2/2013

Wyspa pełna wrzasku

Reżyser warszawskiej Burzy nie proponuje własnej interpretacji dramatu, czyniąc jedynie umizgi do publiczności.

Obrazek ilustrujący tekst Wyspa pełna wrzasku

Zuzanna Waś

 

„Nie trwóż się. Wyspa ta jest pełna dźwięków, głosów i słodkich pieśni, które cieszą, nie szkodząc wcale” (W. Shakespeare, Burza, tłum. M. Słomczyński, Kraków 1980). Tak oto magiczną wyspę zachwalał nowym towarzyszom jej rodowity mieszkaniec, Kaliban-kanibal. W nowym przekładzie Piotra Kamińskiego jego słowa brzmią jeszcze bardziej kojąco: „Nie bój się. Wyspa dźwięczy, szemrze, gada, / Lecz śpiewa słodko, nikogo nie raniąc” (W. Shakespeare, Burza, tłum. P. Kamiński, Warszawa 2012).
Szekspirowską wyspę, na którą zrządzeniem losu (Opatrzności?) trafili rozbitkowie, wypada nazwać „mówiącym podmiotem”. Wędrówka po królestwie Prospera prowadzi nas bowiem od nieartykułowanego krzyku i niezrozumiałego zgiełku, poprzez mowę i muzykę, z powrotem do dźwiękowego tła rzeczywistości: odgłosów, trzasków, pomruków; gdzie wciąż coś dźwięczy, szepcze lub szeleści. Ostatnia samodzielnie napisana sztuka Szekspira jest istną symfonią, w której splatają się najróżniejsze motywy i narracje muzyczne: grzmot piorunów i wycie wiatru, magiczne zaklęcia Prospera i pospolite przekleństwa Kalibana, zagadkowe piosenki niewidzialnego ducha i bełkotliwe krzyki pijaków, wreszcie wodzące innych na pokuszenie podszepty brata Antonia: drugiego Kaina. Krzyki tonących, które „niczym cierń ostry” ranią serce Mirandy, i wspomnienie żałosnych skarg Ariela, przeplatanych wyciem zgrai wilków, mieszają się ze słodką muzyką, która „lecąc nad wodami, spowiła” Ferdynanda, opłakującego stratę ojca. Gdy mija sztorm i cichną wszystkie zaklęcia, przekleństwa, namowy i piosenki, morze znów otula wyspę płaszczem szaroniebieskiego, niedostrzegalnego jak powietrze szumu (w znakomitej inscenizacji Oskarasa Koršunovasa Miranda słucha, ucho-w-ucho, szumu morza, zamkniętego w muszli).
W inscenizacji Burzy na scenie warszawskiego Teatru Polskiego nie odnajdziemy jednak niczego z owej misternie obmyślanej partytury, z zaskakujących zmian tempa, barwy i artykulacji muzycznej frazy, które przecież nie zniknęły, a wręcz przeciwnie, nabrały większej wyrazistości w nowym przekładzie. Wyspę, na którą przenosi nas Jemmett, wypełnia jednostajny, natrętny, pod koniec fizycznie trudny do zniesienia wrzask. Nie mogło zresztą być inaczej, skoro właściwym reżyserem Szekspirowskiej Burzy jest Prospero, a u Jemmetta ma on słuch przytępiony alkoholem. Atrybutami jego magii są: kiczowata, wyszywana cekinami jaskrawoczerwona pelerynka, cylinder, z którego sztukmistrz wyrzuca zdechłego białego królika i magiczna laseczka. Tylko dlaczego mamy wierzyć, że ten zasługujący na politowanie podstarzały iluzjonista, topiący w alkoholu wspomnienie wątpliwych triumfów na cyrkowych arenach, potrafi wzbudzić czyjkolwiek respekt? Dlaczego na jedno histeryczne tupnięcie, które przystoi bardziej zdziecinniałemu staruszkowi niż szanującemu się władcy, jego dawni wrogowie zastygają w bezruchu jak żona Lota? Dlaczego w mgnieniu oka mdleją, spuszczają ręce i głowy, jak odkładane do pudła marionetki? Na te pytania spektakl odmawia odpowiedzi. Podejrzewam, że powodem wcale nie jest głębszy zamysł, lecz brak koncepcji na nową interpretację Burzy.
