2/2013

Torquemada na Krakowskim Przedmieściu

Nieźle wygląda życie literackie Polski. Od czasu, gdy w teatrze profesor UJ dał w twarz pisarzowi, z każdym rokiem jesteśmy bliżej lat trzydziestych zeszłego wieku.

Obrazek ilustrujący tekst Torquemada na Krakowskim Przedmieściu

Brakuje jeszcze napaści Gałuszki na żydowską poezję Tuwima, paszkwili Nowaczyńskiego, odpowiedzi Słonimskiego Rudy do budy, pobicia Nowaczyńskiego przez nieznanych sprawców za obśmiewanie wodza i księdza Pirożyńskiego jako przewodnika po współczesnej literaturze. Proces wytoczony Rymkiewiczowi niestety nie dorównuje tamtym wydarzeniom, choć już jest naprawdę nieźle.
Ale możemy przecież dorównać niedawnej przeszłości, wystarczy tylko zapał i odrobina intelektualnego smaku. Źle napisałem – wystarczy sam zapał, smaku nie mieszajmy do spraw ważnych. Smak może przeszkadzać, gdy zamiast literatury chcemy atakować osobę autora, może przeszkadzać, gdy chcemy się cieszyć fizycznym upokorzeniem pisarza, i może niestety zmuszać do wnikliwej lektury. Świetnie zrozumiał tę niedogodność Jerzy Pilch w zbiorze felietonów pt. Dziennik, zrozumiał, że proces Rymkiewicza to za mało dla poety myślącego obrazami okrucieństwa i dlatego wyobraził sobie, że Rymkiewicz będzie żądał dla siebie najwyższego wymiaru kary, a oskarżyciel wyświadczy mu łaskę, obdarzając dobrem – „nadzieją na męczeństwo”. Wizja oskarżyciela, który „weźmie kiedyś pokojowego Nobla” „za odporność na kalumnie”, uzupełnia tylko piękną kiczowatą scenę religijną, o paradoksie, namalowaną przez luteranina. Chociaż już takie obrazki „malowali” dawno temu kainici, którzy Judasza wielbili, bo przysłużył się męce Chrystusa, i Kaina, bo wykończył słabego Abla. O Smierdiakowie nie ma co wspominać.
Nic dziwnego, że Pilch z radością starł się z Horubałą, który Rymkiewicza zawleczonego do sądu bronił, ładnie oskarżając oskarżyciela. Uczeń kainitów Pilch dowodzi przecież, że redaktor gazety, przez poetę traktowany jako „zło wcielone”, nie miał wyjścia i musiał swój „haniebny wizerunek” podtrzymać. Niestety, zamiast wzmacniać obraz „zła wcielonego”, Horubała napisał o oskarżycielu, który ma ambicje publicysty i eseisty, że „może już nie może”, podważył więc piękną wizję Pilcha. Zło, które „nie może”, przeobraża bowiem mękę w komedię. Złośliwa sugestia Horubały, choć dotyczyła procesującego się redaktora, dotknęła Pilcha, który tę marną aluzję nazwał z ironią „racą polemicznego wdzięku”. Raca – to oczywiście o wiele mniej niż fajerwerki samego Pilcha. O dyskusjach nad książkami Rymkiewicza napisał przecież: „co autor bąka puści – burza z piorunami”. Jak straszne muszą być obawy autorów, którzy fajerwerkami dowcipu chcą wywołać burzę.
Horubała dowodził w swoim felietonie, że lektura sławnego paszkwilu Słonimskiego Rudy do budy przekonałaby redaktora gazety, by odstąpił od oskarżenia i przystąpił do polemiki. Zdaniem Pilcha, są teksty, z którymi idzie się do sądu, a nie polemizuje. W Dzienniku nie polemizuje też autor z felietonem Horubały, tylko pisze paszkwil, gdyż zdaje mu się, że Horubała wytyka naczelnemu „Wyborczej” „poważne niedostatki lekturowe”. Reszta w paszkwilu wznosi się na wysokość „rac polemicznego wdzięku”: że Horubała felietonu Słonimskiego „najwyraźniej dotąd nie znał”, że „po raz pierwszy w życiu przeczytał”, bo zapewne należy do ludzi, którzy odkrywają rzeczy powszechnie znane. „Nie mają oni źle – pisze Pilch eufemizację głupoty – świat zawsze tożsamy jest z zawartością ich mózgów, niczym przykrym ich nie zaskakuje, permanentnie się uśmiechają i są na okrągło radośni” itd. Tacy ludzie, tacy toporni autorzy muszą uważać procesującego się redaktora za „pozbawionego honoru idiotę”. Roi im się jeszcze, że Słonimski poparłby Horubałę, tzn. zachęciłby redaktora do polemiki.
