2/2013

Mała forma, duży teatr

Ostatni toruński festiwal udowodnił, że teatr jednego aktora ma się dobrze. Jest formalnie zróżnicowany i zawsze dotyka problemów współczesnego świata.

Obrazek ilustrujący tekst Mała forma, duży teatr

Lara Khatchikian Photography

Stare powiedzenie o historii, która lubi się powtarzać, odnosi się także do tegorocznych XXVII Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora. Przegląd rozpoczął się monodramem, który dwadzieścia sześć lat temu otrzymał Nagrodę Festiwalu Teatrów Jednego Aktora w Toruniu. Były to Psalmy Dawida w reżyserii i wykonaniu Olgierda Łukaszewicza. Bardzo skromny w formie spektakl złożony ze starotestamentowych utworów poetyckich miał jednak zupełnie inny wydźwięk niż przed laty. Zmienił się nie tylko kontekst: sytuacja polityczna i społeczna kraju. Pewnym przemianom uległa też kreowana przez aktora postać. Dwadzieścia sześć lat temu Dawid był młodym królem, dziś zyskał doświadczenie dojrzałego mężczyzny. Intymna rozmowa z Bogiem w wykonaniu Łukaszewicza raz ma charakter radosnego dziękczynnego hymnu, innym razem pełnego wątpliwości pytania, a nawet bluźnierstwa. Aktor rozegrał swój monodram przy bladym świetle dwóch żarówek, poruszając się po niemal pustej scenie, której granice wyznaczały dwa drewniane pulpity ze świecami, kojarzące się z wnętrzem domu modlitwy. Publiczność otaczała wykonawcę z czterech stron, co powodowało, że była to nie tylko spowiedź wobec Boga, ale także wobec każdego widza. Psalmy Dawida wpisują się w nurt jednoosobowych spektakli, które rezygnując z całej scenograficznej, dekoracyjnej machiny teatru, najważniejszym środkiem wypowiedzi czynią literaturę, słowo poetyckie, które dążą do nawiązania dialogu z publicznością na poziomie intelektualnym i emocjonalnym. W tym sensie blisko im do tradycji rapsodycznej ugruntowanej niegdyś przez Danutę Michałowską. Takie też głównie spektakle zapraszają organizatorzy toruńskiego festiwalu festiwali.
W tym nurcie – teatru wnętrza i wyobraźni – mieści się jedna z najciekawszych propozycji tegorocznych TSTJA, spektakl Caryl Swift zatytułowany Matka Mejra i jej dzieci. Monodram wyreżyserowany przez Stanisława Miedziewskiego – reżysera od lat wyraźnie zaznaczającego swoją artystyczną ścieżkę w teatrze jednego aktora – został oparty na reportażach Wojciecha Tochmana i Ryszarda Bilskiego. Wykreowana przez Swift historia dotyczy zbrodni dokonanych na bośniackiej ludności cywilnej w czasie wojny na Bałkanach. Młodzi ludzie, nic nierozumiejące z konfliktu dzieci, kobiety i starcy wywożeni przez Serbów do obozów, katowani i mordowani, byli masowo grzebani w nieznanych miejscach. Tytułowa Matka Mejra – kobieta w średnim wieku – straciła dwoje dzieci: córkę i syna. Z wewnętrznego obowiązku zdecydowała się pomagać doktor Ewie Klonowskiej – Polce, członkini Amerykańskiej Akademii Nauk Sądowych, która od lat zbiera i kompletuje kości z masowych grobów. Choć lekarka jest niewierząca, to chce, by ofiary – muzułmanie – mogły stanąć przed Allahem na własnych nogach z kompletnym ciałem.