Poruszający portret Prospera-alkoholika wcześniej pokazał Koršunovas, kreśląc obraz beznadziejnych zmagań z nałogiem, fizycznej degradacji i upodlenia człowieka, dręczonego przez zrodzone w chorej wyobraźni upiory. Natomiast u Jemmetta butelka wódki i puszki piwa są jedynie elementem teatralnego przebrania, kiepskiej clownady, podobnie jak pijackie krzyki Prospera (Andrzej Seweryn), Trynkula (Szymon Kuśmider) i Kalibana (Piotr Cyrwus). („Przebrania”, nie „kostiumu”, ponieważ kostium jest zrośnięty z postacią: nadając jej zewnętrzny kształt, odciska się na jej charakterze). Trzask otwieranych puszek i głuche odbicie korka z butelki wzbudzają tu jedynie wesołość widzów, choć przecież bezdomny pijak rzadko bywa pocieszną figurą. Może inspiracją dla cyrkowego entourage’u Prospera miały być czarne komedie Becketta: jednak w teatrze absurdu widz patrzył w zwierciadło własnej nędzy, u Jemmetta zaś wyznaczono publiczności rolę motłochu nabijającego się z bełkocącego w pijanym widzie włóczęgi. Nie warto też chyba dociekać, po co w niektórych męskich rolach obsadzono kobiety (Alonso – Ewa Makomaska, Antonio – Grażyna Barszczewska, Stefano – Marta Kurzak); z większą brawurą i powodzeniem dokonała takiej zamiany Julie Taymor, oddając wyspę we władanie kobiety-Prospery.
Istotnym wątkiem Burzy jest wewnętrzna przemiana bohaterów, której widomą zapowiedzią na początku sztuki są odnowione, wyprane w morzu szaty rozbitków. Złoczyńcy, których los oddał w ręce Prospera, nie wyglądają jednak wcale „jak po przepierce” (w tym miejscu skłaniam się zresztą raczej ku wersji Słomczyńskiego niż krotochwili Kamińskiego; lepiej brzmi w moich uszach zapewnienie Ariela: „na ich przemokłych szatach nie znajdziesz ani jednej skazy”). Kremowe, sportowe garnitury są wprawdzie świetnie skrojone i nienagannie czyste, lecz do pary ze słomkowymi kapeluszami robią na wyspie dość groteskowe wrażenie. Możemy się domyślać, że oglądamy przybyszów z przeszłości; ich stroje zdają się wskazywać na sielankowe lata dwudzieste ubiegłego stulecia, jeszcze sprzed Wielkiego Kryzysu. Odczarowana wyspa wygląda natomiast tak, jakby została przeniesiona wprost ze znanej nam na co dzień, szaroburej i wcale nie arkadyjskiej rzeczywistości. Mieści się ona „poza” światem jedynie w tym sensie, że jest to królestwo wyrzutków, kloszardów, miejskich żebraków, takich jak setki bezdomnych, którzy wieczorem rozkładają swe „łoża” z kartonów w bramach europejskich miast, a przed świtem rozpływają się w powietrzu: chciałoby się powiedzieć, jak duchy, lecz pozostawione przez najemców świeżego powietrza kałuże moczu i plamy wymiocin świadczą dobitnie o ich cielesnej naturze. Rapujący Ariel (Lidia Sadowa), wyzywająco krzykliwa Miranda (Anna Cieślak) i bezkształtny, ledwie utrzymujący się na nogach, wiecznie podchmielony Kaliban to współcześni poddani wygnanego księcia Mediolanu. Królestwem Prospera jest zaś stara, przeznaczona do rozbiórki pływalnia: przytulisko banity-squattera.