Tego Pilch nie może sobie wyobrazić. Gdyby przeczytał uważnie nie tylko felieton Horubały, ale i Słonimskiego, mógłby z felietonistą polemizować, a tak rozdaje tylko ciosy z zawiązanymi oczami. W Gdybyż napisał przecież jego przeciwnik: gdybyż redaktor „poświęcił chwilę na przypomnienie sobie paszkwilu swojego mistrza”, „gdybyż przeczytał ten arcydzielny atak” „i zobaczył, z jaką swadą można nawet w totalnym zapętleniu, wymieniając pełne nienawiści ciosy, jeszcze tańczyć i bawić się słowem, miażdżyć przeciwnika, przedrzeźniać go, parodiować, jak można na wyznaczonym terenie odnosić zwycięstwa…”. Właśnie, Horubała napisał: „gdybyż przypomniał sobie”, a nie przeczytał po raz pierwszy. Dzięki wybiórczej lekturze Pilcha nastąpiła cudowna zamiana ról! Horubała wierzy w wyzwalającą siłę literatury, Pilch wierzy w dotkliwość sądowego wyroku. Samozwańczy czytelnik Rudego śmie mówić współczesnym, co zrobiłby Słonimski. Do sądu by przecież dzisiaj poszedł – sugeruje Pilch. Czyżby Rymkiewicz straszniejszy był niż Nowaczyński i zasługiwał na sąd, nie na polemikę? Kto czytał potworne antysemickie teksty Nowaczyńskiego, kto wie, że czytano je również dla pełnej nienawiści swady, nie będzie czytał z radością paszkwilu Pilcha. Cieszę się, że powieści Pilcha zyskują uznanie w USA, cieszę się, bo może Pilch przeczyta uważnie konstytucję amerykańską wraz z poprawkami, choć już pewnie ją przejrzał, podobnie jak Słonimskiego i Horubałę.
To smutne, kiedy publicysta przesłania artystę. Kiedy z pisarza zostaje tylko paszkwilant, jest jeszcze gorzej. Warto czytać wiersze Słonimskiego, chociaż zapewne lepszym był publicystą niż poetą. Rymkiewicz jest lepszym poetą i eseistą niż publicystą. Byłoby strasznie, gdyby jego sztukę też przesłoniła publicystyka, gdyby paszkwil pożarł eseistykę i poezję. Tak też myślę o Pilchu. Kto szuka w książkach potwierdzenia swoich przekonań politycznych, przestaje czytać. Kto osądza, zanim przeczyta, widzi tylko własne sądy.

W książce Andrzeja Horubały znaleźć można wiele ataków, choć ani jednego „arcydzielnego”, na miarę Słonimskiego. Żeby ataki były arcydzielne, potrzebna jest znajomość reguł, czyli etykiety. Horubale etykieta pomyliła się z etykietowaniem. Wydaje mu się, że jest jedynym sprawiedliwym etykieciarzem, gdyż nakleja etykiety pisarzom i z prawa, i z lewa. Dostają sloganem: Herbert, Rymkiewicz, Wildstein, Wencel, Mrożek, Szymborska, Wajda, Głowacki, Stasiuk, Bauman… Za niedomyślenie, patos, duchowe zaczadzenie, ekshibicjonizm, tchórzostwo, niszczenie kultury, cynizm, brak empatii, skazy na życiorysie, kalekie uczucia względem kobiet, wyciąganie pieniędzy państwowych, brednie, płyciznę, kicz, hochsztaplerstwo i oczywiście grafomanię. Liczne grzechy upadłej polskiej literatury wylicza kaznodzieja i nie znajduje nadziei na poprawę, chyba że w Kościele. Wobec religijnej głębi katolicyzmu wszystko wydaje się kaznodziei płytkie, tylko nie on sam – bezlitosny sędzia, z satysfakcją strącający do piekła, bez skrupułów i wątpliwości, idealny pracownik sądów błyskawicznych. Posłuchajmy wyroków: Wajda – „od pewnego momentu bez wątpienia wielki szkodnik kultury polskiej”; Głowacki – tchórz, bojący się „twardej konfrontacji ze światem”; Stasiuk – utalentowany ignorant, pozbawiony empatii; Bauman – intelektualny hochsztapler, który „plecie swoją postmodernistyczną pokupną bzdurę”; Herbert – „patos graniczący z tromtadracją”, pisał czasem niechlujne wiersze; Szymborska – „drugorzędna poetka”; Rymkiewicz – „nierozumiejący istoty republikanizmu, odrzucający chrześcijaństwo, zafascynowany rozkładem”; Mrożek – powierzchowny „dowcipniś”. Chciałoby się, żeby Horubała miał choć trochę tych wad, może wtedy warto byłoby czytać uzasadnienia, a nie tylko sentencje wyroków.
