflektorów kończy się Msza św. Przekazując mi znak pokoju, Bujak odwraca się do mnie i serdecznie ściska rękę. Tłum śpiewa Boże, coś Polskę, jest radość i duma w tym śpiewie. Cudowne kolory szat biskupich, niebo wrześniowe, reflektory – Zygmunt na kolumnie na tle nieba. Jest tak, jak za Insurekcji, Powstania jednego, drugiego, jak za mojego dzieciństwa, które przecież tu spędziłem.
Za Prymasem i biskupami idziemy do Kurii. Szpaler wśród tłumu, krzyczącego, bijącego brawo. Skręcamy do pałacu. W środku przejmują nas księża. Witam się z bp. Miziołkiem. Prowadzą nas do stołu z Findeisenem i Samsonowiczem. Los nas połączył, nasza trójka będzie najbardziej aktywna w Konferencji Rektorów – na razie podchodzi do nas Prymas, jest maleńki, ma nieśmiały, ujmujący uśmiech. „O, pana to znam” – mówi, witając się ze mną. Jest bardzo bezpośredni. Leciutko sepleni. Nie ma w sobie nic z dostojeństwa hierarchii. Dokoła tłum, fioletowy, czarny, trochę cywili, miga mi Onyszkiewicz, witam się w przelocie.
Wychodzę na dziedziniec. Chłodna, piękna, wrześniowa noc. 13 grudnia będę pukał do zamkniętych drzwi, idąc na audiencję do Prymasa. Idąc do Niego po pomoc.

28.9. była wyznaczona I Konferencja Rektorów. Rektor Samsonowicz rozesłał zaproszenia już na początku września. Władza musiała się bać Konferencji, bo pewien lekarz-ubek zapytał mnie już w pierwszych dniach września: „Co to za konferencja rektorów – ten Samsonowicz jest bardzo podejrzany”. 15.12. Konferencja skończy swój krótki, a chwalebny żywot jako pierwsze ciało społeczne, które rozwiąże junta. Takie było groźne.
Tymczasem idę na I Konferencję na UW. Niosę uchwałę Senatu PWST sprzed godziny. Uchwała w sprawie apelu intelektualistów – 35 intelektualistów od Bratkowskiego przez Wajdę do Reiffa wystosowało apel, który władza częściowo potem swoim ulubionym sposobem przechwyciła. Apel o jedność, ale nie za wszelką cenę, apel o godność narodową. Historycznym stwierdzeniem było, że „cały naród jest gwarantem suwerenności Rzeczypospolitej”.
Byliśmy pierwszą uczelnią, która przystąpiła do apelu, chciałem zainspirować wszystkie wyższe szkoły w Warszawie.
Konferencja przy kawie i sękaczu w wielkiej sali Senatu, która będzie świadkiem wielu jeszcze dramatycznych wydarzeń. Tu przed 50 laty siadywał mój ojciec, ciekawe, na którym fotelu.
Obecni rektorzy warszawskich uczelni – niektórych dopiero poznałem. Z tego grona wyłoni się najbardziej reprezentatywna ósemka: Samsonowicz z UW, Findeisen z PW, Radomska z SGGW, Nielubowicz z AM, Rakowski z Akademii Muzycznej, Tomaszewski z ASP i Łapicki z PWST. Przeżyjemy w tym gronie wiele wspaniałych chwil. Dziś jest jeszcze Gieysztor w towarzystwie sekretarza naukowego PAN – Kaczmarka. Otyły buc partyjny z epoki Gierka. Mowa jest głównie o PAN-ie i o sprawach organizacyjnych wyższych uczelni. Na koniec zabieram głos w sprawie apelu – Samsonowicz podejmuje ten temat bardzo przyjaźnie, ale Gieysztor szybko ucina sprawę, że apele niewiele dają, czy coś w tym guście. Kaczmarek patrzy na mnie jak na jaszczurkę. Siedzę koło niego, odsuwa się lekko, jakby bał się zarazić. Na tym kończymy. Gieysztor z niewyraźną miną długo mi się usprawiedliwia, choć niewiele z tego rozumiem, że z Prymasem właśnie konferują w sprawie Społecznej Rady Gospodarki, więc nie chce przesadzać z apelami. Nie mając nic przeciw Gieysztorowi, w którego uczciwość wierzę bez zastrzeżeń, nieraz jeszcze będę się spotykał z takimi usprawiedliwieniami, z takim wyrazem twarzy u uczciwych ludzi, wyrazem zakłopotania, że wolałbym nie.
W każdym razie mój wniosek trafia do protokółu I Konferencji Rektorów. Wszedłem w krąg spraw, w którym zaznam największej satysfakcji w życiu. Nie artystycznej nareszcie, ale obywatelskiej.

