1/2013
Obrazek ilustrujący tekst Sad w teatrze

Bogna Podbielska

Sad w teatrze

 

„Nie powinieneś tęsknić za doskonałą nauką,
tylko za udoskonalaniem samego siebie”.
Hermann Hesse

I.

Był sad. Ten podobno pierwszy i niewątpliwie najbardziej znany, daleko na Wschodzie, w dolinie Eufratu. „A naszczepił był Pan Bóg Raj rozkoszy od początku, w którym postanowił człowieka, którego utworzył. I wywiódł Pan Bóg z ziemie wszelkie drzewo piękne ku widzeniu i ku jedzeniu smaczne: drzewo też żywota w pośród Raju, i drzewo wiadomości dobrego i złego. A rzeka wychodziła z miejsca rozkoszy na oblewanie Raju […]”1. „I widział Bóg wszystkie rzeczy, które był uczynił: i były bardzo dobre[…]”2. Dobry był nawet wąż, do momentu, w którym zawładnął nim zły duch, aby przy pomocy gada uwieść pierwszych rodziców.
Ale już żona Zeusa – Hera – miała swój boski sad po przeciwnej stronie świata, „na stokach góry Atlas, gdzie kończyły swą codzienną wędrówkę zdyszane konie słońca i gdzie na bezpańskich pastwiskach pasły się owce i bydło Atlasa, trzody liczące po tysiąc sztuk każda”3. To właśnie w nim posadziła złotą jabłoń, prezent weselny od Matki Ziemi. Początkowo strzegły jej córki gospodarza – Hesperydy, a kiedy okazało się, że są złodziejkami drogocennych owoców, stróżowanie przejął owinięty wokół pnia smok Ladon.
Również na Wschodzie, tym zdecydowanie bliższym biednemu Słowianinowi topograficznie i uczuciowo, w Soplicowie „Był sad / Drzewa owocne zasadzone w rzędy / Ocieniały szerokie pole; spodem grzędy”. A w sadzie – jak zapamiętała utęskniona dusza – „[…] dziewczyna, w bieliznę ubrana, / W majowej zieloności tonąc po kolana”4. I zapatrzony w nią modny panicz, i strzegący dziewczęcej niewinności wierny sługa. Przed szatańskimi zakusami mogły też chronić konopie: „Ich liście i woń służą grzędom za obronę, / Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija”5.
Nic nie wiadomo, aby zamieszkujący w dolinie Giełczwi – 6 do 4 tysięcy lat p.n.e. – gardzieniccy praszczurowie otrzymali kiedykolwiek podobnie wspaniałe dary. Przede wszystkim zajmowali się rolnictwem, a węży w nadrzecznych mokradłach zapewne nie brakowało. Historycznie udokumentowane wzmianki o miejscowości sięgają początków XV wieku. Od średniowiecza była już ona własnością szlachecką, której strzegł posadowiony na wzgórzu zamek, poeta napisałby niewątpliwie: „dwór szlachecki”. Wielokrotnie przebudowywana na przestrzeni wieków budowla nosi dzisiaj miano pałacu.
Wokół nie ma sadu, jest park. Tuż za nim, nieco poniżej, na lewo od traktu wiodącego na południe, w stronę Woli Gardzienickiej i dalej ku Wygnanowicom, rozciąga się skromne obszarem skupisko drzew nazywane przez miejscowych Las Zwierzyniec. Malowniczym, piaszczystym wąwozem, nieco pod górkę biegnie przezeń droga, którą można dojść do pól na tzw. Żydówce. Jeszcze niedawno dało się nią przejechać nawet osobowym autem, dzisiaj buty grzęzną w biało-żółtym piachu osypującym się ze stromych ścian jaru. Sterczące korzenie podmywanych przez wodę drzew, bujna, nie niepokojona przez człowieka roślinność. Zimą mnogość śladów zajęcy i lisów. Bliżej końca wąwóz staje się zdecydowanie płytszy. Uważne oko dostrzeże prawie niewidoczną drożynę w prawo. Rozwidlenia strzeże przesłonięty wszędobylską zielenią krzyż. Średniej wysokości, złożony z osmolonych ogniem, spękanych, kruszejących, niegdyś masywnych belek podobnych tym, jakie bywają używane do konstrukcji więźby dachowej. Obok zdziczała jabłonka, samosiejki świerków i brzozy, kolczaste krzaki jeżyn, sprężyste gałązki leszczyny. Drożyna wiedzie ku ledwo dostrzeganemu rumowisku. Strzępy białawych, pobudowanych z wapienia murów, ułamki komina, gdzieniegdzie ciemne ślady pogorzeliska, rozlatujące się resztki jakichś komórek, niebezpiecznie odkryta krawędź studni. Powyżej ruin więcej owocowych drzew. Latem można skubnąć niegdyś szlachetnych czereśni, drobnych niczym poziomki truskawek. Jesienią da się dostrzec dojrzewające tu i ówdzie, błyszczące czerwienią, złociste, szarozielone, zdecydowanie nie hesperyjskie jabłka, pokosztować twardych i cierpkich zimowych gruszek; pod butami trzaskają miniaturowe kulki skarlałych włoskich orzechów. Zielona leszczynowa palisada chroni drzewa przed porywistymi wschodnimi wiatrami od pól na Żydówce, z północy od krawędzi lasu dzieli droga zanikającego jaru.
Przed laty było tu gospodarstwo. Był sad.