Horubała posługuje się jednym zasadniczym kryterium – demoralizacją. Postawy polityczne, estetyczne czy intelektualne widzi jedynie poprzez etykę. Jeśli Demirski i Strzępka krytykują demoralizację salonu, pisze dobrze o sztuce krytycznej. Jeśli Rymkiewicz tworzy niechrześcijańskie wizje, krytykuje Rymkiewicza. Ironicznie traktuje podział pisarzy na obcych i „naszych”, bo w wielu „naszych” widzi też wysłanników diabła. Mało mu krytyki, która każdemu artyście wręcza legitymację partyjną, bo sam uprawia krytykę inkwizycyjną, która tylko wyjątkowo obdarza kogoś świadectwem niewinności. Inkwizytor rozpala się tylko w atakach na grzeszną współczesność, poza tym jest chłodny. Musi też podejrzliwie traktować sztukę, bo pełna jest podstępów. Dlatego Horubała nie znosi niczego, co uwodzi – ciała, poezji, wizji artystycznej. Przed uwiedzeniem broni się etykietą (apage), chłodem, modlitwą i czytaniem świętych książek (Faustyna, Prymas Wyszyński). Irytuje go slogan „Czy Polska jest sexy”, bo sexy oznacza dla niego: „kusząca erotycznie pociągająca, łatwa”, „wszyscy chcą ją dymać”. Wyobraźmy sobie dziś Torquemadę na Krakowskim Przedmieściu. Marzy o widowiskowym procesie, po którym już nikt nie odważy się być sexy. W księgarni najpierw zabiera się za poetów i malarzy, gdyż pierwsi są w uwodzeniu. Poetów bada według uproszczonego protokołu Platona – należy odrzeć poezję z ozdobników i wyrazić prozą, wtedy „wyjdzie na jaw pustka logiczna ich pieśni”. „Posłuchajcie natchnionych poetów, gdy potocznym językiem opowiedzą wam o swych wizjach, a zadrżycie ze zgrozy”. Jak się przełoży Wencla, wyjdą „napuszone androny”, jak Rymkiewicza – „germańskie miazmaty duchowe”. Nie tylko poetów Horubała trawestuje, czyli sprowadza na poziom potoczności, ale wszystkie omawiane dzieła. Przepowiada je sobie, by ze zgrozą stwierdzić, jak podstępne są sztuczki złego, czyli sztuki. Na przykład przewrotny Stasiuk ma „smykałkę” do układania zdań. Jeszcze gorzej z Herbertem – odmówił wdzięku prezydentowi Kwaśniewskiemu. Jak mógł nie zauważyć diabła, który „uwiódł miliony Polaków”?
Najgorszy jest chyba Rymkiewicz, gdyż Horubała najdłużej wylicza jego sztuczki: „stłamszonym inteligentom daje niezłego kopa” i „upojeni na haju mogą ciągnąć buńczuczny bełkot i zataczać się”; inteligenci „tracą głowę pod wpływem hipnotycznych fraz”, wpadają bowiem w „tryby stylu zrywającego z logiką”, „zapominają o dyscyplinie myślenia” i „oddają się szałowi irracjonalizmu” itd. Zauważmy, że Horubała sam demonizuje pokusy, by potem skutecznie się przed nimi bronić. Domyślam się, że w książkach Rymkiewicza czytał tylko gorszące fragmenty, a resztę, czyli parę tysięcy stron, po prostu pominął. Żeby wydać wyrok, musi sędzia najpierw obronić się przed urokiem rzucanym przez pisarza. W tym celu „do Platona aż sięga” i do Wittgensteina, lecz to za mało, by bronić się przed pokuszeniem. Musi posłużyć się „sztuczką” i przesłuchać epigonów Rymkiewicza, by poznać słabe strony eseisty. Pisze Horubała, że to fortel filologów, choć zwykle go stosują sędziowie z bożej łaski. „Po owocach ich poznacie” – mówią. Epigonami Rymkiewicza są według sędziego Marek Cichocki, Dariusz Gawin i Wojciech Wencel. Gawin i Cichocki o Rymkiewiczu dobrze pisali, więc muszą być epigonami. Drugi napisał „aberracyjny i heretycki” manifest. Tak stworzył Horubała nową definicję epigona: to ktoś zauroczony albo zainspirowany sztuką.
