12/2012

Gorzej być nie może

Nieudany reżysersko spektakl Nalepy, kolejny z serii inscenizacyjnych niewypałów w Starym Teatrze, wydaje się logiczną konsekwencją polityki repertuarowej.

Obrazek ilustrujący tekst Gorzej być nie może

Ryszard Kornecki

„Kto z nas nie schodzi w kopalnie dzieciństwa? / Kto z nas nie błądzi światłem po tych ścianach / Gdzie w czarnych rzeźbach węgla kamiennego / Pełno odcisków / Paproci / I zwierząt” – pisał Stanisław Grochowiak w wierszu Zejście. W opublikowanej w 1964 roku w „Dialogu” sztuce Chłopcy. Dramat z życia sfer starszych pisarz wyraził tęsknotę za młodością z pozycji groteskowej starości. Beznadziejne szukanie kwiatu paproci.
Dramat Grochowiaka doczekał się kilkunastu wystawień oraz udanej adaptacji filmowej w reżyserii Ryszarda Bera (1973). W filmie wyróżnionym wieloma nagrodami wystąpiła plejada znakomitości ówczesnego kina i teatru: Kazimierz Opaliński, Zdzisław Mrożewski, Wacław Kowalski, Zofia Mrozowska, Zofia Małynicz, Maja Komorowska czy Barbara Ludwiżanka (we wcześniejszej, telewizyjnej wersji Chłopców z 1966 roku, w reżyserii Tadeusza Jaworskiego, wystąpili także Gustaw Lutkiewicz, Zofia Rysiówna i Jadwiga Barańska). W najnowszej adaptacji sztuki Grochowiaka w Narodowym Starym Teatrze w reżyserii Adama Nalepy również podziwiamy gwiazdy: Jerzego Trelę, Leszka Piskorza, Annę Dymną, Dorotę Segdę czy Annę Polony. Na tym jednak kończą się plusy przedstawienia.
Dom starców w dramacie Grochowiaka jest Domem Wiecznej Młodości. W pierwszych minutach przedstawienia grupka fertycznych starszych panów – Jo-Jo (Leszek Piskorz), Kalmita (Jerzy Trela), Pożarski (Mieczysław Grąbka) i Smarkul (Aleksander Fabisiak) – przywołuje stare dobre czasy. Jak w kabarecie Wasowskiego i Przybory: „już szron na głowie / już nie to zdrowie / a w sercu ciągle maj”. Mężczyźni przekomarzają się, opowiadają dowcipy, popijają ukradkiem wódeczkę. Są krzepcy, skorzy do żartów, niefrasobliwi. Prawda tego rodzaju miejsc, przygnębiająca prawda samotnej umieralni, została przez Grochowiaka ukryta. Wprawdzie raz czy drugi w dialogach pojawiają się sugestie, że obok brygady wesołych staruszków i frywolnych „babeczek” w sile wieku w pokojach leżą także pacjenci ciężko chorzy, niedołężni i samotni, ale to nie oni są bohaterami sztuki.
Jo-Jo, hrabina De Profundis (Aldona Grochal) czy Kalmita czują, że znaleźli się w domu starców zdecydowanie przedwcześnie, mogliby jeszcze pracować, żyć pełną piersią, ale ich los ułożył się inaczej. Orężem w walce o przetrwanie jest ironiczna ucieczka w zdziecinnienie. Panowie niczego nie udają, naprawdę są chłopcami. Oglądamy profile osób, które odmówiły uczestnictwa w starzeniu się myśli, nie ciała. Znalazłszy się w dojmująco smutnym miejscu, z którego nie ma ucieczki, wymyślili, iż remedium na przetrwanie ostatnich lat życia może być złośliwe baraszkowanie z obowiązującą tonacją serio, ironiczna polemika z syndromem czcigodnego starca.
Centralny bohater historii, grany przez Jerzego Trelę Kalmita, jak pisze Grochowiak – „starzec w szlafroku”, razem z Pożarskim, Jo-Jo, Smarkulem, profesorem Perlecem (Jerzy Święch) i hrabiną De Profundis – to grupa najbarwniejszych pensjonariuszy domu starców prowadzonego przez surowe zakonnice. Świątobliwa Maria (Dorota Segda) usiłuje za wszelką cenę wprowadzić w to miejsce rządy silnej ręki, wymaga absolutnego podporządkowania się regulaminowi i posłuszeństwa. Z głośników słyszymy jej złowrogie komendy przypominające wezwania na szkolne apele.
