4/2013

„Kiedyś” na Broadwayu

Broadwayowscy producenci, ośmieleni powodzeniem filmu Once, zaufali jego autorom i skupili się na przekładzie konwencji filmowej na teatralną.

Grudzień, przedświąteczne popołudnie na Times Square. Staję w długim ogonku do broadwayowskiej „budki” (Booth), gdzie kupuje się bilety z pięćdziesięcioprocentową zniżką. Są właściwie dwie kolejki: jedna niewyspecjalizowana, druga prowadząca do okienka z biletami wyłącznie na sztuki niemuzyczne („P”, czyli plays). Ta ostatnia, znacznie krótsza, mogłaby skusić nieostrożnych widzów, żeby więc nie narazić ich na tak traumatyczne przeżycie jak konieczność oglądania przedstawienia bez piosenek, pracownik porządkowy biega wzdłuż ogonka, ostrzegając: „Uwaga! Kolejka tylko do sztuk! Nie do musicali! Uwaga! Żadnych piosenek, tańca, szczęśliwego zakończenia, tylko słowa, słowa, słowa i do domu!”. Kończy zaś swoją tyradę nieprzetłumaczalną grą słów: If you really wanna P. – co wypowiada jako pee, czyli „sikać” – stay here, but be careful because this line is not for musicals!
Akurat nie musiałem do toalety, nie ryzykując więc stricte teatralnych rozczarowań, stanąłem w prawomyślnej kolejce i po godzinie, przetarłszy oczy na widok ceny biletu już po uwzględnieniu zniżki, stałem się szczęśliwym posiadaczem dwóch wejściówek na Once, najnowszy broadwayowski przebój, zdobywcę statuetki Tony’ego za ubiegły rok w kategorii „Najlepszy musical”.
Trzeba przyznać, że biorąc pod uwagę nie najlepszą opinię, jaką wśród wykształconych Amerykanów cieszy się sam gatunek musicalu, uznawany za rozrywkę dosyć płaską, coś w rodzaju polskiej operetki, decyzje zarówno broadwayowskich producentów, jak i kapituły przyznającej Tony Awards bywają zaskakujące. Once przeczy stereotypowym opiniom o komercyjnym Broadwayu. Potwierdzi to każdy, kto pamięta film Johna Carneya z 2006 roku: niskobudżetową opowieść o przyjaźni i kiełkującej zaledwie miłości irlandzkiego ulicznego gitarzysty i czeskiej imigrantki, z piękną wprawdzie i nagrodzoną Oscarem, ale dojmująco smutną muzyką. Na potrzeby sceny Once zaadaptował irlandzki dramatopisarz Enda Walsh. Musical – amerykańskim zwyczajem – miał najpierw „próbną” premierę w 2011 roku w New York Theater Workshop, skąd już jako pełnoprawna produkcja rok później został przeniesiony na Broadway. Gdyby felietonista „New York Daily Mirror” Walter Winchell, który w 1943 roku ocenił potencjał słynnej Oklahomy! słynnym: No gags, no girls, no chance, zobaczył Once, mogłoby mu zabraknąć złośliwostek w przebogatym ponoć arsenale. Oprócz gagów i „girls” twórcy tego musicalu poskąpili bowiem widzom właściwie wszystkiego, czego ci zazwyczaj spodziewają się po „dobrze skrojonym” musicalu, włącznie z tak zachwalanym na Times Square szczęśliwym zakończeniem. Mimo to spektakl cieszy się ogromnym powodzeniem, a statuetek Tony’ego jego twórcy zgarnęli w sumie aż osiem.
Spektakl zaczyna się jeszcze przed wyznaczoną godziną. Na scenie zainstalowano irlandzki pub. Widzowie mogą więc zakupić drinki nie tylko w bufetach w foyer, ale i w miejscu, które już za chwilę obejmą we władanie aktorzy. Rodzi to, rzecz jasna, pewne problemy techniczne, bo przecież cała widownia nie może jednocześnie wejść na scenę; przepływ widzów regulują (niezbyt skutecznie) ustawieni po bokach bileterzy i (bardzo skutecznie) podwyższone ceny w scenicznym barze (trzynaście dolarów za piwo). Kilkanaście minut przed rozpoczęciem przedstawienia na scenę wchodzą instrumentaliści, którzy pozując na klientów baru, rozgrzewają atmosferę, rytmicznie skandując kilka irlandzkich numerów i wprowadzając widzów w ramę samego widowiska. Bar nie znika bowiem po wybrzmieniu ostatniego dzwonka; zmieniają się tylko klienci. Wykonawcy Once są po prostu jego bywalcami, którzy, jak to w irlandzkim pubie, nagle zrywają się do tańca i śpiewu, inscenizując na miejscu zajmującą historię: jak to pewna dziewczyna (Girl) zmusiła pewnego chłopca (Guy), żeby przestał brzdękać na gitarze na rogach dublińskich ulic i wykorzystał swój talent, by wyrwać się w szeroki świat. Przy czym, jak dobrze wiemy z własnych wieczorów spędzonych przy stanowczo zbyt dużej liczbie szklanek złocistego (czy w tym wypadku smolisto-czarnego) napoju, do tego typu opowieści wcale nie jest potrzebna wyrafinowana teatralna technika; przestawienie paru krzeseł i stolików przenosi nas z pubu do mieszkania, a rozsunięcie na boki – w plener. Warto dodać, że podchmieleni goście raczej rzadko wykazują skłonność do karności i dyscypliny, dlatego zmiany dekoracji często zamieniają się w taneczne etiudy, urozmaicające nudną przecież czynność przesuwania po sali barowej mebli.
