2/2013

Więc brawo bis i jeszcze raz…

Z okazji przedstawienia Kościelniaka zapewne wielu widzów odwiedzi Teatr Syrena po raz pierwszy. Czyżby udało się złamać szmirowaty styl tej sceny?

Obrazek ilustrujący tekst Więc brawo bis i jeszcze raz…

Krzysztof Bieliński

Wojciech Kościelniak podjął się reżyserii kinowego hitu sprzed trzydziestu paru lat, osadzonego w realiach dwudziestolecia międzywojennego. Kultowy obraz, rozgrywający się w warszawskim teatrze, notabene kręcony we wnętrzach Syreny, trafił na deski sceniczne.
Hallo Szpicbródka to ukłon wobec naszego wyobrażenia o przedwojennej Warszawie i jej rewiowych teatrzykach, w których melanż sztuki i zbrodni bywał na porządku dziennym. W jednym z nich jak grom z jasnego nieba zjawia się Fred Kampinos. Rozdając banknoty na prawo i lewo, ratuje dogorywającą scenkę przed zamknięciem. Eleganckim i tajemniczym jegomościem z gestem powodują jednak inne pobudki niż miłość do sceny. Z piwnic Teatru Czerwony Młyn łatwo przebić się do sąsiedniego banku. Wiadomo, o co mu chodzi – o pieniądze, jednak niejako przy okazji Kampinosowi wpada w oko jedna z występujących w rewii dziewczyn, której inna „artystka” na drodze kariery rzuca liczne kłody pod nogi. Kochliwego kasiarza demaskuje nie tylko detektyw, ale również męska ekipa teatru. Do tego qui pro quo dołożyć trzeba lekki język Ludwika Starskiego, który nawet dziś wywołuje śmiech, oraz feerię pomysłów samego reżysera.
Przestrzeń spektaklu Hallo Szpicbródka nie zaskakuje ani przez moment. Kto widział gdyńską Lalkę, krakowską Ziemię obiecaną, czy nawet warszawską Operetkę, rozpozna scenograficzną rękę Damiana Styrny. A że w Szpicbródce rzecz dzieje się w teatrze, umowności jest nieco mniej, choć – co ciekawe – Styrna pozasłaniał oryginalne wnętrze Syreny zastawkami i kotarami. Scena zamknięta jest tiulową kurtyną z wbudowanymi po bokach ościeżnicami. Tiul pełni rolę ekranu dla monochromatycznych projekcji: przedwojennych reklam, listu gończego, imitacji holu bankowego, ścian teatralnej piwnicy czy wejścia do magazynu kostiumów. Projekcje wywołują też salwy śmiechu, kiedy wraz z uderzeniem kilofa ubywa wyświetlanego muru albo gdy przelatuje po nim, ni stąd, ni zowąd, reklama żyletki Polsilver. Na nieco innej zasadzie działają powtykane w akcję napisy z kina niemego – to zastępujące, to dopowiadające fragmenty dialogów.
W Szpicbródce dominuje poetyka kina, w którym taśma przesuwała się z prędkością szesnastu klatek na minutę. Kościelniak każe swoim bohaterom imitować to zwolnione, to przyspieszone tempo (tu jak zwykle niezawodny okazuje się, na szczęście nie nadużywany w przedstawieniu, stroboskop). Jest też – to również znak rozpoznawczy Kościelniaka – kilka odwołań do scen filmowych: Piotr Polk imituje charakterystyczny chód Charliego Chaplina, a Szpicbródka nosi na twarzy maskę Guya Fawkesa – spopularyzowaną najpierw w komiksie, następnie w filmie V jak Vendetta, a ostatnio przez aktywistów internetowych protestujących przeciwko ACTA.
