1/2013

My z Różewiczów

Tadeusza Różewicza na festiwalu nie było. Ze sceny nieraz zwracano się jednak do poety, jakby siedział nierozpoznany w ostatnim rzędzie sali.

Obrazek ilustrujący tekst My z Różewiczów

Bogna Podbielska

Składano życzenia – festiwal organizuje się w urodziny Tadeusza – i dziękowano, że pozwala występować, tworzyć, zarabiać, świętować, że obdarza wybitnością, że uczy krytycznie oceniać, że nadal inspiruje i prowokuje. I stała się rzecz niezwykła, powołany do istnienia poeta, stworzony z życzeń, tylko trochę do siebie podobny, łagodnie patrzył, co się z nim wyprawia. Żaden przecież poeta nie miał za życia takiego festiwalu. Gdyby jednak przyjechał, czy zniósłby to wystawienie wielkiej rozrzuconej Różewiczowskiej kartoteki, przemieszanej do tego z innymi kartotekami? Pomnik poety zniósłby, ale poeta raczej nie, chociaż pięknie za życia stać się patronem całego miasta.
W Radomsku się urodził, więc inni urodzeni w tym mieście powinni się czuć wyróżnieni albo naznaczeni przez los, bo przecież tyle jest metropolii bez żadnego sławnego artysty. Dziś wiele miasteczek, w których mieszkańcy powtarzają słowa z wiersza Sobota Andrzeja Bursy, wywołuje duchy z przeszłości, by zyskać odrobinę sławy dzięki znanemu nazwisku. Chciałoby się wierzyć, że genialne miejsce rodzi genialną twórczość, choć od dawna wiadomo, że można się wywodzić skądkolwiek, choćby z Radomska, i tworzyć sztukę. Rodzina, miejsce urodzenia i otoczenie wyjawiają zwykle swoją niezwykłość dopiero po latach, kiedy społeczność już wierzy w wyjątkowość artysty. Współczesność nie czeka jednak, aż historia potwierdzi czyjąś wielkość, tylko spieszy się, jakby już spełniła się przepowiednia Warhola. Nie dziwię się zatem, że Radomsko organizuje Różewicz Open Festiwal, gdyż urodziło się tutaj dwóch znanych Różewiczów, a właściwie trzech. Przecież w nadzwyczajność Radomska trudno uwierzyć bez Różewiczów, choć i z nimi też niełatwo. W mieście niewiele śladów zostało po Tadeuszu, Januszu i Stanisławie, a nawet jeśli zostały, nie objawiają genius loci, ponieważ artyści urodzili się w miejscu zwyczajnym, które koniecznie potrzebuje mitu, by poradzić sobie z przeciętnością. Ale jakie polskie miasto może dziś obejść się bez mitu? Bez miejsc magicznych? Bez festiwalu? Wszędzie trwa organizacyjna praca nad „mityzacją rzeczywistości”. To zadziwiające zresztą, że Radomsko chce wznieść się ponad zwyczajność dzięki poecie, który tak wiele wierszy zrobił z banału, i dzięki filmowcowi, który nie dbał w ogóle o sławę. A może łatwiej znieść codzienność, gdy zrozumie się myśl poety, że banał prowincjonalnych miasteczek zawędrował dziś do centrum świata, i że wszędzie jest Radomsko, tylko czasem monstrualnie duże.
Na festiwalu można przekonać się, że formuła open czasem działa. Przed Miejskim Domem Kultury – organizatorem imprezy zagaduje do mnie dwunastolatek. „Zrobiłem film o życiu w Radomsku. Pokażę go w TVN-ie”. To jeden z licznych uczestników warsztatów teatralnych i filmowych. Gorzej z poezją, przyciąga nielicznych. Mieszkańcy nie wchodzą do poezji wprost z ulicy, jak chciał sam poeta, chociaż mówią przecież późnym Różewiczem. Na sesję naukową przyszły może dwie osoby, poza referentami. W kawiarniach i restauracjach mało kto brał leżące na stolikach wiersze. Jakaś kelnerka myślała, że to ulotki ośrodka medytacyjnego. Nie dała się zresztą przekonać, że czyta wiersze, i szukała na kartkach adresu firmy. Nie wiem, czy tak wyobrażał sobie poeta zniesienie granicy między poezją a wszelkim drukowanym słowem, chociaż sam