12/2012

Hotel jako wehikuł czasu

W happeningowym spektaklu Zadary granicę między realnością i fikcją przekraczają zarówno inscenizatorzy, jak widzowie.

Obrazek ilustrujący tekst Hotel jako wehikuł czasu

Krzysztof Bieliński

Łódź ma się dziś nie najlepiej, hotel Savoy również. Miasto czeka na milionera, właściwie na wielu milionerów, którzy przyjechaliby na dłużej. Niektórzy marzą, że przyjadą kiedyś bogate wnuki dawnych mieszkańców, by odnaleźć w wysokiej trawie groby przodków. Po pierwszej wojnie światowej, kiedy Józef Roth, jeden z najwybitniejszych narratorów literatury europejskiej, pisał Hotel Savoy, też czekano na pieniądze, bo nie wierzono, że na zawsze skończyła się hossa Łodzi. W powieści Rotha oczekiwany przez wszystkich milioner Bloomfield jednak przyjeżdża i daje mieszkańcom odrobinę nadziei, by mogli przetrwać do jego następnej wizyty. Pieniądze wydaje tylko przy okazji, gdyż jak co roku przyjechał odwiedzić grób swoich rodziców. W Hotelu Savoy mieszkańcom pozostają więc tylko sny o bogactwie, i to nie sny prorocze, jeśli Łódź uwięzi ich na zawsze. Miasto ma fasady z epoki prosperity, a oficyny z czasu biednej wioski. Przybysze, którzy szukają w nim lepszego życia, spóźnili się o kilkanaście lat. Symbolem tego miasta, w którym czas nagle zwolnił, jest Savoy. Mieszkańcy utkwili w hotelu, jak tkwi się w miejscach, które polorem przeszłości oszukują ludzkie nadzieje. Czytelnicy szukali go bezskutecznie w galicyjskich miasteczkach, gdzie Roth spędził wczesne lata, i jeszcze w wydaniu z lat siedemdziesiątych tam widziano Savoy, choć znajdował się w samym centrum Łodzi, nie bardzo przecież zmienionej.
Wielu czytelników od dawna też wiedziało, że Hotel Savoy może opowiedzieć o współczesnej Łodzi i w ogóle o współczesności. Kiedy szedłem na przedstawienie, właśnie tak myślałem – wreszcie, ktoś zobaczył siłę tej przejrzystej i poetyckiej historii. I jeszcze wpadł na świetny, choć oczywisty pomysł, by zrobić przedstawienie w samym hotelu Savoy, miejscu, które pamięta także Tuwima, Gałczyńskiego czy Schillera (Leona), nie tylko Rotha. Zastanawiałem się też, co łączy bohaterów Marsza Radetzky’ego, Hioba, Legendy o świętym pijaku i Hotelu Savoy. Może niewytłumaczalny upór, by na przekór czasom, które lepią masy, ideologie, zarządzenia i inne abstrakcje, zachować poczucie indywidualnego istnienia? Jak tacy bohaterowie wyglądać będą w scenerii hotelu, który przez lata stopniowo tracił wyrazisty charakter? Spodziewałem się oczywiście, że Michał Zadara zdekonstruuje powieść – jak robił to z wieloma tekstami klasycznymi – by współczesność mogła rozmawiać z powieścią Rotha. Nie spodziewałem się tylko, że to współczesność, skonfrontowana z narracją Hotelu Savoy, będzie również bohaterem spektaklu.
Inscenizacja zaczyna się od hotelowego podwórza, na które patrzył główny bohater powieści – Gabriel Dan. W sztucznej mgle dostaje się plan spektaklu, czyli teatralny plan hotelu, ogląda scenkę z powieści, wysłuchuje fragmentu improwizowanej muzyki – wita się i rozmawia ze znajomymi. Potem trzeba ruszyć z planem w ręku po łódzkim drapaczu chmur – siedem pięter i strych – i podglądać nie tylko życie bohaterów Rotha. Wchodzi się do pokoju, siada na kanapie i podsłuchuje, na korytarzu chwyta urywki dialogu o wojnie, na podwórku wpada na Bloomfielda, ze strychu gapi się na nocną Łódź. Od początku widz czuje się trochę jak gość festiwalu, który musi wybierać z wielu zdarzeń dziejących się równocześnie, ale też jak właściciel hotelu śledzący sprawy hotelowych gości. I sam też bywa gościem Savoya, voyeurem i podglądaczem, wścibskim zarządcą, a nawet po trosze aktorem i uczestnikiem dyskusji o Łodzi.
