1/2013
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Tournée

Dopiero kiedy matka skończyła sto cztery lata, zaczęliśmy na niej zarabiać. Ludzie zjeżdżali się ze wszystkich stron. Patrzyli, jaka jest odęta od proroctw, nadpsuta wizjami, ani jednego słowa darmo nie uroni, wydobywa z siebie tylko to, co komu przeznaczone. Ile żeśmy się naprosili, żeby wróżyła dobre rzeczy, o końskim zdrowiu, miłości, robocie za granicą czy pobożnym ślubnym. Jednak ona, niczym złośliwa sierotka losująca fanty, wydobywała tylko niechciane losy. Wstydliwe choroby, stopy podłożone pod kosiarkę, pułapki kredytowe, męża łajdaka, niewdzięcznych potomków.
Tłumaczyliśmy: dobre rzeczy, nawet jak się nie wydarzą, nie spowodują reklamacji. Nikt nie będzie narzekać, na spełnienie cierpliwie poczeka, aż śmierć go zastanie z zaciskającymi kciukami. A ona swoje – tej córka z brzuchem przyjdzie, tam krowy trefne się trafią, tu piorun prosto w komin walnie, u tego wichura w diabły sad weźmie, ten się poślizgnie i zbierać nie będzie czego.
Za takie przepowiednie przykro pieniądze brać. Tym bardziej, że matka żadnego czarnowidzenia nie miała. To nasza przedsiębiorczość rodzinna obsadziła ją w roli czytającej z oczu. Zawsze przykładna w robocie, nie inaczej było z wieszczeniem.
– Nie zapłacisz, los się rozgniewa, weźmie rozbieg i w trójnasób dokopie – informowała na końcu wizyty, posyłając uśmiech z gatunku „dla klienta”, zawsze przy tym machając ręką, jakby odganiała muchę czy zły fart.
Płacili, wierzyli jej, przecież sama sobie wywróżyła, będzie żyć ponad sto lat, pamięć jej nie odpuści, do końca daty swojego bierzmowania i roku bitwy pod Grunwaldem nie zapomni. I tak jest. Pamiętliwa i zdrowa, smażone jeść może, zimnym mlekiem skwarki popija i jeszcze nosi się bezwstydnie, jak młódka, spódniczka przed kolana.
Sprytna, do końca. W godzinie swojej śmierci, aby nie zostać rozpoznana, matka przyjmuje postać śpiewaczki na występach gościnnych.
Dom wreszcie opustoszał z obcych, przychodzi pora na liczenie utargu, a potem na kręcenie włosów. Matka zasiada przed lustrem, ja przy niej posługuję. Kiedy lok wychodzi słaby, po łapach dostaję, a przecież mam już pod osiemdziesiątkę, słabo widzę, a włosy matki, gołębi puch, niepodatne. Cichym głosem wymyka mi się jednak pytanie:
– Czemu nasza klientela to same ofiary losu?
– O kowala losu teraz trudno – prycha matka, oglądając pukle nad skronią.
– Dlaczego Bóg tyle krzyży na drodze człowieka stawia? – dopytuję, stękając.
– Jak się pokłonię przed obliczem, zapytam, czy Bogu się ten świat podoba.
– Bój się Boga, mamo, o takie rzeczy Boga zagadywać. Jak raz do piekła pójdziesz, a tobie wszędzie gorąco, nawet w tym pokoju bez pieca.
Nic nie mówi, mruży tylko oczy jak kura przed dziobnięciem.
Kiedy ondulacja jest jak się patrzy, matka, jak nigdy, prosi o szminkę, starą z szuflady, co już koloru w sobie nie miała, ale na jej ustach rozbłyskuje czerwienią, płonie mocnym karminem, jakby zamiast czterech zębów na przodzie były cztery żarówki.
I taka inna wychodzi na próg. Matka świecąca purpurą. Staje na schodach, na samym szczycie, i dalej śpiewać w niebogłosy. Zwrotka za zwrotką, refren, jeden, drugi, i zaraz następna piosenka, a z tej kolejna przyśpiewka wyłazi, a potem pieśń się rodzi, a z niej jeszcze większa pieśń, co rozdyma matkę, a głos na wioskę napiera, drzewa wygina, mróz na rzece kruszy, przeręble wycina.
Jak matkę uciszyć? Nie daje się, ani dobrym słowem, ani plaśnięciem w policzek, ani krzykiem. Rozważamy, czy siłą zaciągnąć do domu, rzucić na łóżko, ścierkę w gębę wsadzić. Straszymy lekarzem, domem wariatów, księdzem, sądem i policjantem. Nic głosu nie zdławia. Taka moc w naszą matkę wstąpiła, nie było chłopa we wsi, nie było urzędu na ziemi i w niebie, żeby ją ukorzył.
Nagle zaczyna nam się to podobać. Stajemy pod schodami, wszystkie siedmioro dzieci, zadzieramy głowy na tyle, na ile nam nasz stary wiek pozwala, i patrzymy na matkę jak na nieznajomą, ta kobieta nie mogła nas rodzić, jakże my z niej być możemy, jakże nasze kości miały powstać z jej kości, skoro my tacy codzienni, a ona to wielka artystka, co na świąteczne występy do nas zajechała.
Śpiewaczka szybko odkrywa nasz podziw. Milknie, ślinę przełyka, a potem: – Won – mówi – won, dla siebie tylko śpiewam!
Zbieramy się do odejścia, niechętnie, jeszcze chce nam się koncertu, a wtedy artystka upada. Głową na podmurówkę przy schodach. Stajemy nad nią, szybko i ciasno, jedno przy drugim, ręka w rękę, jak dawniej w czasie zabawy w koło graniaste. Patrzymy i myślimy: śpiewając, szminką zęby i język ubrudziła, ale nie, to krew się wylewa, płynie po śniegu, nie do uwierzenia, że krew może być w kolorze pomadki. Wymieniamy zachwyty, gładko maskują przestrach. Nikt do nas nie dostępuje, nikt nie podpowiada: nieboszczykowi szybko trzeba usta i oczy zamykać, dłonie składać, nogi prostować, równo do siebie stopy podokładać.
Kiedy dwa dni potem widzę matkę w trumnie, usta ma zaszyte.
Nachylam się do pocałunku, wargi są niechlujnie, źle sfastrygowane. Z bliska wygląda, jakby ją coś uwierało, nie wiem, może ta wieczność matce nie podpasowała.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.