Samo przedstawienie jest zresztą sceniczną adaptacją historii znanej z filmu Mieczysława Jahody i Janusza Rzeszewskiego – droga z ekranu do teatru zaczyna być regułą nie tylko na Broadwayu i West Endzie. Naszpikowana nazwiskami przedwojennych gwiazd piosenka solistki Teatru Czerwony Młyn Very Patroni Czy ja jestem fotogeniczna to kwintesencja tęsknoty za ówczesnym kinem, ale też za niedosięgłym Hollywoodem. Przedstawienie w Syrenie przywołuje też dwa kultowe już musicale: Cabaret Kandera i Ebba (choćby przez postać konferansjera, taniec na krześle czy tancerki maszerujące w hełmach) oraz Chicago tych samych autorów – Vera i Anita u Kościelniaka nie są blondynkami, jak w ekranizacji Szpicbródki z 1978 roku, przypominają raczej antagonistki Velmę Kelly i Roxie Hart – brunetkę i blondynkę. Takie „znacie? – znamy, znamy!” mieści się w konwencji musicalu, a publiczność to uwielbia i bezbłędnie rozpoznaje. I jeszcze jeden kinowy trick. Podczas Dintojry – piosenki o porachunkach wśród rzezimieszków – Steczkowski otwiera muzyczną przestrzeń i dźwięki wydobywają się nie tylko ze sceny, ale również zza widowni, niczym w kinie wyposażonym w technikę surround.
Do symbolu kultury masowej odwołuje się w prologu konferansjer Malicz (Przemysław Glapiński), który do perfekcji opanował „moonwalk” Michaela Jacksona (choć może na łamach „Teatru” wypada raczej przywołać używającego tej techniki Marcela Marceau). Malicz podszyje się też pod nadinspektora i przepędzi z teatru detektywa Mańkowskiego okutany w płaszcz z podniesionym kołnierzem, krocząc i sapiąc głośno niczym Darth Vader. Publiczność rozpoznaje i kupuje te cytaty natychmiast.
Wojciech Kościelniak lubi rysować swoich bohaterów przy pomocy kilku charakterystycznych gestów. Nie po raz pierwszy postaci jego przedstawień poruszają się niczym marionetki na sznurkach lub nakręcane zabawki, mają pobielone twarze z karykaturalnie zaznaczonymi ustami, wąsikami czy ulizanymi fryzurami. Malicza reżyser wyposaża w prologu także w korbkę przymocowaną do boku, którą aktor „podkręca” swój mechaniczny chód. Takimi bohaterami na postronku, ale też wyposażonymi w kilka charakterystycznych tików, gestów czy sposobów mówienia, są również chciwy dyrektor Lalewicz (Mateusz Deskiewicz), służalczy Mańkowski (Jacek Pluta) czy fajtłapowaty akompaniator Mikuś (Wiktor Korzeniowski). Ról charakterystycznych – scenicznych perełek rodem z najlepszych komediowych tradycji – jest w Szpicbródce więcej. Tymi postaciami Kościelniak co nieco jednak szafuje. Klasyczny musical wzdragałby się przed takim panoptikum. Jednak „czarno-biały” slapstick usprawiedliwia i rozgrzesza najbardziej rozrzutnych.
Hanna Śleszyńska, godna następczyni Ireny Kwiatkowskiej, nie tylko w roli Makosi, koncertowo, jak rasowa subretka, przeszkadza grać w szachy krawcowi Salomonowiczowi (Piotr Siejka) i klakierowi Rudemu (Michał Konarski). Jeden z gwoździ wieczoru, piosenkę Nogi Śleszyńska wykonuje niczym hołd dla swej wielkiej poprzedniczki. Obie w tej roli ryzykowały wizytę u ortopedy, ale to właśnie ich scenę z niezdarnym, choć pełnym pasji tańcem, zapamiętują widzowie i filmu, i przedstawienia. Repryzy Nóg – fantastycznie, że o tym pamiętano – to znowu kolejny ważny musicalowy chwyt, na który czekają wszyscy wrażliwi na rytmy i melodie. Ruch i taniec są w tym przedstawieniu istotnym walorem. Choreograf Jarosław Staniek, podobnie jak kierownik muzyczny Marcin Steczkowski, przenieśli Szpicbródkę we współczesne czasy. Ten pierwszy miał ogromną, godną pochwały pokorę, żeby nawiązywać do układów tanecznych z filmowego pierwowzoru. Steczkowski przearanżował piosenki Skorupki i Trzcińskiego, dodając im swingujących rytmów.
