1/2013

Orlando wyzerowany

Fotografia z plakatu Orlanda Maat Projekt ma aurę sennej niesamowitości. Nagi mężczyzna w dawidowej pozie na znak androginii zasłania dłonią genitalia. Jego ciało pokrywają błotne bruzdy, oczy pozostają niewidoczne. Stoi w wodzie, niknącej miękko w szarej otchłani za jego plecami.

Obrazek ilustrujący tekst Orlando wyzerowany

Patrycja Płanik

 

Tak wieloznaczny, zagadkowy i zmysłowy – a jednak zupełnie inny, niż go zobaczyła w swojej powieści Virginia Woolf – powinien być Orlando. Postać z plakatu lubelskiego przedstawienia podobna jest Dawidowi i Wenus, Tejrezjaszowi i Temidzie, choć przecież nie jest posągowa, a cielesna. Kiedy się na nią patrzy, wydaje się, że w lot można złapać intencję twórców spektaklu. Chcą oni – tak jak klasyczni rzeźbiarze zgłębiali naturę ludzkiego ciała – przeprowadzić teatralne studium człowieczeństwa.
Powieść Woolf – poetycka fantazja opowiadająca o przemianie młodego szlachcica z czasów elżbietańskich w żyjącą u początków dwudziestego wieku poetkę – rzeczywiście jest idealnym materiałem do podobnych poszukiwań w teatrze. Współcześnie zawłaszczona przez teoretyków gender studies, prosi się o adaptację, która – być może tropem świetnego filmu Sally Potter – wydobywałaby z niej coś jeszcze oprócz feministycznego manifestu. Dla adaptatorów jest to zresztą materiał arcytrudny – poradzić sobie z bogactwem zmiennego stylu, gonitwą elektryzujących obrazów, wreszcie przełożyć na fakty sceniczne egzystencjalny status i wewnętrzny świat postaci tak złożonej jak Orlando… Można wyobrażać sobie, jakie mogłoby to być przedstawienie. Na to jednak trzeba będzie jeszcze poczekać – lubelski Maat Projekt zrealizował bowiem spektakl, który z powieścią angielskiej pisarki ma co prawda wspólny tytuł, ale stanowi efekt zupełnie innego rodzaju pracy.
Intencje twórców zaczynają być widoczne już w pierwszych sekwencjach spektaklu, kiedy sztuczne światło jarzeniówek ukazuje zimną, metaliczną konstrukcję o ostrych konturach. Nad ciasną kwadratową przestrzenią, ograniczoną srebrnym krawężnikiem, rozciąga się pomost, wyglądający jak sportowa bieżnia lub taśma produkcyjna. Z tyłu sceny stoi metalowy, siermiężny portal. Co to za miejsce? Fundament domu, basen, piaskownica… a może schron? Wydarzenia sceniczne ani nie sankcjonują, ani też nie wykluczają żadnej z tych możliwości – do samego końca pozostaniemy w nieilustracyjnej, konceptualnej przestrzeni. Widać tym samym, że twórcy metalową ścianą odgradzają się od świata przedstawionego w powieści Woolf. Nie ma tu pasji stwarzania, nie ma namiętnej pulsacji znaczeń, gonitwy myśli i obrazów. Przeciwnie – jest beznamiętny chłód metalu, kanciastość, bezruch… Świat, który zbudowała scenografka Małgorzata Szczęśniak, jest zupełnie obcy natchnionemu duchowi Orlanda. Jest właściwie jego ostentacyjnym zaprzeczeniem i nie próbuje wejść z nim w dialog.
Tomasz Bazan – jeden z ciekawszych polskich choreografów teatralnych średniego pokolenia – oraz dramaturg Szczepan Orłowski podeszli  bowiem do tytułowej powieści w sposób pretekstowy i zdawkowy. To utwór młodego dramaturga o tytule 0 został przez twórców spektaklu potraktowany z większą atencją i stał się konstytutywny dla tego świata. Jak utrzymuje sam autor, jest to „pewnego rodzaju dyskusja z książką Woolf, gdzie zjawia się Orlando w trzech osobach – człowiek egocentryczny, szukający przemiany i próbujący uwolnienia się od ego”. W spektaklu istotnie pojawia się trójkąt: kobieta (Natalia Kalita) i mężczyzna (Jacek Poniedziałek), którzy – tak jak w Antychryście Larsa von Triera – uciekają na odludzie, poza bezpieczny kokon cywilizacji, by odpędzić nękające ich demony i zgłębić samych siebie. Podobnie jak w filmie duńskiego reżysera, podszyta przemocą relacja kobiety i mężczyzny jest metaforycznym przedstawieniem zmagań płci. On – piewca cywilizacji i kultury – obsesyjnie próbuje wyciągnąć partnerkę na miasto („Musimy gdzieś wyjść! Musimy uczestniczyć!”). Ona zaś, niczym antyczna wieszczka, opowiada o „ciemnej materii”, która toczy ludzkość. Bliska jest archetypowi kobiety dzikiej. Być może dlatego to właśnie z trzecim – sokolnikiem (Piotr Trojan), który ujarzmia ptaki, mogłaby „wychodzić na miasto” i odnaleźć swoją prawdziwą tożsamość. Bo choć jej partner mówi o sobie „ona”, a ona o sobie – „on”, ten eksperyment nie pozwala im wyjść poza płeć, do sedna człowieczeństwa.