Z demonologii Horubały, która ma uchodzić za krytykę, wypływa strach przed sztuką, która może uwieść i zmienić odbiorcę. Kiedy czytałem zbiór jego tekstów, czułem, że obijam się o ściany małej celi, rozmawiałem bowiem z krytykiem, który odmawia sobie prawa do transgresji. Odmawia też sztuce prawa do głębi, gdyż głęboka może być tylko religia. Jako krytyk nie znosi właściwie sztuki nowoczesnej, która posługuje się formą również jako sposobem poznania. Nie pojmuje, że obraz artystyczny może dawać wiedzę o świecie, inaczej nie wyrażalną. Nie dopuszcza myśli, że sztuka może wyprzedzać filozofię w opisie świata. Zresztą, właściwie nie chodzi Horubale o filozofię, nawet nie o teologię, ale o dogmatykę. Dla niego tylko dogmaty czynią „świat jeszcze aromatycznym. Reszta – zwietrzała. I jest tylko techniką uwodzenia. Techniką seksu. Techniką władzy. Techniką manipulacji”. Takie zdania mógł napisać ktoś, kto chce uciec przed światem zewnętrznym, kto tęskni do świata zakonnego. Jakiś nakaz zmusił go tylko do wytoczenia procesu współczesności. Rycerz niepokalanej, któremu wizja dziewicy zasłoniła sztukę. Oglądanie sztuki jako prawdy sakramentalnej prowadzi tylko do rozczarowania. Gdy uroda dzieła zagraża krytykowi, nie ma mowy o humanistyce, a co dopiero o krytyce.
Nie powinien się zatem Horubała powoływać na Słonimskiego, bo nie ma nic z nim wspólnego. Kiedy zachęca do sporów krytycznych na odpowiednim poziomie i krytykuje wytaczanie procesów pisarzom, zgadzam się z nim, choć sam uprawia krytykę, którą nazwać można procesem wytoczonym zdemoralizowanym twórcom. Na okładce książki widnieje fotografia autora w koszulce ze świętym Jerzym walczącym ze smokiem. Smoka właściwie nie widać, smok jest w domyśle. A przecież chodzono do kościoła również dla smoka, dla wyobrażenia siedmiu grzechów głównych, dla piersi torturowanej świętej, dla nagich ciał wpadających w otchłań piekielną, i dla wielkiej sztuki. Nie wiem, czy obrazy siedmiu grzechów głównych przeszkadzają Horubale, wiem, że przeszkadzają mu w Kościele obrazy Nowosielskiego. Zachwyt nad religijnymi aspektami sztuki Nowosielskiego uważa krytyk za sprawkę historyków sztuki, którzy „nie są ludźmi praktykującymi modlitwę”, czyli nie wiedzą, co to sacrum. Horubała wie, i dlatego dowodzi, że ikona „odwołuje się do zupełnie innej duchowości”, więc jej instalowanie w kościołach jest „nieporozumieniem”. Czy naprawdę krytyk czytał rozmowy z Nowosielskim (powołuje się na nie), czy czytał eseje Herberta, czy wpadła mu ręce jakaś historia sztuki? I czy słyszał o duchowym przenikaniu się kultur?
Książka Horubały zaczyna się kpiną ze sloganu „Czy Polska jest sexy”, a kończy pochwałą dzienniczka świętej Faustyny. Jeśli dobrze rozumiem zamiary autora, chodzi o drogę od dziwki do dziewicy. Od sztuki wdzięczącej się do sztuki wdzięcznej. Cielesność zatem napisała tę książkę, cielesność przezwyciężona. Temu ciału bowiem tylko taka sztuka się podoba, która sublimuje erotyzm w kierunku poprzez nie wskazanym – ku sprawom ogólnym albo Bogu. Szkoda, bo można zobaczyć cudowne remedium na współczesność w wyrafinowanej sztuce. Sprzeciw wobec wszechobecnego uwodzenia, wszechobecnej wulgaryzacji mógłby się kończyć obroną smaku. Prawo do wulgarności wyglądu, smaku, zachowań, słowa, do wulgarności krytyki również, należy przecież do tych praw demokracji, które nie są niewinne. Nie chodzi o strach przed seksualnością „innego”, ale o obawę, że głośne, wyzywające „ja” zagłusza „ja” subtelne, rozumne, dyskretne. To „ja” skryte i powściągliwe bywa wyszydzane, jako nie rozumiejące swojej seksualności. Niestety Horubała walczy z grzechami przy pomocy mało subtelnych narzędzi, dlatego jego ofiarą pada przede wszystkim sztuka, a subtelni autorzy, tacy jak Mrożek czy Herbert wręcz jęczą dręczeni. Kiedy Horubała zaczyna chwalić swoich autorów: Tekielego czy świętą Faustynę, tworzy miniatury kiczu religijnego. Zresztą zgodnie z własnym gustem.

Andrzej Horubała
Żeby Polska była sexy i inne szkice polemiczne
WYDAWCA / Wydawnictwo Fronda
MIEJSCE I ROK / Warszawa 2012