Dwupoziomowość narracji dostarcza pretekstu do drobnych skeczy i gagów, a także ułatwia prowadzenie samej opowieści, metateatralnie uprawdopodobniając fabułę, z konieczności nieco uproszczoną w stosunku do oryginału. Kiedy więc w pierwszej scenie Guy (Steve Kazee) spotyka Girl (Cristin Milioti), to nie zbieg okoliczności zbliża ich do siebie, ale konieczność zbiegu okoliczności stwarza sceniczną rzeczywistość: gdy Guy wspomina, że na co dzień zajmuje się naprawą odkurzaczy, Girl, wykrzyknąwszy: „Cóż za przypadek!”, wymownie wbija wzrok w jednego z obserwujących ich klientów baru, który dopiero po chwili reflektuje się i przynosi bohaterce znaleziony naprędce „zepsuty” odkurzacz, niezbędny, by akcja potoczyła się dalej. Na twarzy Guya przez sekundę maluje się nawet zdziwienie mocą sprawczą jego słów.
Konsekwencją zagnieżdżenia akcji w ramie irlandzkiego pubu jest zniesienie podziału nie tylko na tancerzy i wokalistów – takiego podziału w amerykańskim musicalu nie ma – ale także na instrumentalistów. Tańczą, śpiewają i grają wszyscy, przy czym, jak można się domyślać, w czasie castingu do spektaklu poszukiwano nie tyle muzyków uzdolnionych aktorsko i tanecznie, co raczej aktorów potrafiących grać na wybranych instrumentach. W efekcie atmosfera pubu, gdzie każdy może chwycić za instrument i dołączyć do widowiska, wydaje się jeszcze bardziej autentyczna, nie wspominając już o tym, że taneczno-wokalno-aktorsko-muzyczna wirtuozeria wykonawców z nawiązką rekompensuje brak spektakularnych rozwiązań technologicznych, które w ostatnich latach coraz częściej stają się głównym magnesem przyciągającym widzów do Broadwayu.
Aktorskie osobowości sprawiają, że teatralny Once obiera nieco inny kierunek niż filmowy oryginał. Broadwayowski Guy jest dosyć daleki od ekranowego: nie ma w sobie nic z „misiowatości” tamtego, jest raczej typem samotnika, może trochę intelektualisty, tyle że zamkniętego w sobie i dosyć odpychającego w stosunkach z innymi. Sprawia wrażenie, jakby obraził się na świat, i tym bardziej dziwi go, że nagle ktoś się nim zainteresował. Z kolei Girl jest o wiele bardziej żywiołowa niż w filmie: bezpośrednia, chorobliwie pewna siebie, bezczelna; być może dlatego, że jako imigrantka nie włada dobrze angielskim. Jej język jest koślawy, ze śmiesznym akcentem, dlatego może mówić rzeczy proste i bezpośrednie, które nie uchodziłyby Irlandce, ale które uchodzą komuś, kto ma problem z wyartykułowaniem myśli. Obcesowość Girl graniczy z neurozą, uniemożliwia jej niemal funkcjonowanie w społeczeństwie. Tak ostre – i przeciwstawne – zarysowanie charakterów uwiarygodnia ich wzajemne przyciąganie się i staje się doskonałą odskocznią dla liryzmu piosenek, którym nie grozi w tym momencie przesłodzenie: gdy bohaterowie pozorowaną brawurą z całej siły walczą ze smutkiem, widzowie wydają się go akceptować i rozumieć bardziej niż oni.
Once jest przy tym, oczywiście, opowieścią o muzyce. To muzyka staje się dla Guya ucieczką po tym, jak zostaje porzucony przez dziewczynę. Muzyka jest dla Girl odskocznią od trudnej rzeczywistości, to dzięki niej ci dwoje mogą się ze sobą spotkać. To recepta na wyrwanie się z zaklętego kręgu nieszczęść; przynajmniej dla jednego z dwojga bohaterów. Muzyka jest żywiołem zarówno dla nich, jak i dla przedstawionej w spektaklu społeczności. Żywioł ten ogarnia czasem całą scenę, jak w popisowym The North Strand, a czasem jest wyrazem intymnego spotkania bohaterów, jak w znanych z filmu największych przebojach Falling Slowly czy If You Want Me. Od zbiorowego szaleństwa, w którym zresztą możemy w pełni docenić wszechstronne umiejętności zespołu, do niemal szeptanych osobistych wyznań – to ona staje się niejako trzecim bohaterem spektaklu.
Recenzenci filmowego Once nieraz zastanawiali się, co by było, gdyby jego producenci okazali się bardziej skuteczni i udało im się przekonać którąś z globalnych wytwórni, by wzięła ich dzieło pod swe opiekuńcze skrzydła. Przypuszczalnie Guy i Girl w finale rzuciliby się sobie w ramiona i wspólnie wyjechali szukać szczęścia w wielkim mieście. Problem polega na tym, że w tym wypadku film prawdopodobnie nie osiągnąłby tak spektakularnego sukcesu: cały urok tej intymnej opowieści tkwi właśnie w smutku, przenikającym ją na każdym etapie, z finałem włącznie. Na szczęście broadwayowscy producenci, wprawdzie ośmieleni powodzeniem Once, zaufali jego autorom i skupili się na przekładzie konwencji filmowej na teatralną. Może więc z Broadwayem ostatecznie nie jest jeszcze tak źle? W końcu nawet musicalowemu widzowi może chcieć się trochę pee, zwłaszcza po trzech godzinach spędzonych w irlandzkim pubie.

Bernard B. Jacobs Theatre w Nowym Jorku
Once
libretto (na podstawie filmu Johna Carneya) Enda Walsh
muzyka i teksty piosenek Glen Hansard i Markéta Irglová
reżyseria John Tiffany
premiera 28 lutego 2012