Spektakl Swift i Miedziewskiego jest wołaniem o godność człowieka także po jego śmierci, jest nawiązaniem do greckiej tradycji, gdzie obowiązkiem moralnym było pogrzebanie ciała najbliższych. To także monodram mówiący o łączności żywych z umarłymi. Aktorka bardzo prostymi środkami przedstawiła wstrząsającą relację, stworzyła przejmującą, mądrą, uczuciową postać, współczesną pietę opłakującą swe niewinne dzieci. Pokazała okrutną i bezsensowną bałkańską wojnę właśnie z perspektywy matki. Jeśli raz na wiele podjętych artystycznych inicjatyw aktor ma szczęście znaleźć tekst, który się z nim stapia, który staje się niemal integralną częścią jego osobowości, to Caryl Swift trafiła właśnie na swój wyjątkowy moment. Nie przeszkadza, a nawet staje się atutem, to, że Swift mówi z obcym akcentem (z pochodzenia jest Brytyjką). Historia rysowana cienką kreską, bez sentymentów, bez nachalności i epatowania wzruszeniem, wciąga i przeraża, niczym grecka tragedia wywołuje litość i trwogę, które prowadzą do oczyszczenia. Po przejmującej scenie finałowej, kiedy Mejra w zupełnej ciszy wykonuje nad znalezionymi ciałami swych dzieci żałobny taniec, trudno bić brawo i wyrażać aplauz. Milczenie jest tu najbardziej stosowne. Spektakl doceniła publiczność, która przyznała mu swoją nagrodę.
W zupełnie innym nurcie jednoosobowych spektakli można umiejscowić propozycję Sławomira Maciejewskiego, który na podstawie Wesela napisał scenariusz i wyreżyserował spektakl Cosi, gdziesi, kajsi, ktosi. „Nigdy nie byłem tak mądry jak osoby z Wesela i jakże często bywam tak głupi jak osoby z Wesela. […] Od dawna miałem wrażenie, że słowa wieszcza, mimo że w sztuce wypowiadane przez różne osoby, mogłyby ułożyć się w dziwnie spójny monolog. Pełen dowcipu, ale i gorzkiej prawdy. Ułożyłem ten monolog. O nas, Polakach. Mimo tego, że nie jestem pewien, czy według kryteriów »prawdziwych« Polaków jestem Polakiem” – wyznaje aktor w programie festiwalu. Rzeczywiście, Maciejewskiemu udało się stworzyć zwartą, niezwykle interesującą opowieść o współczesnej Polsce. „A to Polska właśnie” – zdaje się mówić artysta do zgromadzonej w foyer publiczności. To znaczy jaka? Dzisiejsza Polska to puste symbole religijne, sprowadzające się jedynie do nic nieznaczących gestów, kostiumów. To Polska kiboli, którzy narodowe barwy traktują jako pretekst do burdy lub element festynu i prostackiej zabawy. To kraj, w którym stosunek do Żydów wciąż jest ambiwalentny, a w społeczeństwie problem homoseksualizmu pozostaje tematem tabu. A co słychać na świecie? Słowa „Chińczyki trzymają się mocno” odnoszą się do gospodarki azjatyckiego kraju, do tanich towarów, które zalewają rynek Zachodu. Maciejewski wypowiada to zdanie, poprawiając zbyt ciasne buty, które zapewne mają metkę „Made in China”.
Kostium aktora to prosty T-shirt i dżinsy w narodowych barwach. Tyle że biała koszulka i czerwone spodnie są już nieco wypłowiałe: czerwień nie jest już krwista, tylko sprana, a biel straciła blask. Czapka z piór została zamieniona na błazeński kapelusz kibica lub zawiązaną na supełki chusteczkę, która w upalne dni chłodzi głowę łysiejących mężczyzn.