W opozycji do ludzkich marionetek drugiego planu główni bohaterowie to postaci z krwi i kości. Pozbawieni makijażu i ruchu marionetek są wspomniana Makosia, ale przede wszystkim trójka protagonistów: Anita (Anna Terpiłowska), Vera Patroni (Justyna Woźniak) i wreszcie sam Szpicbródka, a raczej Fred Kampinos (Piotr Polk). Obie aktorki – skrajnie różne – debiutują w Warszawie, obie doskonale śpiewają i czują musicalową konwencję: drapieżnej seksbomby (Woźniak) i delikatnej debiutantki (Terpiłowska). Rola Piotra Polka to jedna z największych niespodzianek. Jego Fred to dojrzały amant, oszczędny, elegancki i ujmujący w każdym szczególe. Polk błyszczy w scenach aktorskich, nieźle radzi sobie w scenach tanecznych, ma niewielki epizod wokalny i gra na pianinie. Widać, że wcielanie się w kasiarza-gentlemana sprawia mu frajdę. W widzianym przeze mnie na kilka dni przed Bożym Narodzeniem przedstawieniu zaimprowizował nawet fragmencik Silent Night. Brawo! Miał Kościelniak doskonałą rękę do obsady. W całym przedstawieniu nie ma słabego ogniwa. Kościelniak jak zwykle bardziej skupia się na tych elementach aktorstwa, które w tradycyjnym teatrze musicalowym zajmują raczej poślednie miejsce, a są charakterystyczne dla teatru dramatycznego. Nie znaczy to jednak, że śpiew i taniec nie stoją w tym spektaklu na wysokim poziomie. Apogeum tych umiejętności to utwór Klaka – wykonywany przez cały zespół precyzyjny układ taneczny, rozpisany na meloniki i białe rękawiczki.
Tancerki Czerwonego Młyna istnieją w nieco innej przestrzeni. Świat sceny i kulis jest w tym przedstawieniu umowny i Kościelniak bawi się z widzem, swobodnie je przeplatając. Czerń, biel i szarości kostiumów przetykane są z rzadka zielenią sukni czy żywym wzorem na kamizelce, ale barw używa się tu oszczędnie i z dużym smakiem. Cztery gibkie tancerki tańczące na rurach stanowią w kilku scenach zaprzeczenie grawitacji. Na granicy akrobacji balansuje ich taniec w scenie finałowej – przypominają raczej pływaczki niż girlsy. Szkoda, że tych pań nie jest więcej, ale sprawdziłem – jest ich dokładnie tyle, ile w wersji kinowej. Film w teatrze i teatr w filmie – to przenikanie się stanowi wielki atut przedstawienia. Światła na proscenium żarzą się w kierunku widzów, a nie aktorów, podobnie jak zjeżdżające na sztankiecie ramy garderobianych luster z żarówkami wkręconymi w stronę widowni. No tak, przecież widz nie patrzy okiem kamery, a swoim, usadowiony wygodnie w fotelu.
Łyżka dziegciu do tej bądź co bądź laurki. Nadto dobrze znam teatralne dylematy finansowe. Jednak gdyby w Szpicbródce zamiast półplaybacków rozbrzmiewała muzyka wykonywana na żywo, Wojciech Kępczyński, szef słynnej Romy, miałby powód do obaw i bezsennych nocy. Na razie może spać spokojnie, choć jeśli dyrektor Malajkat pójdzie za ciosem…
 

Teatr Syrena w Warszawie
Hallo Szpicbródka Ludwika Starskiego
adaptacja Hanna Maria Kos
reżyseria Wojciech Kościelniak
scenografia i wizualizacje Damian Styrna
kostiumy Bożena Ślaga
kierownictwo muzyczne i aranżacje Marcin Steczkowski
przygotowanie wokalne Aldona Krasucka
choreografia Jarosław Staniek
premiera 16 grudnia 2012