12/2012

Czechow „potłuczony”, ale z… języczkiem!

Nie jest to zręczna dla reżysera sytuacja, gdy podejmuje się on oceny spektaklu… innego reżysera. Dlatego nie będę długo rozwodził się nad interpretacją Trzech sióstr Czechowa w inscenizacji Agnieszki Glińskiej, którą wyemitował Teatr TVP w poniedziałek, 24.09.2012 r. Ograniczę się do przekonania, że oglądając tę inscenizację, widz nie bardzo może zrozumieć, dlaczego ten właśnie dramat uznany został za najsłynniejszy utwór Czechowa.

Chciałbym natomiast napisać kilka uwag o języku nowego przekładu, autorstwa Agnieszki Piotrowskiej, specjalnie zamówionego – jak „reklamuje się” TVP na swojej stronie w sieci! – dla tej realizacji. Bo nie jest to język Czechowa! Jak wiadomo, język jest immanentnym składnikiem każdego utworu artystycznego, a jego dewastacja musi skutkować unicestwieniem przesłania autorskiego. Na dodatek bohaterki dramatu Czechowa w jego nowym przekładzie wcale nie mówią językiem współczesnym; jest to raczej niespójny „koktajl” z tradycyjnego przekładu, „przyprawiony” kolokwializmami z zupełnie innej epoki, żeby było… „nowocześnie”! (Choć nie mogę – dalibóg! – pojąć, dlaczego ma być „nowocześnie”, skoro tradycyjne przekłady Czechowa nie są – w żadnym stopniu – hermetyczne dla współczesnego widza?! Chyba że chodziłoby tu o łatwą „kasę” za taki „nowoczesny” przekład?) Skądinąd – jeśli Irina zarzuca Maszy, że ta „mówi, jak potłuczona”, to zastanawiam się: do kogo adresowana jest ta „modernizacja”? Przecież ten kolokwializm pochodzi z moich czasów studenckich, ale ja zbliżam się do wieku emerytalnego i rozumiem jeszcze język Czechowa. Co więc powstrzymało tłumacza przed „modernizacją” dalej idącą, adresowaną do współcześnie młodych ludzi, i zastosowaniem kolokwializmu „to jakaś masakra”?! To głównie dlatego ów spektakl nie „brzmi Czechowem” i brak mu owej niepowtarzalnej atmosfery „spleenu” i niemocy…
Zasadniczym jednak powodem, dla którego zdecydowałem się napisać te uwagi, jest coś innego zgoła, a mianowicie porażająca (choć w różnym stopniu) dykcja odtwórczyń głównych ról w tym spektaklu: tytułowych trzech sióstr oraz Nataszy. Od wielu już lat obserwuję swoistą manierę wśród nastolatek i młodych kobiet, która rozpowszechnia się z prędkością zarazy. Nie jest to bowiem wrodzona wada wymowy, lecz maniera właśnie, polegająca na charakterystycznym „seplenieniu” na polskich dźwiękach, takich jak: „dź”, „dzi”, „ś” lub „si”, „ć” lub „ci”, „ź”, zwłaszcza zaś mordercze… „ść”. W tej manierze mówi się więc – choć w słowie pisanym niełatwo to zilustrować dokładnie – „d-z-isiaj” zamiast „dzisiaj”, „żytć” w miejsce „żyć” itd. (Czytelnikowi, który chciałby to usłyszeć dokładniej – i nieco przesadnie – proponuję, aby rozszerzył usta jak w półuśmiechu i wymawiając zgłoski „ś” i „ć” w słowach „dziś”, „żyć” lub „dość”, wsunął język między półrozwarte zęby, przykładając go do górnych siekaczy i przodu podniebienia). Skąd się wzięła ta irytująca – i szkodliwa dla języka – maniera, którą dotknięte są prawie wyłącznie kobiety? Mam w tej sprawie pewną hipotezę: podejrzewam, że przed laty jakaś nastolatka uznała taki „seplen” (swoiste „pieszczenie się”) za wyraz zalotności, kokieterii! Druga to usłyszała i „zmałpowała”, a potem zadziałał efekt „kuli śniegowej”! I nadal działa, bo nikt z tym nie walczy; ani dom, ani szkoła! Najbardziej – w omawianym spektaklu – naznaczona jest tą manierą Agnieszka Pawełkiewicz, która „poległa” w nim na wszystkich wymienionych wyżej zgłoskach! Ale to nie wszystkie defekty w tej manierze. Inny jej przejaw słyszymy u Maszy (Patrycja Soliman), gdy w emocjach wyznaje siostrom miłość do Wierszynina, mówiąc: „kocham ko”, zamiast „kocham go”! Na tych przykładach poprzestanę, choć bynajmniej nie wyczerpują one listy defektów w tej potwornej manierze!
Jan Paweł II posłużył się onegdaj barwną metaforą, mówiąc, że „jeśli kultura polska jest naszym domem, to język jest jego dachem”! Język zaś to nie tylko słowo pisane, ale także – a może zwłaszcza, bo to bardziej „zaraźliwe” – słowo mówione, a w tym: dykcja! Biję więc na alarm! Czy wszyscy w Polsce już „ogłuchli”, że nie słyszą tej irytującej i szkodliwej „epidemii”? Pytam o to zwłaszcza władze uczelni teatralnych, które wypuszczają absolwentów z taką dykcją. Tym bardziej że nie chodzi tu o wrodzoną wadę wymowy, lecz o manierę, którą łatwo wyeliminować przez cztery lata pracy! Co więcej – twierdzę, że nawet podczas prób do jednej realizacji reżyser może usunąć te defekty. Ale najpierw musi je „słyszeć”…!