W swej happeningowej inscenizacji Zadara nie tylko umieścił w hotelu wycięte z powieści fragmenty, ale również dodał odegrane przez aktorów wywiady z ludźmi Łodzi. Tak skonfrontowane zostały dwie powieści – napisana przez Rotha i ciągle „pisana” przez współczesność. Z pomieszczenia, gdzie handlarze walutą robią przekręt, wpaść można na odegrany przez aktorów wywiad Zadary z dyrektorem Muzeum Sztuki albo z szefem fundacji ulicy Piotrkowskiej. A potem na strych, przyjrzeć się banalnej śmierci Sanczina, klowna, któremu nawet dobre wino nie pomoże na trucizny miasta. Ze strychu można zjechać windą na dancing albo na koncert jazzowy, można zostać na górze i na korytarzu posłuchać starych rockowych songów w nowym opracowaniu (świetny zespół ze znakomitym saksofonistą Mateuszem Olszewskim). Z windziarzem Ignacym jedzie się windą w górę, bliżej biedy i beznadziei, i na dół, w stronę luksusu, z postojem w burdelu. Hotel Savoy miał swoją hierarchię, z której reżyser coś zachował, chociaż we współczesnym Savoyu wszystko się wymieszało, splendor zbladł, a ubóstwo ubrało się w demokratyczną przeciętność. Kiedy słuchamy na parterze współczesnych urzędników od kultury rozmawiających z reżyserem – to obcujemy z luksusem czy pieczętujemy biedę? Dziwnie brzmi współczesna polszczyzna tych wywiadów przy wieloznacznej, subtelnej frazie Rotha – twardo, rozwlekle, neurotycznie, deklaratywnie, urzędowo, chociaż aktorzy powtarzają zdania wywiadów z emfazą. Powtarzają, bo w słuchawkach słyszą oryginalne nagrania. Suflowanie wzmacnia poczucie pozoru, gadaniny, symulakrum.
Czy tak chciał Zadara, by dyrektor czy historyk ujawnili swoją widmową urzędniczość przy bohaterach powieści? By ożywiona przeszłość stała się bardziej realna niż teraźniejszość? Raczej pokazał, podobnie w innych swoich przedstawieniach, rozmowę współczesnych z duchami przeszłości, w której duch mówi: sprawdzam, synu, twoje twórcze osiągnięcia. Świetny pomysł, by odegrać wywiady ze współczesnymi, stanowi część innego konceptu, który widzowie uświadamiają sobie, wędrując po hotelu. Przecież oni także są aktorami w spektaklu o Łodzi. Na premierze ten aspekt został jeszcze spotęgowany. Pośród widzów chodzić mógł reżyser, dyrektor muzeum i historyk, który pomagał reżyserowi, pisarz, który wie wszystko o Rocie i Savoyu, i biznesmen, który chwilę między granymi scenami wykorzystuje, by umówić się z aktorką grającą Stasię. Widziałem nawet byłego ministra, który patrzył, czy na niego patrzą, i naukowca, który zapisywał szczęśliwe numery loterii podane przez Hirscha, postać z powieści Rotha. Niestety zapisał tylko trzy.
W Hotelu Savoy granicę między realnością a fikcją przekraczają i inscenizatorzy, i widzowie. Aktorzy słowami Rotha zapraszają gości do hotelowych numerów i wypraszają, kiedy się numer kończy. Widzowie rozmawiają z aktorami i komentują. W przerwach aktorzy stają się częścią spektaklowych grupek, a widzowie patrzą na siebie jak na potencjalnych aktorów. Tworzy się widownia krytycznych flâneurów, bawiących się w iluzję i deziluzję. Zresztą ledwo wszedłem do hotelu, już ktoś mnie pytał – „niezłe?”, już z kimś się witałem, ktoś wysyłał esemesa, ktoś uciekał na bok, by odebrać telefon, inny wskazywał na ekran, rozpoznając jednego z rozmówców Zadary, niektórzy mylili trasę i wpadali do zamieszkałego pokoju, ktoś widział reżysera, ktoś bał się wejść do windy, bo to może rekwizyt. Czy dziewczyna z kamerą na czole była częścią spektaklu? A fotograf, który widział spektakl trzeci raz i robił zdjęcia widzom? A ludzie, którzy zaczęli tańczyć na dancingu, byli z teatru czy z ulicy? Widzowie przepychali się, stali w kolejce do pokoju, pytali, jak się nazywa jakiś aktor, chcieli się dowiedzieć, czy warto zobaczyć śmierć Sanczina. W oczekiwaniu na scenę Rafaela i Stasi znajomy kulturoznawca objaśniał mi sens Rotha. W końcu było jak w Internecie, jedne pokoje miały więcej wejść, inne mniej, pod wywiadami „wklejono” komentarze…
Roth przybył do Łodzi bez złudzeń. Udział w wojnie pozbawił go ojczyzny – idealizowanego świata monarchii, gdzie kulturowa tożsamość nie była narodowym przekleństwem. W hotelu Savoy, który wyglądał wtedy jak niestosowne marzenie o luksusie, znalazł wielokulturowe miasto, któremu wojna odebrała możliwość rozwoju. Miasto zamknięte, które jeszcze nie pojmuje wyroku wydanego przez czas. Roth dobrze rozumiał Łódź, bo przecież miał w sobie pamięć wielu języków i kultur, choć już nie miał ojczyzny (małej). W Savoyu mógł zobaczyć, jak świat czepia się jeszcze dawnego życia, jak broni mitu współistnienia przed ekspansją pieniądza i posiadania. Jak śni jeszcze o innym, fantastycznym życiu, choć siebie już wystawia się na sprzedaż.