Ugrzecznienie krnąbrnych podopiecznych przekracza jednak możliwości w gruncie rzeczy sentymentalnej i pełnej kompleksów mniszki. Im bardziej stara się wprowadzić do domu starców dryl, tym mniejsze odnosi na tym polu sukcesy. Liderem zbuntowanych staruszków jest właśnie Kalmita, ale i jego dopadnie spleen, kiedy do Domu Spokojnej Starości zawita niewidziana od lat żona „starca w szlafroku”: aktorka Narcyza. Z wdziękiem i werwą Anny Dymnej zmusi cherlawego męża do powrotu na rodzinne łono. Program się nie powiedzie. Chłopcy zawsze wracają do starych zabawek. Grają z nami w berka.
„Czarna groteska, zgryźliwy humor, gorzka filozofia” – pisano po prapremierze Chłopców. W programie dołączonym do przedstawienia wystawionego w Teatrze Polskim w 1970 roku Stanisław Grochowiak dawał konkretne wskazówki, jak należy wstawiać jego dramat. Twierdził, że interesuje go bardziej teatralne serio niż buffo, jako widz chciałby dostrzec w Chłopcach realistyczny obrazek, a nie groteskowo przekrzywioną rzeczywistość. Dla dramatopisarza najważniejsza była tkanka literacka – bohaterowie, zdarzenia, dialogi; forma miała drugorzędne znaczenie. O swoich dramatach i słuchowiskach radiowych wyrażał się wstrzemięźliwie. Pisał: „to rzeczy na głosy”.
Chłopcy są przy tym utworem zwodniczym. Pozornie mamy do czynienia z prościutką komedią pokazującą, jak wesołe (a czasem smutne) jest życie staruszka, ale warstwa dramaturgiczna nieustannie balansuje pomiędzy skrajnymi diapazonami: od groteski po wyciszenie, od farsy po tragizm. Wygranie tego rodzaju chwiejnych emocji w jednym przedstawieniu jest zadaniem bardzo trudnym. Wymaga wiedzy, delikatności, wyczucia, idealnej współpracy reżysera z aktorami i scenografem. Wszystkich tych komponentów zabrakło w krakowskim przedstawieniu.
W tej sytuacji, z lepszym lub gorszym rezultatem, pałeczkę przejęli puszczeni samopas aktorzy. Robią, co potrafią, skoro reżyser najwyraźniej nie objaśnił im, jakiego rodzaju ekspresji oczekuje. Kalmita w interpretacji Jerzego Treli jest bierny, raczej osowiały niż melancholijny. Wielki aktor niewiele ma do zagrania, ale obserwowanie Treli w scenie z obmywającą mu stopy Anną Dymną, albo zwracającego się nieobecnym, matowym wzrokiem w kierunku kolegów, to prawdziwa przyjemność.
Aktorka Narcyza w dramacie Grochowiaka była postacią zdecydowanie niesympatyczną: bezwzględnym, żądającym wyłączności uczuć babonem. Dymna nie potrafi być odpychająca. Wkracza na scenę z brawurą, śpiewając szlagier z repertuaru Violetty Villas Józek, Józek i do samego końca pozostaje brawurowa: bez skrępowania eksponuje bujną fizyczność, rozdaje czarodziejskie uśmiechy, stroi minki, żeby za chwilę nieoczekiwanie zadumać się i posmutnieć. Jej Narcyza jest nie tylko sexy, ale także samotna i smutna. Ona także tęskni za czymś, co już było: niespokojną młodością, sąsiadką okrutnej starości.
Najlepszą, najbardziej dopracowaną rolą w przedstawieniu jest jednak Siostra Przełożona w interpretacji idealnie obsadzonej Anny Polony. Kto lepiej mógłby zagrać ekscentryczną, inteligentną, przenikliwą osóbkę, obdarzoną dużym dystansem i poczuciem humoru? Scena nieudanego przemówienia Siostry Przełożonej podczas uroczystej kolacji wydanej na cześć Narcyzy to najlepszy fragment spektaklu.
Aldona Grochal raz jeszcze, używając tych samych środków, udowadnia, że charakterystyczne postacie to dla niej bułka z masłem, pocieszny jest Mieczysław Grąbka w roli Pożarskiego, formalna i stanowcza Dorota Segda jako Maria, zupełnie bezbarwni natomiast Leszek Piskorz, Aleksander Fabisiak i Jerzy Święch. Lidia Duda jako zdemenciała, jeżdżąca na wózku inwalidzkim Babcia Peloponez nie mówi literalnie nic. Może to i lepiej, skoro została ucharakteryzowana tak paskudnie, że nie sposób jej rozpoznać. Baba-Jaga z ciucholandu.