Sławomir Maciejewski przyjął na siebie rolę błazna – nie pajaca, głupkowatego wesołka, jakich pełno w dzisiejszej kulturze masowej, lecz mądrego, refleksyjnego błazna, który pod płaszczem humoru kryje bolesną, często tragiczną diagnozę nie tylko o Polsce i Polakach, ale także o człowieku. „Bania? Bania?” – pyta stłoczonych widzów, przemieszczając się pomiędzy rzędami. W rękach trzyma butelkę wódki i plastikowe kubeczki. Co odważniejsi potakują i wyciągają ręce. Tani chwyt? Może prosty i wyświechtany, ale dzięki temu tworzy się jakaś nić porozumienia między aktorem a publicznością i między samymi widzami. Stajemy się małą wspólnotą – mikro-Polską zgromadzoną w dusznym, trochę zatęchłym teatralnym foyer. Polską śmierdzącą prymitywnym trunkiem, pozbawioną doniosłych symboli i dumy, symbolicznie usytuowaną między białą a czerwoną wstążeczką, powiewającymi rachitycznie na kolumnach w tyle sceny.
Monodram Maciejewskiego jest nietypowy i oryginalny w formie. Aktor, choć tworzy spektakl jednoosobowy, występuje na scenie wraz z trzema muzykami. Słowom Wyspiańskiego towarzyszą gitara basowa, gitara elektryczna i perkusja. Maciejewski także gra na gitarze, przemieniając się raz po raz z opowiadacza w wokalistę hardrockowego zespołu. Słowa poezji Wyspiańskiego doskonale pasują do ciężkich gitarowych rytmów skomponowanych przez Bartosza Chajdeckiego. Zaskakujące, jak poetyckie wersety zestawione z ostrą muzyką wyraźnie brzmią i celnie dotykają. Maciejewski odsłonił aktualność młodopolskiego dramatu. Spektakl Cosi, gdziesi, kajsi, ktosi, choć nie zdobył nagrody Związku Artystów Scen Polskich, był jednym z faworytów. Otrzymał też Nagrodę Jednego Widza dla Jednego Aktora.
Tradycją Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora jest zapraszanie zarówno polskich, jak i zagranicznych przedstawień. W tegorocznej edycji mogliśmy zobaczyć spektakle z Litwy i Armenii. Jury Związku Artystów Scen Polskich nagrodę za kreację aktorską przyznało litewskiej aktorce Birutė Mar za monodram Antygona. Był to spektakl najbardziej ze wszystkich propozycji festiwalowych wysublimowany w formie i mistrzowsko zagrany. Mar, która sama napisała scenariusz i podjęła się reżyserii, odegrała na scenie sześć postaci: Antygonę, Ismenę, Kreona, Hajmona, Tejrezjasza oraz Strażnika. Za pomocą delikatnej modulacji głosu i dzięki różnorodnemu upięciu czarno-białej sukni z łatwością odtwarzała poszczególnych bohaterów Sofoklesowej tragedii. Towarzyszyły jej projekcje wideo, na których zmultiplikowane postaci tworzyły chór komentujący sceniczne wydarzenia. „Moim celem było zbudować obrazy, które mogłyby mówić jednocześnie językiem starożytnych i współczesnych. Jak mógłby dzisiaj wyglądać teatralny chór? Ostatecznie zdecydowaliśmy się stworzyć przedstawienie z sekwencji wideo, kontrastując ogromne postacie chóru widocznego w tle z drobnymi figurami tragedii Sofoklesa występującymi na pierwszym planie. Ten kontrast przypomina o czynie Antygony, o garści ziemi na ciele jej brata” (wypowiedź zamieszczona w programie festiwalu). Spektakl Birutė Mar jest niezwykle zdyscyplinowany w formie, nie ma tu żadnego niepotrzebnego gestu, żadnego nieprzemyślanego kroku. Pustą scenę precyzyjnie kształtują światła i cienie.
Po obejrzeniu wszystkich festiwalowych propozycji ma się nieodparte wrażenie, że teatr jednego aktora trzyma się dobrze. Choć sięga po różne poetyki, to zawsze dotyka zagadnień współczesnego człowieka i świata, ucieka od prostej rozrywki na rzecz głębszej refleksji czy ironicznego humoru. Pozostaje zwierciadłem, w którym odbijają się aktualne problemy. Czasem jednak patrząc w taflę lustra, można zadrżeć ze strachu.