12/2012
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Korpus Kena z Malibu

Zaczynam od wycięcia włosów, nożyk tapicerski albo skalpel. Nacięcie jest cienkie, materiał pęka tylko w wybranym miejscu. Skalp owijam przezroczystą folią. Potem wykręcam głowę, wyszarpuję ręce i nogi. Pracuję przy przeszklonej ścianie. Ludzie przystają, patrzą, pukają w okno, śmieją się po dziecinnemu lub szyderczo. Nie odwracam wzroku, nic mnie nie rozprasza. Nie inaczej z matką. Wchodzi, skarżąc się, że długo na mnie patrzyła przez szybę, oczywiście bez wzajemności.
– Zimno tu masz w tym Berlinie. W Warszawie, jak to w Warszawie, zima ciepła i piękna – wolno zdejmuje apaszkę i już zaraz, nagle wyzbyta zmęczenia, ogląda pracownię po kupiecku, mrużąc kleiste oczy. Porusza się ostrożnie, cała w środku pogruchotana. Głowa niebezpiecznie podskakuje, nie pasuje do tułowia, wydaje się być siłą nasadzona na sflaczałą szyję.
Zapewnia, ma już bilet powrotny, kanapki jej zostały i bawarka. – Przyjechałam się pożegnać – zasiada na moim miejscu. Głos jest spokojny. Tak samo jak ruch dłoni trzymającej papierosa, precyzyjnie niczym wahadło zegara zakreślającej łuk z oparcia krzesła do rozchylonych ust. Zakreśli ponownie, i tak bez końca.
Wysypuję ciastka na talerz. Odkąd się urodziłam, matka się żegnała. Najpierw przez ojca, potem przez kochanicę tego drugiego, do którego mówiłam „wujek”, następne adieu w chorobie po amputacji stopy, potem licha emerytura kazała jej skończyć w diabły z tym wszystkim, następnie uśpienie kota było nie do zniesienia, ale szybko przelicytowała ją śmierć młodszego brata.
Matka ciągle miała jakiś całkiem niezły powód, żeby się zabić, ale z jakiegoś innego, nigdy niewyjawionego, nieustannie się w swoim jestestwie zasiadywała. Coś ją wstrzymywało, nie mogła wyjść. Latami tkwiła w niewygodnej pozycji z dłonią na klamce, zawsze przy progu, nigdy ani naprawdę tu, ani tam.
Nie chciałam rozmawiać o jej żegnaniu się, chociaż miałam pewność, że tym razem po raz pierwszy jest już właściwie za drzwiami. Nie żeby wychudła od ostatniego razu, sprawiała wrażenie nieobecnej albo niezwyczajnie pogrążonej. To, że już naprawdę wychodzi, poznałam po bagażu. Otworzyła go i pojęłam, że już jej nie ma tam, skąd przyjechała, że po powrocie samej siebie w domu nie zastanie.
Przywiozła mi lalki, nie znały dzieci, zabawy. Przetrzymywane w kredensie obok salaterki z walidolem, pucharem z kluczem do piwnicy i zdjęciem ojca, które wycięła z dowodu osobistego, pasowało do dna kieliszka z rżniętą w róże nóżką. Dwa bobasy w śpiochach z lat siedemdziesiątych. Murzynek bez oczka, ale za to w komunijnym ubranku, prezent od spowiednika matki, dawnego misjonarza. Gumowa pacynka w stroju krakowianki. Plastikowa lala z ruchomymi powiekami. Góralka, dostałam ją od ojca, od razu została schowana, odzyskałam ją po czterdziestu latach. Na samym końcu matka wyłożyła szmaciankę z kalafiorowym łbem i lokami z kordonka.
Wszystkie lalki zmieściły się w neseserze ze skaju. Każda zawinięta w gazetę, jak jajka przywożone ze wsi. Rozłożyła je na stole, jedna przy drugiej, szpetne, niepasujące do świata z pikseli, jakby ekshumowane przez przypadek w czasie robót drogowych, pozbawione należytej troski grabarza, niepasujące do żadnego pustego miejsca w ziemi, ale i niegodne by się w proch zamienić.
Pijemy herbatę we wnęce kuchennej, matka wlewa w siebie ukrop duszkiem, jak wodę w skwar. Śpieszy się wrócić, kot czeka, usprawiedliwia się, a kiedy jej przypominam, przecież dzwoniła, że kot nie żyje, robi minę dziecka przyłapanego na kłamstwie. – Mam już drugiego – wyznaje tonem, jakby nie wierzyła samej sobie.
Odwożę ją na dworzec. Przed czasem, nie chciała się spóźnić, zawsze dwie godziny chodziła wśród kas i peronów. – Idź już – całuje mnie w policzek. Ma bibułkowe usta. Twarz zobaczona z bliska wydaje się zszyta z kilku kawałków skóry. Pachnie saszetkami na mole, kapotą zbyt długo czekającą na wyjściowy sezon.
Wracam do pracowni. Dobrze przygotowany rozbiór materiału wyjściowego to podstawa dalszej pracy. Wyroby z recyklingu nie mogą sprawiać wrażenia śmieciowych. Główka musi doskonale maskować oprawę na żarówkę, włosy opadają w dół niczym kryształowe sople w żyrandolach Marii Antoniny. Rączki, każda inna, ramiona kandelabru, przy pierwszym wejrzeniu dają poczucie jednorodności, dopiero potem, ale też nie dla każdego, ujawniają odrębność, inne wygięcie w łokciu, niepowtarzalne wygięcie dłoni.
Przerywam na moment. Dzwoni kolekcjoner, stały klient. Potwierdza kupno obiektu sztucznego oświetlenia z czarnoskórych ebonitowych lalek z NRD na podstawie z korpusu Sun Lovin’ Malibu Ken z 1978 roku.
– Artcykling nie jest może piękny, ale daje jakąś nadzieję na nieśmiertelność – śmieje się, odkładając słuchawkę. Tak samo śmiała się matka. Głośno, nikomu nie do śmiechu.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.