W spektaklu Zadary więcej jest jednak sprzedaży niż poetyckiej aury, choć poezję również znajdziemy. Widz-flâneur obejmowany jest przez coraz to inne muzyczne i słowne przestrzenie. Otaczają go świetnie zagrani Stonesi, free jazzowa improwizacja, fragmenty powieści dudniące w szybie windy czy melancholijna recytacja w psychodelicznym wnętrzu domu publicznego. Wpada w coraz to inny czas również dzięki scenerii i scenografii. Savoy to przecież palimpsest, w którym długo niszczono najwspanialszą, najstarszą warstwę, a w ostatnich latach stylizowano na przeszłość. Do fantastycznej scenerii strychu: zdewastowanych pomieszczeń, magazynów, standardowych hotelowych korytarzy czy pokojów, dostosowuje się scenografia. Nad umownością zdobywa jednak przewagę dosłowność. Techniczny aspekt inscenizacji Zadary wydobywa z Rotha (ze stechnicyzowanej współczesności nie musi) materialne treści: pieniądze, interesy, choroby, umieranie, kupowanie miłości, fetysze, numery itd. W Hotelu Savoy nie gra aktorska ma znaczenie, ale inscenizowanie teatru jak w happeningowym teatrze Kantora.
Szkielet dzieła w stanie tworzenia, szkielet in progress, nie pozwala o sobie zapomnieć. Od początku inscenizatorzy i wolontariusze mówią ci, jak masz się poruszać, kogo pytać i którędy chodzić. Trzymasz schemat spektaklu, z kolorowymi oznaczeniami, i ruszasz w swoją narrację. Masz poskładać zdekonstruowaną opowieść, choć i tak jej nie złożysz, bo zawiera zbyt wiele elementów. Strzałki, kolory, godziny, numery pokojów, wolontariusze na piętrach, fragmenty powieści z głośników, aktorzy ze słuchawkami, telewizory i projektory, nawet język informacji pochodzi ze świata technokracji. Dodajmy voyeurystyczną przyjemność podglądania pokojowych gości. U Rotha to była czynność wstydliwie intymna, w inscenizacji Zadary – pornograficznie oczywista. Zniknęła poetycka aura dawnego świata – marzenia, które nie chce nic wiedzieć o cynizmie. Szczególne wrażenie robi scena śmierci Sanczina. Widzowie zza barierek, jak na wyścigach konnych, gapią się na nędzne, zużyte przedmioty, na brudne skarpetki umierającego, na pustą twarz jego żony. „Beznadziejne to umieranie” – stwierdziła na koniec jakaś dziewczyna. Może to także znakomity efekt tego wieloznacznego przedstawienia? Współczesność może przejrzeć się w lustrze Rotha i zobaczyć swoją twarz? Symbolicznym znakiem tej inscenizacji stało się nieprzewidziane zatrzaśnięcie się drzwi w czasie jednego z przedstawień – widzowie z aktorami długo tkwili uwięzieni w hotelowej i zainscenizowanej scenerii. Wcześniej co kilkanaście minut musieli zagrać swoją rolę dla nowej grupy widzów, teraz mogli grać ad infinitum, ale jednak nie grali, tylko dobijali się z widzami do realności.
W Hotelu Savoy Zadary wszyscy grają o swoją realność, to znaczy o artystyczną formę, o twórcze istnienie, które w przeszłości szuka kreatywnej inspiracji. Zadara sprawdza, czy powieść Rotha o wielokulturowej Łodzi zawiera narrację, która potrafi odnowić twórczo miasto, czyli współczesność. Aktorzy wciągają publiczność do powieści. Publiczność wciąga aktorów do jeszcze jednego atrakcyjnego eventu. Kto jest bardziej realny, aktorzy czy publiczność, bohaterowie Rotha czy bohaterowie współczesności? Kto ma więcej pasji? Kto więcej melancholijnej rezygnacji? Kto w tym wehikule czasu trafił w swój czas? Czy spod narracji eventu, festiwalu, debaty, inscenizacji, performansu widać jeszcze Rotha, czyli opowieść o fantastyczności istnienia i rzadkich chwilach epifanii?
 

Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi i festiwal Łódź Czterech Kultur 2012 – Generacje
Hotel Savoy
instalacja teatralna wg powieści Philipa Rotha
tłumaczenie, adaptacja i reżyseria Michał Zadara
współpraca reżyserska Łukasz Korczak
dramaturgia, badania historyczne Daniel Przastek
scenografia Robert Rumas
kostiumy Henriette Müller
premiera 15 września 2012