I tak nadszedł dzień inauguracji. Czyli już mogę umrzeć. Zawsze lubiłem ten dzień, pod warunkiem, że inauguracja odbywała się u nas w Szkole. Okropne były te zbiorcze w Akademii Muzycznej, z ministrem, kacykami, przemówieniami partyjnych działaczy. Miarą degrengolady tych „oficjałek” niech będzie zestaw mówców: w 76 –Tatarkiewicz, w 77 – Iwaszkiewicz, w 78 – Żukrowski, w 79 – doc. dr hab. Kowalski... W Szkole zawsze było intymnie i wesoło. Dziesięć lat siedziałem za stołem, jako dziekan wysłuchując z nieprzemakalną miną różnych głupstw Tadeusza, dziś przyszła kolej na mnie – pierwszego wybranego przez całą Szkołę rektora. Do przemówienia dopisałem wstęp w ostatniej chwili, ponieważ uznałem, że jest za bardzo historyczne, a za mało związane z dniem dzisiejszym, który stawał się coraz gorętszy. Za stołem zmieniony komplet władz. Młodzież przyjęła nas ciepło, jak zwykle zresztą. Zaczynam mówić. Czuję, że jestem słuchany. Wchodzę coraz pewniej w argumentację mojego wywodu. Mówię dużo o tradycji, cytuję pedagogów od Bogusławskiego do Schillera i Zelwerowicza, kreślę program, mówię o teatrze szkolnym, wokół którego chcę zbudować całe życie Szkoły. Bardzo długie, mocne brawa. Wydaje się, że trafiłem i przekonałem, może nawet tę opozycję, która na mnie nie głosowała. Potem ślubowanie, rozdanie Indeksów i wykład Korzeniewskiego, którego prosiłem, jako swojego profesora, również tym gestem nawiązując do tradycji.
Po inauguracji wiele głosów pozytywnych, gratulacje nawet od ludzi dosyć umiarkowanych w sądach o mnie. Nie chodzi o popis, chodzi o to, by mi uwierzyli. Potem kieliszek wina, zresztą kupionego za moje dolary. Władze przysłały III garnitur, który stoi w moim gabinecie z kieliszkiem w ręku, zażenowany i przerażony wszystkim. Po prostu się boją. Niezwykłe. W końcu wychodzą, zostaję sam chwilę. Zainaugurowałem rok akademicki 81/82. Jaki on będzie? Nie mogłem przypuszczać, chociaż czułem dziwną nietrwałość sytuacji, że za 10 tygodni na drzwiach pustej szkoły będę przylepiał kartkę: „Z powodu stanu wojennego szkoła zamknięta do odwołania”.

To była świecka inauguracja. Czekała mnie jeszcze bardzo piękna – kościelna. W kościele św. Anny – w tłumie młodzieży. Najpierw uroczyste przejście ze sztandarami wszystkich rektorów z zakrystii przez ulicę do ołtarza. Siedzimy potem w prezbiterium. Celebruje Ks. Prymas. Siedzę naprzeciwko zielonej kuli, przedstawiającej wszechświat nad kaplicą bł. Ładysława. Wpatruję się w nią; myślę, że pół wieku temu wpatrywałem się w nią jako mały chłopiec, tylko o kościele nie mówiło się, że... idę do św. Anny, ale... idę do Bernardynów. No tak, o 50 lat było bliżej Mickiewicza.
Msza bardzo piękna, chóry, Prymas wygłasza homilię okolicznościową, młodzież piękna i szlachetna, stoi pod sztandarem NZS6, o którym już niedługo przeczytam, że był na garnuszku obcych wywiadów. Po mszy agapa – czyli herbata z plackiem w podziemiach kościoła. Siedzę obok Prymasa, przedziela nas rektor Radomska, szlachetna, nadzwyczajna pani. Coś tam mówię do Prymasa, opowiadam o moim ojcu, o tym, że to kościół mojego dzieciństwa. W końcu się żegnamy, Prymas młodzieży rozdaje obrazki święte, prorektor Górskiej mówi – o, to dla pani, po czym mnie daje z niejakim zawstydzeniem. Bardzo piękna, ludzka cecha. Uzgadniamy z Findeisenem, że takiej inauguracji w ogóle nigdy nie było, nawet przed wojną, żeby wszyscy rektorzy wszystkich uczelni byli razem w kościele i żeby Prymas ich błogosławił na nowy rok akademicki.

