3/2013

Marzenia o kapitalizmie

W Courtney Love ważniejsza od opowieści o Kurcie Cobainie jest smutna prawda o polskim show-biznesie.

Obrazek ilustrujący tekst Marzenia o kapitalizmie

Natalia Kabanow

Spektakl Teatru Polskiego we Wrocławiu opowiada o cenie, jaką płacimy za naiwne, młodzieńcze marzenia o wspaniałym kapitalistycznym świecie, które wspomagała niezwykle silna w czasach komunizmu legenda o cudownym Zachodzie, wspierana w latach 80. przez telewizyjne bajki w stylu MTV.
Pierwsza scena pochodzi właśnie z takiej beztroskiej opowieści: oto trzech młodych ludzi biegnie w zwolnionym tempie z głębi sceny w kierunku widowni. Monika Strzępka posłużyła się chwytem, który w hollywoodzkim kinie zawsze towarzyszy projekcjom życia idealnego, wręcz magicznego. Potem jednak, jakby wbrew tytułowi spektaklu, nie oglądamy trzech muzyków z Kurtem Cobainem na czele, tylko polskich nastolatków marzących o tym, by założyć taki zespół jak Nirvana.
Paweł Demirski dotyka w tym momencie sedna polskiego snu, opartego na american dream, który miał się ziścić, gdy Polacy dzięki „Solidarności” dołączyli do grona wolnych narodów świata. Młodzi ludzie zaczęli planować, że osiągną podobną pozycję jak ich rówieśnicy z Liverpoolu czy Seattle, bo znaleźli się w wymarzonym świecie bez granic, gdzie ludzkiej inwencji i talentów nie niszczą w zarodku administratorzy komunistycznej rzeczywistości.
A jednak stało się inaczej. Trzej młodzi gniewni, którzy mieli tworzyć polską Nirvanę, zderzyli się z rzeczywistością stwarzaną przez Wychowawcę Kolonijnego (Mariusz Kiljan) kaowca kreującego się na Axla Rose'a z Guns N’Roses – choć nie jest to już kaowiec tak ograniczony i głupi, jakiego zagrał w Rejsie Stanisław Tym. Oto nad pięknym mazurskim jeziorem spotykają się na pomoście, gadają o Cobainie, pielęgnują pierwsze miłości – tymczasem on narzuca im swój styl bycia. Nakłania, by grać w stylu Gunsów, zespołu, który dla młodszego pokolenia był symbolem komercji.
To pierwsze młodzieńcze rozczarowanie ginie jeszcze w szlochu towarzyszącym końcu wakacji. Młodzi ludzie histerycznie rzucają sobie na pożegnanie, że już więcej nigdy się nie spotkają, co brzmi dwuznacznie: jak zapowiedź wejścia w dorosłość, a jednocześnie w czas przeklętych dylematów, wyborów, kompromisów, zdrady. W tym wątku pojawia się metafizyczne wręcz połączenie losu chłopaka z Polski i Kurta Cobaina, których gra Marcin Pempuś. Przypomina ono Podwójne życie Weroniki Krzysztofa Kieślowskiego – o odmienności losu Polki i Francuzki. Tym razem z Polski przenosimy się do Ameryki przełomu lat 80. i 90., a próba polskiego, wakacyjnego tria, które zniszczył kaowiec – Axl Rose – zamienia się w garażowe granie Nirvany.
Muzyka buduje formę spektaklu i napełnia go treścią. Aktorzy Teatru Polskiego, chwytając za wiosła oznaczające w muzycznym slangu gitary, zasiadają na zmianę za perkusją. Do publiczności nie dociera dźwięk z playbacku – wycyzelowany, dopieszczony przez profesjonalny producencki mikser, tylko autentyczny jazgot w stylu grunge. Wrocławski zespół gra chaotycznie, amatorsko, ale udaje mu się przekazać to, co najważniejsze w muzyce, jaką stworzył Cobain z kolegami: dziką, autonomiczną energię o sile hipisowskiej muzyki końca lat 60. i punk rocka z końcówki lat 70.
Nirvana miała być kolejnym zespołem, który mógł dać młodym ludziom poczucie wolności i szansy na zmianę. Ale trzecia rockowa rewolucja już się nie zdarzyła. Została spacyfikowana przez system podporządkowany wielkim pieniądzom – zgodnie z zasadą, że nie ma tak świetnego biznesu jak show-biznes.
W ironicznym pokazaniu tej rzeczywistości pomaga rozwinięta przez Demirskiego formuła budowania wielokrotnie złożonych, komentujących się wzajemnie postaci. Adam Cywka gra Szefa Wytwórni i prezydenta Billa Clintona, który gratuluje Cobainowi sukcesów w powiększaniu krajowego produktu brutto. Namawia do jeszcze większych wysiłków, a jednocześnie pokpiwa z muzyka, bo przecież polityczni celebryci stali się większymi gwiazdami niż rockmani. Inna sprawa, że muzyków, wzorem Bono z U2, ogarnął polityczny konformizm. Basista Nirvany Kirst Novoselic (Andrzej Kłak) został Działaczem Demokratycznym. Jest świadomy swojej klęski. Mówi, że jeśli tak słynna grupa jak Nirvana nie zmieniła reguł rynku fonograficznego, to gadanie o systemie demokratycznym brzmi jak polityczny PR, a w życiu liczy się tylko kasa: trzeba zarobić na farmę z palmą.
