2/2013
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Klub Myszki Miki

Mamka mieszka w ślepej wypustce wsi, tam, gdzie rzeka zakręcała na północ, dopóki nie wyschła, a postrzępione brzegi szybko potraciły grzywy żółtawej piany i tylko muł w korycie nadal pozwala ślizgać się na piętach.
Rzeki już nie ma, ale jeszcze się ją czuje. W zawilgoconym domu, w ścianach jak maślaki pokrytych śluzem, w psiakach twardzioszkach sterczących ze starych saganów, za pogrzebaczem w kącie zimowej kuchni.
Mamka tuli mnie na przywitanie. Czuję zapach lumpeksu. Starość ją sprasowała, nosi dziecięcy dres z aplikacją Myszki Miki. Gryzoń z Ameryki strzępi się na uszach, ale nadal klaszcze, wypuszczając z rękawic haftowane życzenia „Happy New Year!”.
Przywożę proszki przeciwbólowe, podsuszaną kiełbasę i słodycze: landryny, chałwę, muszelki w czekoladzie. Kiedy rozpakowuję torbę, odsuwając na bok stołu dobrze podeschnięte piętki, niedojedzone kromki chleba, ona pośpiesznie poprawia się w lustrze. Widzę zmianę na twarzy, jak przy otwarciu prezentu, kiedy dostaje się nie to, na co się czekało.
I już zaraz prowadzi do mniejszej izby. W wałkierzu ustawia prezenty dookoła łóżka. Jej mąż spogląda na mnie ze ślubnego monidła. Pan młody jest niższy od oblubienicy, ale za to grubszy, siłą wciśnięty w marynarkę ze śliskiego materiału. Grdyka indycza, nabrzmiała, przylizane włosy. Razem wyglądają, wypisz, wymaluj, starsza siostra z braciszkiem. Boczą się nieśmiałym spojrzeniem jak wiejskie dzieciaki zagadywane przez miastowych.
Welon na obrazku dostrzegłem dopiero po latach. Kwadrat koronki upięty nad uszami, zapewne wstydliwie cofający się przed brzuchem rozciągniętym panieńską ciążą.
Siadamy, zapadamy się w kapach, poduchach, cmoktamy landryny.
Mamka zawsze była stara. Kiedy mnie do niej oddali, była już po pięćdziesiątce, ale ciągle miała mleko w piersiach, szerokich, o wydłużonych brodawkach przypominających bladoróżowe majowe truskawki.
W pewnym momencie ona zawsze się pochyla, chichra się przy tym tak samo jak kiedyś, kiedy podrzuciła mi na kolana żabę, teraz na siłę wciska kilka cukierków do kieszeni spodni. Zapomnę o nich, natknę się przypadkiem na lepki owal oblepiony tytoniem, nitkami materiału, zgiętymi biletami.
W szafce pod tremem mamka rozstawiła zdjęcia dzieci. Spora gromada, w tym jeden urodzony, reszta podrzucona do wykarmienia. Stoję w kwadratowej ramce zasłonięty inną fotografią. Niekiedy zastaję się na samym przodzie. Wtedy wyraźnie widać wysokie czoło chłopca, żyłę na skroni nabrzmiałą mocno, wzrokiem można badać puls. Zapadnięte policzki, odstające uszy. Nie pierwszy raz nie poznaję się. Uczucie samoobcości jest niezmienne. To jedyne wrażenie, które odczuwam na każdym etapie życia.
– Trzeba się pakować, zaraz przyjdą Niemcy – słyszę głos mamki. – Przyjdą Niemcy. Zaraz przyjdą. Trzeba się pakować. Co bądź, na dwie ręce – pogania.
– Zaraz się spakujemy – przytakuję usłużnie.
– Syn powiedział, nie będzie się pakować. Głupi! Mówi: wojna minęła, Hitler kaput – skarży się.
– Hitler nie kaput – uspokajam. – Hitler na pewno nie kaput.
– Hitler nie kaput – kiwa głową zadowolona. – Trzeba się pakować. Uciekać. Przyjdą Niemcy.
Nieproszona wspomina, jak było, mleka miała dużo, ale ciężkie, zawiesiste, za gęste dla noworodka. Musiała ściągać pokarm palcami, między opuszkami rozdrabniać mleczne grudki, które chciwie, jak zwierzęcy osesek, zlizywałem.
Milknie, źle dobrana proteza wypada w chwilach silnych wzruszeń. Lubię być wtedy obok, schylam się z zadyszką, ale i z wdziękiem podnoszę, obmywam i wręczam właścicielce, która mocuje szczękę, kilkakrotnie wysuwając ją językiem poza linię ust.
Nagle zmusza, żebym coś powiedział o moich sztukach dla teatru. Słucha właściwie milcząco, drapie się po włosach, wyjmuje i wpina metalowe wsuwki, potakuje, głośno wzdychając, jakby stawiała kropki w mojej opowieści. Twarz ma nieruchomą, ale zbyt często prostuje nogi, stopy oddychają dzięki podziurawionym pepegom. Niekiedy nachyla się, upuszcza brunatną ślinę, śledzi jej upadek, ogląda wzór plwociny na wyślizganych deskach podłogi.
– No i jak tam te pisanie? – powtarza co jakiś czas, smagając mnie tym zdaniem jak batem.
Przemawiam coraz żwawiej, mówię, jak dobrze mi idzie, krztuszę się słowami, gestykuluję rozgorączkowany od dobrze skrojonych kłamstw. Kiedy milknę na moment, nabierając powietrza przed następnym wielokrotnie złożonym zdaniem, łapię wzrok mamki.
– Dobrze, że nie piszesz – mówi to, czego nie chciałem sobie powiedzieć. I zaraz dodaje: – Żarówki się produkuje, a prądu w kraju nie ma.
Czuję, jak wypadają mi zęby. Wszystkie. Jeden po drugim. Jak mleczaki, które mamka siłą z garści mi wyrywała i na wieczną pamiątkę wsuwała do szafy pod stos śliskich prześcieradeł.
– Hitler nie kaput, trzeba się pakować – obwieszcza na koniec mojej wizyty, nakładając dłonie na piersi. – Mleko tak się nie warzy – mlaska, gładząc się.
Wie, że to mnie zaraz uspokoi.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.