1/2013

Anatolij, zwany Mistrzem

W ramach projektu zatytułowanego „Świat miejscem prawdy” Anatolij Wasiljew przez długie miesiące pracował we Wrocławiu z włoskimi aktorami nad włoskim dramatem bez zamiaru pokazania czegokolwiek polskiej widowni.

Obrazek ilustrujący tekst Anatolij, zwany Mistrzem

Francesco Galli

Długo myślałem, że rosyjski reżyser jest bardzo sprytny i za naszą kasę przygotowuje spektakl dla zamożnej publiczności we Włoszech, gdzie zapewne więcej zarobi na biletach. Co by się ostatecznie dało zrozumieć. Wrocław promuje się jako „miasto spotkań”, a to zobowiązuje. Niedawno władze hojnie opłaciły Japończyków i Brazylijczyków, żeby sobie pokopali piłkę na nowym stadionie. Tego meczu też prawie nikt nie mógł zobaczyć. Spotkanie zorganizowano w dzień powszedni w godzinach pracy. No ale dzięki tej porze japońska telewizja mogła transmitować zdarzenie na żywo w czasie najlepszej oglądalności. Podobny gest wobec Rosjan i Włochów wydawać by się mógł równie zasadny, poza tym wymagał radykalnie skromniejszych nakładów. Anatolij Wasiljew, zwany Mistrzem, oprócz asystenta i tłumaczy, zatrudnił tylko dziesięcioro aktorów, niespełna jedną drużynę piłkarską. Kilka dni przed Zaduszkami zostałem dopuszczony do „procesu twórczego”, czyli razem z Wasiljewem i niewielką grupką zaproszonych gości przez trzy godziny oglądałem improwizacje włoskich aktorów.
Na początku wrocławskiej rezydencji, w roku 2011, Wasiljew wprawdzie zapewniał, że w październiku 2012 pokaże we Wrocławiu gotowe Dzieło, ale szybko zmienił zdanie. Odkrył w sobie powołanie do nauczania. Z Wielkiego Reżysera przeobraził się w Wielkiego Pedagoga. Ponoć z dużymi oporami zgodził się udostępnić swoją pracę publiczności. Mistrzowie generalnie mają dziś jakiś problem z widzem.
Dostać się na pokaz pracy Wasiljewa nie było łatwo. Mistrz zezwolił na obecność tylko dwudziestu trzech wyselekcjonowanych osób. Przygotowano dla nich krzesełka pod ceglanymi ścianami w sławnej Sali Apokalipsy Instytutu Grotowskiego. Mnie krzesełka ustąpił wspaniałomyślnie Redaktor Naczelny „Teatru”.
Po kwadransie nerwowego wyczekiwania wrota sali się rozwarły. Najpierw głos zabrał Mistrz. Oznajmił po rosyjsku, że porzucił reżyserowanie i jest teraz Pedagogiem. Że teatr współczesny zagubił Człowieka. I że on za swoją misję uznaje przywrócenie Człowieka teatrowi. Tu się po raz pierwszy zadziwiłem. Może Wasiljew rzadko bywa w teatrze i ogląda tylko swoje przedstawienia? W samym Wrocławiu powstało ostatnio kilka dzieł teatralnych podejmujących niebanalnie temat kondycji dzisiejszego Człowieka właśnie: Titus Andronicus w Teatrze Polskim, Hopla, żyjemy! w Teatrze Współczesnym, Król Lear w Pieśni Kozła czy Próby o samobójstwie w Teatrze ZAR. Tym bardziej więc byłem ciekaw, jak Mistrz Wasiljew przywraca teatrowi Człowieka.
Drugi sygnał ostrzegawczy zapalił się w moim mózgu, kiedy Mistrz zaczął opowiadać treść sztuki Szczepionka Pirandella. To miało nam pomóc lepiej zrozumieć aktorskie improwizacje. A ja myślałem, że Wasiljew zerwał z klasyczną narracją i psychologizowaniem, jak to często ogłaszał. Na koniec Mistrz oznajmił: to, co za chwilę zobaczycie, ja też zobaczę po raz pierwszy. Neurony w moim mózgu rozszalały się na dobre, by jakoś te słowa sensownie zinterpretować. Prace warsztatowe Wasiljewa trwały wszak już prawie dwa lata, a z obecną grupą – dwa miesiące. I oni wciąż improwizują od nowa. Po co?
Dalsze wydarzenia pogłębiły moje zmieszanie. Włoscy aktorzy parami odegrali sześć improwizowanych scenek, po pół godziny każda. Pięć po włosku, jedną po francusku – tę zapewne na żądanie Mistrza, który zdawał się nieco język francuski rozumieć. Włoskiego chyba nie rozbierał, bo asystent szeptał mu teatralnie do ucha każde słowo wyimprowizowane przez aktorów. Wasiljew, prorok teatru żywego Słowa, pracował w języku, którego nie rozumiał, przy czym nie skupiał się na muzyce obcej mowy, co by się jeszcze dało jakoś pojąć, ale na znaczeniu wyrazów. Jak w teatrze dziewiętnastowiecznym.