II.

Szata opowieści, w którą przyozdobiona jest tajemnica miejsca, zdarzeń oraz powiązanych z nimi ludzkich losów, zdecydowanie przypomina wzory od dawna znane, dziś na poły zapomniane, nieczęsto używane i rozumem niepojęte.
Położone poza Lasem Zwierzyniec, w oddaleniu od innych obejść, na granicy Gardzienic i Woli Gardzienickiej, gospodarstwo w drugiej połowie minionego wieku miało się całkiem dobrze. Dla domowników zmartwieniem o rodowodzie topograficznym bywały częste odwiedziny gryzących i ryjących mieszkańców lasu, dylematem moralno-prawnym kłusownicy oraz szabrownicy drewna. Znano bądź domyślano się szczególnie uporczywych sprawców, z których schwytaniem miewała kłopoty karząca ręka sprawiedliwości. Kiedy wreszcie jeden z nich trafił na jakiś czas za kratki, część wsi uznała ów fakt za konsekwencję donosu. Powiadano też, że skazany przyrzekł zemstę. Byli tacy, którzy słyszeli, jak po wypuszczeniu z aresztu publicznie straszył rzekomych denuncjatorów czerwonym kurem. No i pewnej nocy gospodarstwo stanęło w ogniu. Nigdy oficjalnie nie docieczono, co spowodowało pożar. Wkrótce też pogorzelcy opuścili wieś. Ale jeszcze przed wyjazdem z wygrzebanych z pogorzeliska ułamków nadpalonych krokwi złożony został krzyż, który ustawiono na leśnym rozdrożu. I raczej nie po to, by upamiętnić przedwiekową ofiarę Nazarejczyka. Ceremonii towarzyszyło podobno zgoła niechrześcijańskie życzenie-zaklęcie: oby podpalacz zginął od tej samej broni, którą wcześniej się posłużył.
W cywilizacjach starożytnych, u Asyryjczyków, Persów, Kartagińczyków, także Rzymian, krzyż rozumiany był jako narzędzie powolnej, haniebnej śmierci, na którą zasługiwali przede wszystkim barbarzyńcy i niewolnicy. Znaczył tyle, co nieszczęście, męczarnia, tortura. W planie symbolicznym to wieczna pamięć, także pamięć śmierci bądź krzywdy, swoisty podpis tego, który go stawia. Krzyż na rozstajach zazwyczaj upamiętniał jakieś wydarzenia, niekonieczne doniosłe. Na jego elementy składowe można również patrzeć jak na dwa kawałki drewna, które przy pocieraniu dają żar; rozumiano, że w ten sposób wyzwalany jest utajony w ich wnętrzu ogień, można by rzec – ogień zapamiętany. W ikonografii średniowiecznej krzyż przedstawiany bywał niekiedy jako żywe drzewo wypuszczające gałązki i liście, zwiastował życie. Krzyż z bierwion nadgryzionych ogniem przekazuje temu, komu go ustawiono, informację zdecydowanie odmienną.
Zadziwiająca, choć niezupełnie zaskakująca bliskość jawi się w wyniku zestawienia intencji pogorzelców ze znaną z mitologii greckiej opowieścią o dziku kalidońskim i jego pogromcy Meleagrze. Posłuchajmy:
„Ojneus, król Kalidonu w Etolii, poślubił Altaję. Urodziła mu ona najpierw Tokseusa, którego Ojneus zabił własnoręcznie za to, że nieobyczajnie skakał przez rów obronny miasta, następnie zaś Meleagra, który podobno był w rzeczywistości synem Aresa. Kiedy Meleager liczył siedem dni, do sypialni Altai przybyły Mojry i zapowiedziały, że syn jej będzie żył dotąd, dopóki nie spłonie w domowym ognisku pewna gałąź. Altaja natychmiast wyciągnęła ową gałąź z ognia, zgasiła ją, polewając wodą z dzbana, po czym ukryła w skrzyni.