Orlando staje się więc afabularną i luźną narracją o konflikcie animy i animusa, o poszukiwaniu tożsamości i miejsca. To kolaż, składający się z ciągu scen monologowych i dialogowych, w którym autorka Fal zostaje dopuszczona do głosu jako ktoś w rodzaju „autorytetu”, który całość zgrabnie uniwersalizuje. Zastanawia wobec tego, czemu akurat Orlando stał się punktem wyjścia lubelskiego spektaklu, a nie jakaś inna wielka figura transgender – na przykład odkrywana w ostatnich latach na nowo Maria Komornicka? Z trudem bowiem przychodzi zaakceptować ten „dyskursywny” chłód w patrzeniu na postać Orlanda.
Jacek Poniedziałek współpracował już wcześniej z Maat Projekt i chyba nieprzypadkowo znalazł się w obsadzie najnowszego spektaklu tego zespołu. Aktor Krzysztofa Warlikowskiego, uznany tłumacz, a jednocześnie gwiazda seriali, bohater tabloidów i jeden z niewielu polskich celebrytów, który publicznie ujawnił swój homoseksualizm – to bez wątpienia człowiek, który do androginicznej postaci Orlanda powinien mieć gorący stosunek. I to osobiste zaangażowanie rzeczywiście czuć, gdy w monologowych scenach spektaklu aktor mówi, jakby chciał podzielić się z widzami jakimiś własnymi olśnieniami, przeczuciami, tajemnicami. Jest to ta jakość jego aktorstwa, którą chyba najdalej zaprowadził w ostatnich latach, grając w przedstawieniach Warlikowskiego. Poniedziałek łączy w nich intelektualną dyscyplinę, emocjonalne zaangażowanie z niecodzienną umiejętnością „patrzenia na widza”, każącą wchodzić głębiej w rzeczywistość spektaklu. Robi to pomimo formalnego rygoru (albo może właśnie dzięki niemu), który w swoich przedstawieniach ustanawia ten reżyser.
Zdaje się, że tego też w spektaklu Bazana zabrakło – właśnie rygoru, czy po prostu zasady, która wprawiłaby teatralny świat w ruch. W efekcie gra aktorów jest nierówna, sprawia wrażenie, jakby wykonawcy przede wszystkim napompowali się intelektualnie podczas prób czytanych, kosztem prób na scenie. Choć można uwierzyć w ich zaangażowanie i że „temat mają przerobiony”, to w niektórych rozwiązaniach wyraźnie widać łatwiznę. Zdumiewające na przykład, że tak świadomy choreograf jak Bazan dopuścił do spektaklu scenę, w której Poniedziałek pląsa (!) w cekinowej kiecce (żeby było transgenderowo), wdzięcząc się i zagrywając, jakby Maat Projekt pomylił mu się z warszawskim Och-Teatrem, w którym nie tak dawno temu aktor zagrał w popularnej farsie. Podobnie sceny sadystycznego gniewu, w których wyżywa się na swojej partnerce (ustawione według starej reguły – ma być tak śmieszno, że aż straszno), swoją aktorską bylejakością kompromitują monumentalny zamysł twórców. Zamiast traktatu o wojnie płci i poszukiwaniu tożsamości dostajemy więc dość powierzchowne i warsztatowo mierne przedstawienie, przeskakujące od kiczowatego melodramatyzmu do sztamp podpatrzonych w przedstawieniach postdramatycznych reżyserów. O „dyskursie z książką Woolf” nie wspominając.
Może Bazan powinien raczej zaufać swojej tanecznej wyobraźni? Ze spektaklu wychodzi się z uczuciem niedosytu, że pojawiły się w nim chyba tylko dwie mizerne sekwencje ruchowe. A tymczasem Orlando to przecież postać, archetyp, który doskonale nadaje się do opowiedzenia ciałem tancerza. Może zamiast przemądrzale przepisywać, szukać nowych wariantów i prowadzić „dyskursy”, należałoby raczej po prostu dać się uwieść tej powieści? Ciężko wyobrazić sobie dla prozy Woolf bardziej adekwatne medium niż ciało, prowadzone jeszcze przez choreografa obdarzonego tak piękną wyobraźnią – by przywołać choćby skromne, świetne Station de Corps Bazana. To by może był ten Orlando, którego obiecywał plakat spektaklu.