Tymczasem aktorzy improwizowali na tematy zaczerpnięte ze sztuki Szczepionka. Wszystkie te improwizacje rozgrywały się wedle prostego schematu. Jedna z postaci miała problem i domagała się zrozumienia lub pomocy od drugiej postaci. Ta druga nie bardzo jednak umiała sprostać wyzwaniu, bo ta pierwsza nie potrafiła lub nie chciała wyartykułować swego problemu. Najczęściej była to scena u lekarza – jak w polskich dowcipach. Tylko bez zabawnej pointy. W zasadzie bez żadnej pointy. Aktorzy powtarzali w nieskończoność te same zdania i frazy. Chwilami byłem pełen podziwu dla ich inwencji. Przy okazji można sobie było powtórzyć włoski, bo artyści wymawiali słowa bardzo wyraźnie. Scenki zamierały wraz z wyczerpaniem się pomysłów na jeszcze inne wypowiedzenie tej samej kwestii. Mistrz w trakcie pracy odezwał się tylko dwa razy. Zaproponował, by dwie aktorki powtórzyły scenki z innymi partnerami, bo – jak stwierdził – do ich pracy wkradła się rutyna. Dziwne by było, gdyby się nie wkradła…
Włoscy artyści przypominali mi studentów pierwszego roku szkoły teatralnej. Kilkoro było bardziej zdolnych, kilkoro mniej. Wszyscy sprawiali wrażenie lekko zagubionych i bezradnych. Ratowali się rodzajowością. Sporo się popychali i poklepywali, zbyt często błądzili bezładnie po sali, z rzadka rozciągali się na podłodze. Dwaj młodzi ludzie odegrali niemal całą etiudę „u lekarza”, siedząc na krzesełkach, tak jak my, widzowie. Przed laty zaaplikowałem sobie nieostrożnie spektakl Wasiljewa, którego tytułu dziś nie pamiętam. Aktorzy siedzieli w dziwnych pozach na różnych krzesłach i stołkach i wolno, w absolutnym bezruchu, godzinami wypowiadali słowa w języku Dostojewskiego. Zasnąłem po kwadransie.
Powagę próbie nadawał Mistrz. Odziany w czarny kubrak i brązowe buty, z długimi włosami i wielką siwiejącą brodą wyglądał jak Tołstoj w Jasnej Polanie. Surowym okiem spoglądał spoza okularów na swoich aktorów, jak Tołstoj na chłopów, i pilnie słuchał szeptanych mu do ucha tłumaczeń włoskich słów. Palec wskazujący wznosił wymownie do ust, troszkę na podobieństwo Pantokratora. Niewiele to jednak pomagało samym aktorom. Młodzi ludzie po wielu tygodniach intensywnych improwizacji nie dysponowali żadnymi narzędziami do konstruowania etiudy teatralnej. Permanentne improwizacje bardzo ich rozwibrowywały, ale owe wibracje nie przemieniały się automatycznie w kompetencje artystyczne. Żadna z etiud nie toczyła się wedle wyrazistej struktury. Od zrywu do zrywu. Od pomysłu do pomysłu. Aktorzy bawili się jak dzieci w piaskownicy, bezkarnie i beztrosko, bo nie musieli tworzyć żadnego dzieła teatralnego, które by trzeba wystawić na złośliwą krytykę ludzi obcych. Przemienili się w sektę. Zabawa i gra stały się celem samym w sobie. Włoscy aktorzy zostali zredukowani do pionków potrzebnych grze, by mogła się grać w nieskończoność. Młodzi ludzie utracili autonomię i wolność. Ich swawolne improwizacje nie tworzyły głębokich wartości artystycznych. Przypominali piłkarzy polskiej drużyny narodowej. Bardzo się starali i ciężko pracowali, ale bramki żadnej nie zdobyli. Co najwyżej pobudzali do śmiechu. Mistrz, jak wampir, karmił się energią tych młodych ludzi i niczego im nie ofiarował w zamian. Może uciekał w ten sposób przed własnymi biesami. Bardzo mi było żal tych wszystkich ludzi.

Anatolij, zwany Mistrzem, polubił Wrocław. Kiedy jego rezydencja dobiegła końca i Instytut Grotowskiego zamierzał się z nim na czas dłuższy rozstać, Wasiljew podobno oznajmił, że jego praca musi być kontynuowana, bo jest doniosła. Miał nawet obiecać zorganizowanie specjalnych funduszy. Powiało grozą.