czytał wszystko, co wpadło mu w ręce, każdą zadrukowaną kartkę, a z czasem coraz częściej wprowadzał do swoich tekstów znaleziska na śmietniku słów. Jakiejś licealistce nie podobało się, że ludzie depczą po wierszach, które spadły na podłogę. „Wyobraża Pan sobie, że u fryzjera leżą kserokopie Warkoczyka?” Przypominała innych uczestników festiwalu, którzy chcieli raczej wydarzenia w świątyni sztuki niż sztuki takiej jak codzienność – i dlatego najliczniej stawiali się na spektaklach, a wierszy w kawiarniach nie tykali. Mówili: niech będzie poemat otwarty, niech będzie dzieło otwarte, ale podane w odpowiedniej formie i w odpowiednim miejscu, niech będzie nawet festiwal po zagładzie. Śmietnik Tadeusza Różewicza przypominający o śmietniku współczesności trudno jest znieść na ulicach miasta. W ogóle w miejscach, które potrzebują nadziei, niełatwo zgodzić się z Tadeuszem, że poezja umarła, i niełatwo kpić z estetyzacji świata, gdy świat wokół prosi o odrobinę pozytywnego programu. Może dlatego w salach Radomska królował Różewicz konstruktywny krytyk, a nie Różewicz „nihilista”; twórca mitu – a nie demistyfikator.
Na festiwalu wszystkie odczytania poety szukały formy, którą określić można problemy współczesne: banalizację pragnień, sprozaizowanie śmierci, dominację tandety, medialny ekshibicjonizm, toksyczność tradycji, seksualność sformatowaną przez społeczność, sztukę zjadaną przez popkulturę, bezsilność artystów… Młody teatr mógł uprawiać dzięki Różewiczowi sztukę krytyczną, choć niekoniecznie chciał słuchać jego mądrości. Weronika Szczawińska, reżyserka Białego małżeństwa, nie brała pod uwagę komentarzy autora, bo usłyszała w wystawionym dramacie opowieść o emancypującej się kobiecej cielesności. Wydaje mi się, że sztuka jednak wchłonęła zarówno autora, jak i reżyserkę. Różewicz, który hierarchizował poezję polską ze względu na zawartość „zdrowego”, „normalnego”, „męskiego” erotyzmu, odzywa się jako jedna z postaci przedstawienia, i sama Szczawińska, która pracę nad dziedziczonymi stereotypami traktuje jako drogę do tolerancyjnej społeczności, też staje się głosem tej sztuki. Zamiast drogi do wyzwolenia można zobaczyć w Białym małżeństwie w jej reżyserii emancypacyjną groteskę. Tytuł staje się metaforą całego społeczeństwa, które przeobraża się w zbiorowisko monad „przepracowujących” niechciane dziedzictwo, wykrzykujących swoje słuszne racje i niesłuchających siebie nawzajem. W innym przedstawieniu dekonstrukcja, która służyć miała ujawnieniu opresji, podważa zaufanie do wszelkich dyskursów. Tak przeczytał Grupę Laokoona Jarosław Tumidajski – jako sztukę pokazującą przemianę języków dziedziczonych w kicz i bełkot, także sztukę o dewaluacji wypowiedzi artystycznych, które jeszcze przed chwilą wydawały się odkrywcze.
Różewicz jako patron sztuki krytycznej, i jako ironiczny komentator przedstawień Warlikowskiego i Klaty? Pisał przed laty: „Nigdy nie byłem pewien, czy naprawdę jestem ciekaw realizacji moich sztuk teatralnych… obok zwątpienia uczucie zawstydzenia, które mi towarzyszy, kiedy słucham moich słów wygłaszanych publicznie przez aktorów (czy inne osoby)”. Czy byłby ciekaw, jak reżyserzy młodego pokolenia „rozrzucają” jego sztuki – on, tak kontrolujący przedstawienia Kartoteki rozrzuconej? Sądzę, że byłby ciekaw, gdyż chciałby się dowiedzieć, czy nadal jego sztuki mają siłę sprawczą i czy komentują współczesne wydarzenia. Znaleźć można przecież u niego także motto sztuki krytycznej: „Reagowałem na wydarzenia faktami, które stwarzałem na wzór wierszy”. Nie było jednak