I jeszcze jedna inauguracja – filii lalkarskiej w Białymstoku.
Jedziemy 12.10. – z prorektorami Górską i Mellerem – samochodem z panem Mieciem. Tam oczywiście witają nas jak dostojników – zawsze ten sam kompleks prowincji. Wojewoda, sekretarz, normalny do znudzenia zestaw. Wymiana głupich żartów. Nagle nastrój sztywnieje, wkracza dwóch postawnych księży z Seminarium Duchownego. Coś usiłuję nawiązać, ale zaraz rozmowa milknie. Nagle wpada mi genialny pomysł: „Ale Smolarek fantastycznie wczoraj grał”, i atmosfera robi się wspaniała – pełne porozumienie partii z kościołem, żarty, przyjazne uśmiechy, pełna zgoda narodowa na temat 3:2 z NRD.
Przemówienie tym razem krótsze, ale za to z głowy i znacznie ostrzejsze. Władzom się niezbyt podoba, księżom i młodzieży bardziej. Potem obiad, aż nieprzyzwoity w swej obfitości, jeszcze popis chóru, bardzo ładnie śpiewającego, i wracamy do Warszawy. Całą drogę pan Miecio bawi nas kasetami z Pietrzakiem. Prymitywne to żarty, ale nawet i śmieszne, choć nie cierpię satyry tzw. politycznej i do tego dziś już bardzo łatwej.
Przeczytałem, co napisałem, i skonstatowałem, że piszę tylko o świętach, a nic o dniu powszednim. Tak, bo dzień powszedni był normalny, była praca, lepiej zorganizowana, celowa i sensowniejsza, ale święta były niezwykłe – inne, prawdziwe, polskie, wolne, bez rytuału komunistycznej tępoty, przypominało mi się dzieciństwo, młodość – czułem się... tak, chyba tak: wracałem do kraju lat dziecinnych.

Jedną z innowacji programowych były zaprojektowane przeze mnie spotkania z wybitnymi ludźmi. Marta Fik ujęła to w formę Wszechnicy. I dawniej czasem ktoś odwiedzał Szkołę, ale przeważnie kacyk z KC, a raz nawet był prokurator generalny (w szkole teatralnej!) i Łomnicki szalał, bo nie przyszedł. A teraz? Wszechnicę otwierał mój szkolny kolega Szaniawski, którego uprosiłem, dalej był Korzeniewski, miał być Bugaj, Geremek, a w czasie strajku będą Lipski, Michnik, Brandys, Kulerski. Wygląda na to, że coś się zmieniło. Szaniawskiego przywitałem również jako swojego kolegę szkolnego, co niesłychanie podniosło mój prestiż. Klemens mówił bardzo precyzyjnie, jak zwykle mądrze i logicznie – o twórczości jako pojęciu. Piękny to był wieczór. Za dwa miesiące ucałuję go po powrocie z Białołęki.

A tymczasem nasz komitet Grota i AK działa coraz intensywniej, mamy przyczółek w „Mostostalu”, który buduje most i Trasę Toruńską. Chodzi o to, aby most nazwać imieniem Grota, a Trasę – Armii Krajowej. Budowniczowie Trasy dali ten wniosek – Rada Narodowa się wije, KW wścieka, Kociołek powiedział: po moim trupie! Żyje do dziś.
W jedną z sobót pracowaliśmy społecznie przy budowie Trasy. Wzruszające to było; starzy, siwi pułkownicy z wyrokami śmierci od Różańskiego i Bieruta, śliczne łączniczki, dziś 60-latki brały się za łopaty.
Najpierw była zbiórka – na moją komendę!... – oczywiście mjr Kłosiewicz. Stałem w dwuszeregu, obok mnie p. Ela Prądzyńska, łączniczka i chyba coś więcej – Grota. Spotkałem Wołodię Maleszewskiego, syna prezydenta Wilna, którego ruscy rozstrzelali – nie widziałem go od 1939 roku. Trochę się zmienił.
A w kilka dni później – 15.10. – koncert dla budowniczych Trasy. Wybrałem miejsce – warsztat z blachy falistej. Żeby to miejsce nie miało nic ze świetlicy. Nastrój fantastyczny. Po pracy zebrali się robotnicy w kombinezonach. Prelekcja Szaroty o Grocie, potem ja, potem Daniel. Przyjęcie wspaniałe, ale dyskusja... Taka nienawiść bije z tych pytań, taka chęć zemsty, wygląda, że to może wszystko niebezpiecznie eksplodować. Dlaczego mordowano AK, dlaczego Katyń itd. Przyśpieszenia coraz większe – już niecałe dwa miesiące do 13 grudnia.