Meleager wyrósł na dzielnego, niezwyciężonego wojownika i najlepszego oszczepnika w Grecji […]. Żyłby nadal, gdyby nie postępek nierozważnego Ojneusa, który pewnego lata podczas dorocznych ofiar składanych dwunastu bogom olimpijskim zapomniał o Artemidzie. Dowiedziawszy się o tym od Heliosa, posłała Artemida olbrzymiego dzika, by zabił bydło i robotników Ojneusa i stratował jego plony. Ojneus zaś rozesłał heroldów, zapraszając najodważniejszych wojowników greckich na polowanie na dzika, obiecując skórę i kły temu, który zwierzę zabije.
[Skomplikowane relacje rodzinne pomiędzy wojownikami, którzy odpowiedzieli na wezwanie, doprowadziły do licznych swarów i niesnasek. Wielu raniło dzika, ale to Meleager zadał cios decydujący. Zdjął zatem skórę i podarował Atalancie, kobiecie, w której – mimo iż był żonaty – nagle się zakochał. Tym samym obraził wujów, braci swej matki, którzy czuli antypatię do dziewczyny i rościli sobie prawo do skóry. W następstwie sprzeczki Meleager zabił dwóch z nich].
Altaja, widząc zwłoki przyniesione do domu, rzuciła klątwę na Meleagra, co uniemożliwiło mu obronę miasta, gdy pozostali dwaj wujowie wypowiedzieli wojnę i zabili licznych obrońców grodu. W końcu żona Meleagra, Kleopatra, namówiła go, by chwycił za broń, i wtedy zabił obu wujów, mimo że wspierał ich Apollo. Wówczas Furie pouczyły Altaję, by wyjęła ze skrzyni niedopaloną gałąź i wrzuciła ją do ognia. Meleager poczuł nagle ogień we wnętrznościach i nieprzyjaciel pokonał go bez trudu”6.
Utajony w ustawionym krzyżu – jakże bliskim tu mitycznej żagwi – ogień również czekał stosownej chwili, by wymierzyć, zaklętą w życzeniu, sprawiedliwość.
Domniemany sprawca, człek nikczemnego charakteru, obyczaju i zachowania, najczęściej odurzony podejrzanej jakości alkoholem, zajmował stojącą na zboczu doliny, nieco powyżej biegnącej wzdłuż Błoni drogi, skromną chatynkę. Obszerna izba z piecem i barłogiem, gliniana podłoga, niska powała, chłonące wilgoć wapienne ściany. I przyszedł dzień, kiedy zauważono wydobywające się z chałupy smużki dymu. Wyważono drzwi. Na ziemi leżał martwy gospodarz, zaczadzony wyziewami z tlącego się legowiska. Najpewniej zasnął z zapalonym papierosem, a obudzony żarem gorejącej pościeli, nie zdołał doczołgać się do drzwi. I w tak mało heroiczny i niepoetycki sposób nie dał rady umknąć klątwie.
Chatynka długo stała niezamieszkana. Byli tacy, którzy uważali ją za nieczystą, naznaczoną grzechem i zbrodnią. Wreszcie kupiło ją i przebudowało, praktycznie wybudowało od nowa, młode małżeństwo z dzieckiem. Jego obecność odczyniła ciążące nad domem zło.
Kolistą drogą podąża ustanawianie zrębów świata, ustanawianie ich z woli bogów i człowieka.

III.

