3/2013
Zyta Rudzka

Spotkanie z ciekawym człowiekiem

Wypatrzył ją sobie od razu, dwunastoletnią i nagą. O twarzy ocienionej gęstymi kędziorami. Z oszronionym podbrzuszem. Z udami, pomiędzy które wciskał się purchel zimowego powietrza. Stała w gromadzie bliźniąt, garbatych, chromych i karłów. Pomiędzy dziećmi o zdeformowanych kończynach, które już za kilka tygodni wystawią w muzeum biologicznym. Obok zawodziły niemowlaki, jeszcze ciepłe od ramion matek. Pokazali mu również cygańskie siostry o pięknych zębach i doskonale wysklepionych czaszkach, które po wygotowaniu ozdobią wiele biurek. Będą pasować do ciszy berlińskich gabinetów i bibliotek.
Patrzył tylko na nią. Ościstą. Żylastą. Cienką jak włos. Skąpił jej słów, dotyku. Jego podziw był niemy. Nagle zbliżył się. Krok. Dwa. Stanął blisko. Wyciągnął rękę. Dotknął szpicrutą. Ciało ugięło się. Skóra zapadła się w mały lejek. Pchnął. Bolało. Nie poruszyła się. Ja, gut. Podobała mu się. Odjął szpicrutę. Była inna. Nie płakała. Jakby nie czuła zimna. Odoru. Swądu spalonego ludzkiego mięsa. Trwała znudzona. Przestępowała z nogi na nogę. Z twarzą groźną. Napiętą. Wykonywała polecenia. Kucała. Wspinała się na palce. Podnosiła ręce do góry. Obracała się. Stawała bokiem. Pochylała się.
Patrzyła mu prosto w oczy. Wyczuła jego zachwyt. Mocne, uważne spojrzenie. Zaciśniętą dłoń w szorstkiej rękawiczce. Miarowe uderzenia szpicruty o glansowane cholewy.
Dziwiło go to, ale i bawiło. Włosy przykleiły się jej do ust, niespiesznie odgarnęła je. Przyłożyła przy tym palec do warg, jakby nakazywała mu milczenie. Był zadowolony. Skondensowana przyjemność, że przywieźli mu coś takiego. Pragnął ją cisnąć. Patrzeć jak leci. Na piach. Popchnął z całej siły. Padła. Leżała. Z rozrzuconymi rękami. Uchylonymi nogami. Wbita w żwir. Ale jeszcze nie zdechła. Drgnęła. Poruszyła się. Powstała. Wyprężyła się. Obtarła z twarzy wydzielinę, którą strzyknęła w chwili upadku.
Po pięćdziesięciu latach ma o tym opowiedzieć, ale słowa cofają się, nie potrafią wydobyć się z ciszy, zadźwięczeć. Nikt nie usłyszy tej historii tak jak trzeba. Ona nie potrafi jej podać ze szczegółami. Z dalszym ciągiem. Mocno, tak by się śniła po nocach, budziła i szarpała jelita. Nie, żeby nie miała daru wartkiej wymowy, skupiania uwagi, znajdowania właściwych słów czy budowania dramaturgii, bo kiedy jest sama w domu, łatwo jej mówić. Słucha siebie, jakby to ktoś inny ujawniał jej podróż. Napięta czeka na następne zdanie. Naprawdę ciekawa, co z nią będzie. Gdzie wysiądzie. Gdzie wejdzie. Skąd nie wyjdzie.
Zapraszają ją do szkoły na spotkanie z ciekawym człowiekiem. Zamiast opisu wzdętego brzucha, zapachu moczu na udach i odmrożonego ciała przywołuje piękno tamtej zimy.
– Wagon się wreszcie zatrzymał – na tym zdaniu zacina się kilka razy. Jakby lepiła z sylab śniegową kulę.
– Światło wciąż jeszcze dotykało horyzontu, a na polach zalegała kurzawa w kolorze, który nie ma nazwy. Wiatr smagał płaską połać, wzruszał zmarzlinę, unosił ją i wypiętrzał do poziomu fal. Grzywy biegły w stronę torów, napierając i nagle cofając się, coraz bardziej niewyraźne i przezroczyste. Lasy stały daleko, drzewa przypominały szeregi żołnierzy w białych puszystych czapach, od tego widoku nie mogłam złapać tchu. Chciało się szukać ognia… w kominku, w koksowniku na śniegu, w piecu.
Kiedy opowiada o szukaniu ognia, ma się pewność, że go znalazła i jednocześnie mocno w to wątpi. Ta niepewność zapewne bierze się ze zmrużenia oczu, ze sposobu, w jaki chyli głowę, z miękkości ust niespiesznie wypuszczających dźwięki, z braku gestów. Ona bardziej marzy, niż odtwarza przeszłość. Bardziej stąpa boso po śniegu, niż się rozgrzewa fałszywym wspomnieniem. Całe życie, rok po roku, naga na śniegu.
Ale nagle parska śmiechem. Mówi, że żartowała. Stacja była brzydka, tory się skończyły w polu, a las zaczął biec w jej kierunku tak szybko, że nawet nie rzuciła się do ucieczki. Milknie, śmieje się nadal.
Potrafi się rechotać tak jak my, bezczelnym chichotem jedenastolatków. Śmiejemy się razem z nią, a ona jeszcze głośniej. Chce nas zagłuszyć, to my bardziej. Aż do krwi w gardle. Powód do śmiechu jest. Zamiast lekcji – „ciekawy człowiek”, którego można małpować. Przymykać oczy, wykrzywiać usta i strząsać z włosów niewidoczny pył. Ona to robiła. Od momentu, gdy tylko weszła do klasy i dopóki z niej nie wyszła, otrząsała głowę z suchego zacinającego śniegu.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.