Styl scenografii i kostiumy to osobny kłopot. Nie sądziłem, że w Starym zdarzy mi się jeszcze oglądać spektakl przywołujący najgorsze wspomnienia teatru mieszczańskiego z lat osiemdziesiątych. Wszystko jest brzydkie, niegustowne, zaaranżowane bez polotu. Bronią się jedynie habity zakonnic, cała reszta wygląda fatalnie. Narcyza nosi zbyt obcisłe sukienki kupione w sklepach z tanią odzieżą, Smarkul strój podstarzałego hip-hopowca, Kalmita jest kwintesencją szarzyzny. Na scenie porozstawiane zostały substytuty nieudanego mieszczańskiego salonu. Portrety Dymnej-Narcyzy, donice ze sztucznymi kwiatami, wersalka przykryta fioletową kapą w słoniki. Brzydko, tandetnie, bez gustu.
Kwestią sporną pozostaje również odpowiedź na drażliwe pytanie: czy na pewno warto było wyciągać twórczość Grochowiaka z lamusa? Krakowski spektakl w reżyserii Adama Nalepy udziela wymijającej odpowiedzi. Zarówno Chłopcy, jak i wcześniejsze dramaty Grochowiaka: Szachy (1961), Partita na instrument drewniany (1962) czy Król IV (1963), to teksty niemal zapomniane. Nie bez podstaw. W przypadku Chłopców doskwierają zwłaszcza fragmenty dramatu, które zestarzały się w kluczu, nazwałbym go, ideologicznym. Przypuszczalnie Grochowiakowi nie przyszło to nawet do głowy, ale uważna lektura dramatu jest z dzisiejszej perspektywy narracją mizoginiczną. Poza ciepłą postacią Siostry Przełożonej bohaterki kobiece są modliszkami lub rysowanymi grubą kreską karykaturami. I tylko dzięki warsztatowi i świadomości tuzów krakowskiego teatru patrzy się na figury grane przez Dymną, Grochal czy Gałkowską z odcieniem pewnej sympatii. Dodatkowy kłopot łączy się z poetyckim manifestem Grochowiaka. Pisząc dla teatru, pozostawał przede wszystkim poetą. Jego dramaty nie mają fabularnego kośćca. Chłopców zaludniają postaci bez biografii. O Siostrze Przełożonej, Kalmicie czy Babci Peloponez wiemy tyle, co nic. To tylko pocieszne, odseparowane od politycznej rzeczywistości figury, wygłaszające dowcipne lub szydercze dialogi. Za mało jak na dzisiejsze oczekiwania.
„Narąbał całych ćwierci baroku, połci dekadencji, kawałów ekspresjonizmu, doprawił je Norwidem, Libertem, Gałczyńskim, Bóg wie czym jeszcze, wszystko to wrzucił do kotła, zagotował, odcedził i ciepłe jeszcze sprasował w gęste, treściwe wiersze” – pisał o Grochowiaku Jan Błoński. Autor Szachów wzbudzał niegdyś kontrowersje, był cytowany i komentowany. W krótkim przeciągu czasu powstało aż pięć filmowych adaptacji jego prozy: Księżyc w reżyserii Stanisława Brejdyganta, Kaprysy Łazarza i Partita na instrument drewniany Janusza Zaorskiego, Karabiny Waldemara Podgórskiego oraz wspomniani Chłopcy w reżyserii Ryszarda Bera.
Na ówczesną legendę autora Plebanii z magnoliami złożyły się traumatyczne doświadczenia wojenne (w czasie powstania warszawskiego ukrywał się z matką w piwnicach, od tamtej pory panicznie bał się ciemności i burzy), praca dziennikarska, znakomite tomy poetyckie (wydana w 1956 roku Ballada rycerska została uznana za jeden z najciekawszych poetyckich debiutów po zakończeniu stalinizmu), wreszcie choroba alkoholowa, która w końcu doprowadziła pisarza do śmierci.