W dorobku artystycznym Teatru Gardzienice sad pojawił się za sprawą spektaklu Carmina Burana, „opowieści o miłości i śmierci” wywiedzionej – na poziomie fabuły – z Dziejów Tristana i Izoldy.
„Poza zamkiem tyntagielskim rozciągał się sad rozległy i ubezpieczony silną palisadą. Piękne drzewa rosły tam bez liku, brzemienne owocami, ptactwem i pachnącym gronem. W miejscu najbardziej oddalonym od zamku, tuż obok kołów palisady, wznosiła się wysoka i prosta sosna, której krzepki pień dźwigał szerokie gałęzie. U jej stóp tryskało żywe źródło: woda rozlewała się zrazu szeroką płachtą, jasna i spokojna, okolona cembrowaniem z marmuru; potem ujęta w dwa ciasne brzegi, pomykała przez sad i wnikając w samo wnętrze zamku, biegła przez komnaty niewiast.
Otóż każdego wieczora Tristan za radą Brangien strugał misterne kawałki kory i małe gałązki. Przeskakiwał ostre pale i przybywszy pod sosnę, rzucał drewienka do źródła. Lekkie jak piana płynęły i toczyły się z wodą, zaś w komnatach niewieścich Izold śledziła ich przybycie. Natomiast, w owe wieczory, kiedy Brangien zdołała oddalić króla Marka i zauszników, Izolda spieszyła do przyjaciela”7.
Opis zdecydowanie przywołuje skojarzenia z biblijnym obrazem Edenu. Są piękne drzewa i smaczne owoce, jest czysta, żywa struga. I miłość. Ale zrodzona – dzięki przepisom sztuki czarnoksięskiej – z napoju z ziół, kwiatów i korzeni. Zatem „chuć, […] rozkosz straszliwa i męka bez końca […]”8, dla której – o zgrozo – sad ów stanowi przyjazne schronienie. Szczęśliwy raj grzeszników, z wspomagającą kochanków służącą i powiernicą Brangien w roli węża.
Bohaterów scenicznej opowieści jest sześcioro. Trzy kobiety: Izolda Starsza, Izolda Młodsza, Viviana – żona Merlina, i tyluż mężczyzn: Merlin, Król Marek i Tristan. Nie tworzą jednak par, w których osoby różnej płci przypisane są sobie na stałe. Działania sceniczne naruszają porządek wyznaczany sugerowaną fabułą średniowiecznego źródła, wręcz ten porządek niweczą. „Nasze przedstawienie traktuje o miłości – powiada Staniewski. – Rozumiem miłość jako spotkanie wolnego ducha z pieśnią. Z tego bierze się ruch. Ruch ciała, myśli, uczucia”9. A więc żaden psychologiczny realizm, ani też obyczajowa poprawność. Sekwencja – nazwana przez reżysera w scenopisie Zaczarowany sad – której miejscem jest sad, świadek i powiernik miłosnych uniesień Izoldy i Tristana, w przedstawieniu rozgrywa się między Izoldą Młodszą i Merlinem.
„Cóż to się stało z Merlinem, tym potężnym czarodziejem? Gdzież jego moc, gdzie wola? Czyżby się ich wyrzekł dla – miłości? Merlin mówi śpiewnie, łagodnym głosem: »Miła, trzeba uciekać, miła, trzeba uciekać, miła, trzeba uciekać…«. Dalej już razem: »Trzeba uciekać i nigdy nie wrócić. Śmierć moja blisko; z dala od ciebie umrę«. Teraz Izolda z oddaniem: »Miły, zamknij ramiona, miły, zamknij ramiona…«. I znów razem: »…i obłap mnie ciasno, iżby w uścisku nasze serca rozpękły się i dusze uleciały! Zabierz mnie w kraj szczęśliwy, w kraj, z którego nikt nie wraca, gdzie najwyborniejsi śpiewacy śpiewają pieśni bez końca. Zabierz mnie!«. Łapią oddech i ciągną śpiewnie: »Tak, zabiorę cię w szczęśliwy kraj Żywych. Czas zbliża się; czy nie wypiliśmy już całej nędzy i całej radości? Czas zbliża się; skoro dopełni się ze wszystkim, jeśli cię zawołam…«.
Merlin, pytając czy prosząc: »…przyjdziesz?«. Izolda, prosząc: »Miły, zawołaj mnie! Ty wiesz… miły, zawołaj mnie! Ty wiesz… Miły, zawołaj mnie! Ty wiesz….«. Merlin i Izolda razem: »Trzeba uciekać…«.
Jaka to nieoczekiwana para: czarodziej i dziewczyna! Zda się, oto o zachodzie słońca, w porze wyciszenia i skupienia, gdzieś na stoku góry albo przy przejściu przez wartki strumień, zeszli się zrządzeniem losu, by odkryć: w zwątpieniu – wiarę? w rezygnacji – nadzieję? w rozpaczy – miłość? Przyszli z różnych stron: ona z jasnej – on z mrocznej. Tak trwają: mężczyzna i jego dusza, kobieta i jej duch”10.
Sad, raj grzeszników, jest także rajem czarodzieja, a więc rajem człowieka. Możliwym również poza stokiem górskim i wartkim strumieniem, na przykład nieopodal Giełczwi lub drogi na Żydówkę. A poza mitem, na poziomie życiowych przypadków i wyborów artysty, bywa rajem miłości, dziecka, odkupionej winy. Dzięki córeczce Merlina i Izoldy Starszej możliwe stało się nowe życie naznaczonej klątwą gardzienickiej chatynki. Powstał piękny dom. „Słowo »dom« wiąże się z dem: członem, który w sanskrycie oznaczał »budowanie«, »tworzenie«, jak w wyrazie »demiurg«. Rdzeń ten jest obecny także w łacińskim domus i greckim domos. Ten ma dom, kto go zbudował czy dał zbudować”11. Czarodziej, demiurg, aktor, budowniczy, mit, spektakl, życie…
Podejmowane przez Gardzienice przedsięwzięcia oswajały – zaborczo anektowany przez Naturę – sad przynależny gospodarstwu naznaczonemu niepowszednią, chociaż nienową historią. Energia uczestników praktykowanego przez gardzieniczan od zawsze Biegu Wieczornego, którego trasa wiodła niejednokrotnie pobliskimi dróżkami, organizowane przy okazji różnorodnych okolicznościowych uroczystości Zgromadzenia – swoiste biesiady pod gwiazdami, jesienne smakowanie jabłek i wyszukiwanie w trawie orzechów przez wtajemniczonych bywalców, czy też po prostu spacery, swoiście naturalizowały niegdysiejsze lęki. A w scenerii wąwozu, na biegnącej nim drodze nakręcona została przez Jacka Petryckiego, do jego filmu o działalności zespołu, sekwencja zapowiadająca wyprawę na Huculszczyznę. Grupa młodych ludzi o barwnej, energicznej powierzchowności; jedni, niczym młodsi bracia Tespisa, ciągną wyładowany dobytkiem wóz, inni grają na niesionych instrumentach. A za nimi i wokół nich, niczym za Tobiaszem z obrazu Malczewskiego, biegnie pies…