poety w Radomsku, ale nawet gdyby się zjawił, nie mógłbym napisać, że był na festiwalu, gdyż było(by) odwrotnie – to festiwal był w Tadeuszu Różewiczu, to znaczy większość pomyślanych sensów znaleźć można było w jego twórczości. Rzucał głęboki cień na Stanisława, nadawał znaczenie Januszowi. Im więcej widziało się spektakli i słyszało odczytań, tym dobitniej rozumiało się zasadniczą trudność – niełatwo o Różewiczu powiedzieć coś, czego sam by nie powiedział. Jego dzieło otwarte to rosnące monstrum, które zawrzeć chce w sobie wszystko, również czytelników, poetę i innych artystów. Pełne samozaprzeczeń teksty łowią więc także interpretatorów przeciwstawiających się autorowi, choć na festiwalu niewiele było interpretacji, która śmietnikowi przeciwstawiłaby ogród, robotnikowi, który „próbuje sadzić drzewa i kwiaty na »śmietnikach«” przeciwstawiałaby ogrodnika, który pielęgnuje i odtwarza znane od wieków uprawy. Choć czytano też Różewicza jako mistrza ciągle doskonalącego oszczędną medytacyjną formę (Nauka chodzenia, czyli droga do mistrzostwa – czytanie performatywne w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz), albo jako przewrotnego humorystę, który współbrzmi z piosenkami z polskich filmów, z tekstami Tuwima czy Słowikowskiego (spektakl śpiewany w reżyserii Teresy Stokowskiej-Gajdy).
Na festiwalu łatwo można uwierzyć w mit niezwykłego domu Różewiczów, w mit rodzinnej nadzwyczajności. Mit domu stworzył Tadeusz, mit miejsca podtrzymywał Stanisław, w filmach dokumentalnych i książce Było, minęło… Film Kinema Stanisława Różewicza, z 1999 roku, oglądałem z pięcioma osobami. Dwoje z widzów przyszło zobaczyć siebie sprzed trzynastu lat. Dziś organizują festiwal, a wtedy się zastanawiali, co powinny przynosić filmy wyświetlane w „Kinemie”: zapomnienie o realności czy prawdę. W filmie Różewicza prawda przechodzi na stronę mitu o miejscu magicznym, w którym urodził się przyszły reżyser. O trzecim z braci – Januszu, młodo zmarłym poecie, opowiadał Tadeusz jak o przewodniku, który w czasie marnym wprowadził go w arkana poezji. Jeden z wierszy rozpoczętych przez brata sam dokończył. Osiemnastoletni Janusz musiał szukać poezji niemożliwej, skoro w liście potrafił zarzucić Czechowiczowi rutynę. Pisał do Czechowicza właśnie, bo przecież kiedyś – jak stwierdził Tadeusz – „prowincja była matką poetów”. Dziś Konkurs im. Janusza Różewicza ma umożliwić debiut poetom niekoniecznie z prowincji. W jednym z nagrodzonych tomików przedmowa zaczyna się od słów: „Głogów ma szczęście do poetów”. W Głogowie też zatem będą mieli za sześćdziesiąt lat festiwal imienia jakiegoś poety.
Genealogii Różewiczów nie inicjuje Janusz, ale matka artystów, inicjuje niezwykłe poczęcie trzech braci artystów. O wszystkim, co było jeszcze wcześniej, dwaj bracia – poeta i reżyser – milczą jak o świecie przed stworzeniem, jakby od nich zaczynała się historia i jakby Radomsko urodziło się wraz z nimi. Czy uczestnicy festiwalowych warsztatów literackich, filmowych i teatralnych wierzą, że im także pomoże mit rodziny i prowincji? Muszą oczekiwać, że przekroczą siebie dzięki sztuce Różewiczów, skoro tak stało się z Jerzym Radziwiłowiczem i Bronisławem Wrocławskim. Oni przecież zaświadczyli na festiwalu, że praca z wybitnym artystą i praca nad wybitnym tekstem otwiera drogę do artystycznego sukcesu, chociaż Różewiczowie wcale tak nie zaczynali. „My z niego wszyscy” – cytowano Adama Pomorskiego. My z nich wszyscy – brzmi jeszcze lepiej, choć wolałbym trzech Mickiewiczów, bo jeden na współczesny śmietnik nie wystarczy.