Ta zmiana dekoracji nie powinna zaskakiwać. We współczesnych odczytaniach Burzy na dalszy plan schodzi ambiwalentna magia Prospera, która musiała budzić zrozumiałe zaciekawienie współczesnych Szekspira. Wypłowiały też karty sensacyjnych doniesień z awanturniczych wypraw do nowego, wspaniałego świata, który europejscy osadnicy budowali na ziemiach zabranych ich rodowitym mieszkańcom. Przebrzmiały nawet interpretacje postkolonialne, w których rzekomy cywilizacyjny triumf Prospera nad powierzoną jego pieczy przez sprzyjającego chrześcijańskim konkwistadorom Boga „gliną”, z której miał tworzyć nowe królestwa i poddanych, został postawiony w stan oskarżenia, sprawiedliwie i surowo osądzony oraz skazany na wieczną niesławę, a nawet niepamięć. Większych emocji nie budzi już wątek polityczny: któż bowiem, poza studentami filozofii, sięga dziś po Księcia Machiavellego?
Znacznie chętniej dokonujemy natomiast wiwisekcji bolesnych relacji rodzinnych: robimy rachunek sumienia ze skrzętnie skrywanych win ojców i współczujemy ofiarom, skazanym na powielanie wyrządzonych im krzywd. To z kolei oznacza, że najczęściej czytamy i oglądamy „Szekspira przenicowanego na wewnętrzną, psychiczną stronę” (E. Kubikowska, Introwertyczny Szekspir, „Teatr” nr 11/2012). Prospero Jemmetta jest właśnie jednym z bohaterów „pogrążonych w świecie myśli i żyjących wśród własnych emanacji” (tamże). Chodzi jednak o to, by nie powielać wciąż jednej, przyjętej przez innych diagnozy, ale odpowiedzi na pytanie o winę i przebaczenie, które może ocalić przyszłe pokolenia, szukać także w odważnym, nowym teatrze. Nie wystarczy przetransponować Szekspirowskiej polifonii na monotonny, ochrypły krzyk, by poruszyć widza. Szkoda więc, że poza pijackim wrzaskiem Jemmett zdaje się nie mieć nic do zaproponowania. Jego Burza jest wręcz nieznośnie przewidywalna.
Jedyna niespodzianka może wydarzyć się w finale, gdy opuszczony przez wszystkich Prospero wygłasza monolog, którego przesłaniem jest trudna lekcja pogodzenia się z własnym przemijaniem. Chodzi tu nie tyle o rezygnację w obliczu nieuniknionej śmierci, ile o mądre i świadome przeżycie brzemiennej w sens „reszty” czasu; o odnalezienie swego miejsca w szczelinie, która przy końcu naszego świata otwiera się pomiędzy pamięcią zdarzeń minionych a ostatecznym ich spełnieniem, dotychczas rozpoznawanym jedynie połowicznie i intuicyjnie, widzianym „niejasno, jakby w zwierciadle”. Z tej refleksji Prospera o sztuce i życiu w interpretacji Seweryna ocalało niewiele. Może z wyjątkiem chwili, gdy spod maski pijaka wyjrzała ku nam twarz aktora, deklamującego z przesadnym namaszczeniem i przejęciem „natchnioną” poezję; wkrótce potem ośmieszona sztuka znów ustąpiła miejsca skrzeczącej rzeczywistości. Ten, być może zaimprowizowany, autoironiczny gest trafia jednak w próżnię. Nie dlatego, że nieoczekiwana, krótkotrwała zmiana tonacji łatwo może przejść niezauważona. Żart ów nie ma większego znaczenia, bo Szekspira nie trzeba wcale pozbawiać koturnów i sprowadzać na ziemię. Każde słowo jego dramatu zakorzenione jest w naszej codzienności. Wystarczy pozwolić, by wybrzmiało w teatrze.

Teatr Polski w Warszawie
Burza Williama Szekspira
tłumaczenie Piotr Kamiński
reżyseria i opracowanie muzyczne Dan Jemmett
scenografia Dick Bird
kostiumy Sylvie Martin-Hyszka
światła Arnaud Jung
premiera 24 listopada 2012