Tego samego dnia rano Konferencja Rektorów w sprawie Akademii Medycznej. Rektor Nielubowicz opowiada o strajku okupacyjnym niedoszłych kandydatów na studia. Oczywiście popieramy naszego ulubionego Nielubowicza. Dziękuje z uśmiechem tak miłym, że zaczynam myśleć, czy przypadkiem nie homoseksualnym.
Nie zapominam o drugim swoim rektorskim zadaniu, o teatrze szkolonym. Za poradą rektora Tomaszewskiego zwracam się do prof. Gieysztora o spotkanie. Uprzednio sprawdziwszy z Tomaszewskim, że takie plany kiedyś były – proponuję umieszczenie w Arkadach Kubickiego, które jeszcze nie mają przeznaczenia – teatru kameralnego, którego gospodarzem będzie Szkoła. Będą tam miały miejsce przedstawienia szkolne, wystawy studentów ASP, koncerty niedzielne studentów Akademii Muzycznej dla zwiedzających zamek.
Gieysztor podchwytuje ten pomysł i akceptuje z terminem realizacji 83/84. Potem nas prowadzi na górę i pokazuje piękny salon koncertowy, który się już kończy – z miejsca mówię – to jest miejsce do zagrania Fircyka, Spazmów modnych, Powrotu posła – słowem, komedii stanisławowskiej. Gieysztor zachwycony umawia się, że na wiosnę wejdziemy z przedstawieniami. Wychodzę z konkretnym rezultatem – Szkoła będzie miała teatr pod koniec mojej kadencji, a grać możemy już i to na Zamku. Drugie zadanie rektorskie spełniłem. Mogę spokojnie pracować.

Projektuję przebudowę programu, szczególnie Wydziału Aktorskiego. Chcę wszystko postawić na głowie, na pierwszym roku zacząć od przedstawień, a kończyć na etiudach – wszystko odwrotnie, żeby wstrząsnąć i złamać schemat, który od Kreczmara panuje w Szkole. Zapasiewicz bardzo chętnie na to idzie, będę miał i innych sojuszników. Praca w Szkole idzie dobrze, nie mam, w każdym razie nie czuję oporu, mam nadzieję, że coś po sobie zostawię.

cdn.

1. Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald” – stowarzyszenie nacjonalistów wywodzących się z szeregów PZPR i zaangażowanych w kształtowanie rzeczywistości PRL w latach osiemdziesiątych. Istniało od 1981 do 1995 roku.
2. Komitet Centralny PZPR.
3. Podstawowa Organizacja Partyjna – najmniejsza jednostka (komórka) PZPR działająca w zakładach pracy, uczelniach i instytucjach kulturalnych. POP działały w latach 1949–1989.
4. Komitet Wojewódzki PZPR.
5. Biuro Polityczne KC PZPR.
6. Niezależne Zrzeszenie Studentów – stowarzyszenie studentów powstałe 22 września 1980 w wyniku wydarzeń i strajków robotniczych z sierpnia 1980 roku.

Notatki rektora to cykl wspomnień Andrzeja Łapickiego z lat 1981–198…, kiedy niedawno zmarły aktor kierował Państwową Wyższą Szkołą Teatralną w Warszawie (funkcję rektora pełnił do 1987 roku, a następnie w latach 1993–1996). Ten bezcenny dokument z czasów tzw. pierwszej „Solidarności” oraz stanu wojennego publikowany był dotąd tylko we fragmentach. Całość Notatek ukaże się w kolejnych numerach „Teatru” za łaskawą zgodą pani Zuzanny Łapickiej.