IV.

Słownik powiada, że sad to teren, na którym uprawia się drzewa i krzewy owocowe; ogród – teren zajęty pod uprawę roślin ozdobnych lub użytkowych, z wyznaczonymi grządkami, ścieżkami i alejkami. Upodobania i wymogi stylistyczne jednym każą nazywać Eden sadem, innym – ogrodem. Bywa, że sad i ogród to takie uprawne dwa w jednym; przykładem chociażby sad w Soplicowie, który skrywał ogrodowe grzędy. Jedni widzą w sadzie biologię, zmysły i rodzenie, a w ogrodzie estetykę, zakłamaną naturę, koncepcję i bezduszną kreację, drudzy terminów tych używają wymiennie. Odrębnym zagadnieniem jest, jakże znacząca w dziejach kultury, sztuka komponowania ogrodów, jej ranga w kształtowaniu nie tylko botanicznych gustów i postaw, mód i zachowań.
Ludzie powiadają, że sad się sadzi, a ogród grodzi. Grodzi, czyli wyznacza obszar ziemi pod uprawę.
W nadgiełczwiańskiej Republice Marzeń najpewniej nie będzie już sadu, będą ogrody. Na razie jest jeden – japoński. Będzie angielski i kwiatowy, a także dywan ze szczególnych, misternie posianych gatunków traw. Reżyser gardzienickich Kosmosów zyska dodatkowych sprzymierzeńców dla teatralnych kompozycji, którymi będzie czarował przybyszów. A egzegeci ugrzęzną w sporach: czy ogrodowy ład w wyszukany sposób kłamie o człowieku, czy też odsłania wysublimowaną w alembiku formy prawdę.

1. Genesis, 2, 8–10.
2. Tamże, 1, 31.
3. R. Graves, Mity greckie, tłum. H. Krzeczkowski, wstęp A. Krawczuk, Warszawa 1974.
4. A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, księga II.
5. Tamże.
6. R. Graves, Mity…, dz. cyt.
7. Tristan i Izolda, odtw. J. Bedier, tłum. T. Żeleński (Boy), ilustr. J.M. Szancer, Warszawa 1989.
8. Tamże.
9. W. Staniewski, Noty reżyserskie: »Żywot protopopa Awwakuma«, »Carmina Burana«, »Metamorfozy«, „Polska Sztuka Ludowa. Konteksty” nr 1–4/2001.
10. L. Kolankiewicz, Wielki mały wóz, Gdańsk 2001.
11. M. Cisło, Budować – „chronić wzrastanie”, „Więź” nr 2/1983, cyt. za: D. Benedyktowicz, Z. Benedyktowicz, Dom w tradycji ludowej, Wrocław 1992.