Spektakl, rozpoczęty od sceny młodzieńczego marzenia, odsłania przed nami kolejne kręgi piekła, opartego wyłącznie na zasadzie mnożenia zysku. Znacząca jest scenografia Michała Korchowca. Nad sceną ciąży niczym fatum amfiteatralny dach, jaki znamy z muzycznych koncertów i festiwali. Zgodnie z logiką współczesnych mediów scena staje się estradą, skąd transmitowany jest na żywo dramat gwiazdy. Bo przecież dobre wieści o słynnych muzykach sprzedawały się tylko w pierwszych latach The Beatles. Potem do witryn muzycznego biznesu wstawiano już tylko śmierć: Hendrixa, Joplin, Morrisona. Cobaina od początku drąży depresja, a scena-estrada zasłana jest poduszkami i kołdrami, pod które stara się schować – przed światem, producentami, fanami. I przed samym sobą. Przed własnymi marzeniami, które zmieniają się w koszmar.
Ma on wiele faz: to kłótnia z pierwszą dziewczyną, bo nie od dziś wiadomo, że pierwsze miłości nie wytrzymują próby sławy. Zawsze pojawia się ta druga – tym razem Courtney Love. Oglądamy też pierwsze toksyczne sytuacje związane ze sławą: muzycy z Nirvany byli przyjaciółmi, Cobain znał jednak wartość swojego talentu, dlatego w ostrym sporze zażądał, by dzielić się tantiemami „nie po równo”. Pierwszy perkusista odchodzi z zespołu, bo jest za słaby. Słabsi odpadają z wyścigu szczurów.
Nie bez przyczyny żona Cobaina, otoczona legendą harpii i wampira, została wyeksponowana w tytule sztuki o Nirvanie, starającej się zmienić nasze wyobrażenie o rockowej femme fatale. Demirski i Strzępka pokazują ją jako kobietę ambitną, która zawsze wiedziała, co chce robić i jaki ma cel. Nigdy nie zamierzała żyć w cieniu Nirvany, wolała odnosić sukcesy na czele własnego zespołu. Nie znosi sentymentów i mazgajstwa. Uważa, że trzeba być wiernym marzeniom, ale iść do przodu. Znakomita Katarzyna Strączek jest bardzo podobna do Love. I chce być tak twarda jak Monika Strzępka.
Jeśli chodzi o inne wątki autobiograficzne, tak przecież liczne w spektaklach tandemu, po raz pierwszy główny temat nie stanowi pretekstu do ostrej, dynamicznej, pełnej witalności krytyki polskiego kapitalizmu. Nie ma w Courtney tylu żartów, co wcześniej, a śmiech nie jest tak oczyszczający jak w poprzednich spektaklach. Pojawia się też wątek zmęczenia pracą i sławą. Gołym okiem widać, że położyło się ono cieniem na wrocławskiej premierze. Nazbyt długi, bo aż czterogodzinny, spektakl ma być skrócony o co najmniej dwa kwadranse.
Ciekaw jestem, w jakiej postaci dotrze na gdyński Open’er, najważniejszy polski festiwal rockowy. Tym bardziej że w przedstawieniu są fragmenty poświęcone imprezie. Śmieszne, ale i gorzkie. W tych sekwencjach puentowane są marzenia młodych Polaków o lepszym życiu. Oto ci, którzy mieli tworzyć pierwsze pokolenie, jakie przebiło się na świecie, skończyli w roli konsumentów bardzo specyficznej sieci światowych festiwali muzycznych, w której stanowią ostatni element układu pokarmowego. Dosłownie, bo Demirski zobaczył Open’er od strony kuchni, gastronomii, a i toalet. Młodzi ludzie marzyli o byciu na scenie, w świecie jupiterów, a wylądowali w polu – w pejzażu starego, pokomunistycznego gdyńskiego lotniska. Czują się tam zagubieni, nie wiedzą, jaką gwiazdę z Zachodu oglądać i na której z wielu estrad – padli, jak my wszyscy, ofiarą nadmiaru rynkowej oferty. Ogłupieni, wycieńczeni i głodni stoją w kolejce po bigos i grochówkę, skąd gnają wprost do toj-tojek, zastępujących sławojki i latryny pamiętane z Jarocina. Czy tylko to się zmieniło?
Gdyby dwadzieścia lat temu ktoś powiedział, że na miejskim stadionie w Rybniku wystąpi Axl Rose – nie uwierzylibyśmy. Courtney Love przekonuje, że w kapitalizmie marzenia spełniają się w formie koszmaru. Rose przyjechał, ale bez kolegów z Guns N’Roses. Strzępka i Demirski pokazali to w swoim spektaklu. Sportretowali starego kotleciarza, który nie wie, gdzie jest, a mimo to bełkocze słowa o miłości do fanów. Chodzi mu tylko o pieniądze. To kolejna smutna prawda: młodzi wydają pieniądze na gwiazdy „w pakiecie” na Open’er, natomiast starsi, którzy zdążyli się dorobić, fundują sobie wolne od frustracji wieku średniego, jadąc na show Rose'a.
Najwspanialsza w spektaklu jest utopijna scena z udziałem gwiazd. Kurt Cobain, Amy Winehouse i Axl Rose spotykają się na śniadaniu, na zwykłych pogaduszkach, lekceważąc kariery i napięte nieludzko terminy. Jeśli mówią o nagrywaniu kolejnej płyty, to nie dla pazernych koncernów, z myślą o milionowych nakładach i dochodach, lecz po to, by zrobić przyjemność znajomym. To jednak tylko dziecinne rojenia o świecie, jakiego nie ma i nie będzie. Dlatego autorzy stają po stronie Courtney, która we wrocławskim spektaklu stara się być maksymalnie niezależna. Chce robić swoje.

Teatr Polski we Wrocławiu
Courtney Love Pawła Demirskiego
reżyseria i światła Monika Strzępka
scenografia i kostiumy Michał Korchowiec
muzyka Jan Suświłło
choreografia Rafał Urbacki
prapremiera polska 30 grudnia 2012