11/2012
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Warkocz

Moje fotografie nie istnieją, nikomu się nie śnię, ubrania poszły na szmaty, medalik wcisnęłam do doniczki z geranium w domu, który poszedł z dymem. Na rozkruszonych fundamentach wyrosły lipy, korzenie oblazły podmurówkę, oplotły sreberko, zagarnęły akordeon ojca, guzikowy Stahlstimmen. Po pożarze skurczył się, wyglądał jak wyrwana z futryny macewa.
Jestem wyciętą główką z fotografii z izby pamięci w Piachach. Poznaję się po dłoniach. Krótkich, masywnych, z charakterystycznym nagromadzeniem ciemnego pigmentu na serdecznym palcu, tuż koło paznokcia. Nadal w ten sam sposób układam dłonie. Zawsze wtedy, kiedy obracam w garści myśli i uczucia, jak śniegową kulę. Niepewna, nie potrafię wydobyć słów, uśmiechu, nawet grymasu.
Cztery dziewczęta. Jedna z nich, ta bez twarzy, to ja. Jeszcze z dziecinnymi fryzurami z równo przyciętą grzywką ponad brwiami. Miny mamy nieufne, ale ten zbiorowy portret rozśmiesza nadmiarem infantylnej posępności. Obok mnie Renate w aureoli półmroku, w cieniu od frontowych drzwi. Za nią Nina, smutne spojrzenie nie ujmuje dziewczęcości, ożywia obojętność oczu, przyćmiewa przedwczesną dojrzałość schowaną w wąskich, ściśniętych wargach. Dalej, na samym skraju matowego papieru, profil Ingeborg. Lekko poruszony, a może to głowa odchyliła się pod naporem ciężkiego koka złożonego z warkocza. Ten warkocz obetnie Werner, mąż Ingeborg. Nożycami do owiec. Dzień przed wyruszeniem na front. Strzygł w ciężkich butach, żylastymi rękoma, w spodniach, z nagim torsem, oblepionym kroplami potu pod sutkami.
Żony żołnierzy nie mogą chcieć się przypodobać. Ich ciała, obserwowane przez obce męskie oczy, mają sprawiać wrażenie pozbawionych płci. Jakby sklepienie ud było świeżo spieczone żagwią. Jakby workowane suknie skrywały koślawe łydki, serdak maskował suche piersi, ciemny szal okrywał szpetotę rysów, narzucony na głowę oszczędzał widoku zapadliny w miejscu bujnych włosów, a kaczy chód dawał świadectwo istnienia czegoś, co przypomina zardzewiały durszlak w miejscu na fiutka. Takie miałyśmy być w czekaniu. Ingeborg, Renate i Nina. Każda ma jedną ścianę w klasowej izbie pamięci. Ingeborg najmniejszą, okrojoną dwoma oknami. O niej napisali najmniej, nawet nie wiedzieli, ile miała dzieci. Podali tylko, że I. Kalkmann powiesiła się na strychu swojego domu z dwójką dzieci, a przecież miała troje, Hansa – ośmiolatka i siedmioletnie bliźniaczki: Alissę i Theressę, która miała znamię na policzku, muszkę, kiedy się śmiała – muszka podskakiwała.
Wrodzony smutek w oczach Niny odnalazł się w tym poranku na strychu. Renate z żyrafią szyją, dłoń w czasie dziecięcych przepychanek z ledwością się na niej zaciskała, a ona udawała nieżywą. Wywraca oczy, uchyla usta, ślina cieknie równą strużką. Ćwiczyła się w roli umarlaczki, wieszanie musiało pójść jej gładko. Bez charczenia na stryczku, żadnej piany na wargach, nawet nikłego pozoru śmiesznego dyndania na sznurze, żadnego rozpaczliwego rozkroku pomiędzy żywymi a powieszonymi. Hop i już po tamtej stronie, skok godny kroniki berlińskiej olimpiady. Doskonały, jak zatrzymany w obiektywie Leni Riefenstahl.
Wszystkie zostawiły swoje kożuszki w sieni przy wejściu na strych. Potknęłam się o nie. Drugi raz noga podwinęła mi się na drabinie, szczeble śliskie, odór, któraś wstępując, zwróciła treść żołądka. Musiała też pić alkohol. Z dnia wieszania pamiętam tylko Renate. Jak po mnie idzie, żwawo, oczy przysłonięte czapą z lisów, uciekam, w las, w śnieg po pachy, biegnę, biegnę przez sześćdziesiąt lat. Siedzę na fotelu inwalidzkim w domu starców w Berlinie, z amputowaną prawą stopą, i uciekam co sił w nogach.
Nie ma zdjęć z wieszania i topienia, dyrektor szkoły w Piachach nie może odżałować tego braku. Izba pamięci nabrałaby życia, a tak tylko kołowrotki, maszyna do szycia, stołeczek dla dziecka. Zapomniano o ścianie dla Herminy Lachmann, weszła na strych, cofnęła się i z płaczem puściła się biegiem do domu. Kilka godzin później, klęcząc na tafli rzeki z poduszką pod kolanami, dziobała lód sierpem. Weszła do przerębli zdecydowanie, po gospodarsku, tak jak się schodzi do piwnicy po ziemniaki.
Renate, Ingeborg i Nina. Doskonale niedopełnione. Zdaje się, jeszcze przed minutą tu były. Wybiegły nagle, wyniośle trzasnęły drzwiami. Mocno, aż podskoczyłam za nimi, prosto do nieba. Nie na długo jednak, chwilę potem spadłam na wózek, na antyodleżynowy materac. Leżę. Latami poleguję przeciwnie do wskazówek zegara. Zabawiam się sztuczną szczęką, którą język obraca jak ebonitową grzechotkę. Poproszę tylko o przypinkę. Może być tańsza, ale z naturalnych włosów, nawet ciemna od tureckich emigrantek. Jasne włosy kosztują dużo, ale są warte swej ceny. Sowiecki blond łatwo udaje germański.
I przynieśli mi. Potrącili z emerytury, kupili. W środku pudła ogonek. Co to ma być, kitka z łupieżem, kilka włosów kiedyś może czarnych, teraz spłowiałych, siwych, wziętych tanią farbą. Co mi dajecie? Chcę piękny warkocz, który zwabia mężczyzn. Chcę gruby warkocz, na którym można się powiesić.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.