Zaliczany do pokolenia „młodych gniewnych” nazywanego także pokoleniem „Współczesności”, irytował konserwatystów. Był utalentowany, ale bezczelny. Brakowało mu salonowej ogłady, w literaturze fascynowała go brzydota, turpizm, chorobliwy rozkład. Oponenci Grochowiaka mieli pisarzowi za złe, że ten młody wówczas literat tak ochoczo i w zasadzie bezprawnie pisał o starości. Grochowiaka nie ciekawiła jednak filozoficzna strona odchodzenia, metafizykę miał za nic. W utworach poetyckich, również w Chłopcach, dotykał starości fizykalnej, cielesnej – okrutnej i zabawnej. Zestawił wciąż żywe popędy biologiczne z ułomnościami fizycznymi. Na przecięciu tych dwóch sfer rodził się tragizm istnienia, przebrany dla niepoznaki w kostium rubasznej dezynwoltury.
Grochowiak bardzo pilnował, żeby nie wypaść zbyt poważnie, tonacja serio oznaczała dlań drugą literacką klasę. Zresztą całe pokolenie „Współczesności” odrzucało intelektualizm, najważniejszy był pozornie prosty, często zmysłowy obrazek, owe „połcie dekadencji”, o których pisał Błoński. W wierszach, opowiadaniach czy dramatach „młodzi gniewni” nigdy nie startowali od wyrafinowanej symboliki, liczył się mocny, dowcipny rysunek, zapadające w pamięć emocje – jednak ironia bez intelektualnego zaplecza miała krótkie nogi. Czas surowiej obszedł się z Grochowiakiem niż z jego ówczesnymi oponentami-tradycjonalistami. Kto bowiem sięga dzisiaj po dawne teksty Ernesta Brylla, nie wspominając o Drozdowskim czy Bordowiczu; kto, poza studentami polonistyki i wąskim gronem specjalistów, czyta jeszcze Grochowiaka?
Mimo wszystko adaptacja Chłopców mogłoby wybrzmieć mocniej. Czekałem raczej na sarkastyczny spektakl o cywilizacyjnym zamknięciu ludzi wyrzuconych poza nawias, zamkniętych we własnym świecie, wyizolowanych, żyjących wspomnieniami. Zgodziłbym się nawet na rewolucyjne potraktowanie tekstu: zastąpienie starych – młodymi aktorami i wkomponowanie ich w paradoksalny wówczas ciąg akcji.
Z drugiej strony, gdyby Nalepa poprzestał jedynie na kulturalnym przeczytaniu tekstu, mając do dyspozycji aktorów tej klasy, również odniósłby sukces. Wystarczyło nie przeszkadzać. Pomimo wątłej struktury fabularnej każdy bohater ma przecież przynajmniej jeden efektowny kawałek do zagrania. Mielibyśmy komedię bulwarową w dobrym stylu, która byłaby grana w Starym latami. Tego typu realizacji nigdy za wiele.
Niestety. Pracujący przemiennie w Niemczech i Polsce reżyser nie skorzystał z tych opcji. Odniosłem wrażenie, że nie odnalazł żadnego pomysłu na własną realizację. Odczytanie założeń Grochowiaka jest u niego powierzchowne, a autorskie pomysły toporne i naiwne. Mniejsza o zbyt tani chwyt z ośmieszeniem religijności zakonnic, nie mam także pojęcia, co miałaby oznaczać paskudna rzeźba stóp Chrystusa dyndająca nad sceną. Prawdziwym kuriozum są natomiast wkomponowane w tok przedstawienia dwie dokumentalne wstawki, rodzaj ulicznej sondy, w której młodzi ludzie wygadują banały na temat starości, a w kolejnej odsłonie seniorzy smętnie opowiadają, że zazdroszczą młodym energii. Ów zbędny chwyt rozbija rytm spektaklu, wprowadzając widzów i aktorów w stan przykrej konfuzji, która towarzyszy aż do smętnego finału.
Poroniony reżysersko spektakl, kolejny z serii inscenizacyjnych niewypałów w Starym, wydaje się logiczną konsekwencją polityki repertuarowej Mikołaja Grabowskiego, zapraszającego do teatru twórców młodych, z niewielkim lub żadnym dorobkiem, bezstylowych, pozbawionych polotu i ambicji. Paradoksalnie, Jan Klata objął dyrekcję Starego w najlepszym momencie. Gorzej naprawdę być nie może.
 

Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Chłopcy Stanisława Grochowiaka
reżyseria Adam Nalepa
dramaturgia Jakub Roszkowski
scenografia Maciej Chojnacki
muzyka Marcin Mirowski
wideo Michał Trojanowski
premiera 29 września 2012