4/2013

Wskrzeszony Morrison

Mimo stałej obecności Śmierci opowieść o idolu rocka mówi o człowieku odważnym, twórczym, o artyście przekraczającym w ekstazie kolejne drzwi.

Obrazek ilustrujący tekst Wskrzeszony Morrison

Rafał Mielnik

 

Przedstawienie w reżyserii Pawła Passiniego w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora zatytułowane Morrison/Śmiercisyn chciałoby się określić jako „barokowe”, gdyby nie fakt, iż podobny przymiotnik źle harmonizuje z muzyką The Doors. Niemniej bogactwo użytych środków teatralnych odurza w sposób rzadko spotykany. Oczy widzów nie nadążają za wszystkim, co dzieje się na scenie, na proscenium, w głębi za falującymi czerwonymi tiulami i w dwóch mansjonach bocznych (też wykorzystywanych w planie bliskim i dalekim). W dodatku po całej scenografii przepływają projekcje multimedialne (m.in. widoki Paryża, grób Morrisona na Père-Lachaise). Jedyny punkt centralny i stały to wanna na środku sceny, przypominająca o śmierci muzycznego idola w takim właśnie, banalnym miejscu. Wobec falujących czerwonych „ścian” i słabo rozpoznawalnych wirtualnych obrazów biel wanny i jej żeliwna konkretność wydają się ostatnim punktem stałym w niestabilnym, ruchomym, świecie.
Zamieszkują go dziwne postacie. Niby konkretne, znane z imienia i nazwiska, jak sam Jim Morrison (Sambor Dudziński), jego dziewczyna Pamela Courson (Helena Sujecka), członkowie zespołu The Doors (ucharakteryzowani co prawda przesadnie, ale rozpoznawalni): Ray Manzarek (Aleksandra Mikołajczyk), Robby Krieger (Miłosz Konieczny) i John Densmore (Krzysztof Jarota), oraz „największy fan The Doors na świecie” Danny Sugerman (Łukasz Bugowski). Ale ich „konkretność” nie jest realistyczna. Ci sami aktorzy grają po kilka różnych ról (na przykład rodem z Czarnoksiężnika z Krainy Oz) i ich sceniczna tożsamość jest płynna. Członkowie zespołu The Doors stopniowo rozdwajają się na siebie samych w planie „żywym” i bliźniacze kopie w planie lalkowym. Rodzice to dwie drewniane lalki zawieszone jakby w kokonach, animowane przez aktorkę w żywym planie, Ojcomatkę (Mariola Ordak-Świątkiewicz). Od początku w głębi sceny tańczy dziwny stwór – naga kobieta z ptasią głową (Beata Kucharska). Porusza się fascynująco, kusi i przeraża, zwłaszcza gdy stopniowo wkracza w przestrzeń bliższą widzom, rozmawia z bohaterem, bierze w ramiona umierającą Pamelę. To Śmierć. Krążyła w pobliżu od samego początku, coraz bardziej oswajana i do końca bardziej powabna niż odstręczająca.
Kostiumy, częściowo stylizowane na lata sześćdziesiąte, też – jak wszystko na scenie – mają rys szaleństwa, widoczny na przykład w przesadnej peruce afro lub we (wspaniałym!) pióropuszu ze zmiażdżonych puszek po piwie. Na tym tle chrystusowa uroda Sambora Dudzińskiego wywiera szczególne wrażenie. Wychudzona twarz artysty może nasuwać myśl o skrajnym wyczerpaniu muzyka, wyniszczonego przez alkohol i narkotyki (jak głosiła czarna legenda Morrisona), ale może też oznaczać człowieka natchnionego wizjami nie z tego świata, źle zakotwiczonego w rzeczywistości, świadomie szukającego dróg innych niż znane szlaki. Szczególnie silnie wybrzmiała opowieść Morrisona o młodzieńczej lekturze opowiadania Franza Kafki o zamkniętych drzwiach (stąd nazwa The Doors, choć podobno wzięła się ona od tytułu książki Aldousa Huxleya The Doors of Perception), przed którymi można tchórzliwie przesiedzieć całe życie, ale można też podjąć ryzyko ich przekroczenia. Słowom wokalisty i poety towarzyszy projekcja drzwi rzutowana na obnażony tors Strażnika (Zygmunt Babiak). Ten przykład dobrze pokazuje, jak Paweł Passini myśli teatrem i szuka wizualnych metafor dla wzmocnienia wypowiadanych słów. Fakt, że obraz drzwi zostaje niejako wypisany na żywym ludzkim ciele, przynosi pozasłowny komunikat o cenie życia, jaką trzeba zapłacić za gest przekroczenia. Otwarcie tych drzwi to otwarcie klatki piersiowej, a może – serca.
Zagubieni w świecie show-biznesu artyści poddawani są presji cynicznych menadżerów (świetny Zygmunt Babiak w roli modelowego Producenta), ale jednak metafora marionetki nie temu służy, by unaocznić podległość wobec rekinów rynku. To nie menadżer trzyma w ręku krzyżak i sznurki. Członkowie The Doors, łącznie z liderem, sami animują swoje kopie, a więc siebie. Rozdwojeni, w ten sposób unaoczniają dwie prawdy jednocześnie, a widzowie mogą wybrać dowolną interpretację (lub obie): albo że mimo wszystko sami kierujemy wykreowanymi przez siebie własnymi wizerunkami, albo że presja świata wpędza nas w schizofrenię i wewnętrzne rozdwojenie.
Lalki pełnią jeszcze inne funkcje. Ratują przed samotnością i strachem – jak typowe dziecięce zabawki (upiorkowaty miś Pameli), osaczają jak uparte wspomnienia (kukły otaczające Matkę siedzącą w fotelu), a także symbolizują zhomogenizowany tłum fanów, wiecznie głodnych sensacji o swoich idolach. To wspaniała scena: identyczne lalki z okrągłymi lusterkami zamiast twarzy nachylają się nad wanną. Nie mają osobowości, są takie same i puste, więc potrzebują idoli, by odbić w lusterkach cudzy wizerunek. Otaczają wannę w niemym poszukiwaniu swego bożyszcza, który tu właśnie zniknął, przestał istnieć. Wanna jest już pusta, więc i one zastygają w bezruchu z pustymi twarzami.
Teksty wypowiadane przez postaci utkane są z cytatów, wypowiedzi członków zespołu, wierszy samego Morrisona i fragmentów nowo napisanych. Chętni mogą rozwiązywać te szarady, ale nie jest to konieczne. Widzowie dostają podstawowe informacje, i to wystarczy. Passini nie ma zamiaru robić wykładu na temat historycznej postaci, jaka go zafascynowała. Buduje klimaty, które pozwalają odczuć, czym była atmosfera szalonych lat sześćdziesiątych w muzyce rockowej, a zwłaszcza nurt zwany rockiem psychodelicznym. Fakt, że Sambor Dudziński sam jest muzykiem, że gra utwory The Doors już na powitanie widzów, powoduje niezwykle sugestywne utożsamienie się artysty dzisiejszego z tym dawno zmarłym, ale bynajmniej nie zapomnianym. Gdy aktor wypowiada słowa Morrisona, brzmią jak jego własne. Muzyczność i widowiskowość przedstawienia jest tu najważniejsza. Widzowie poddają się jednemu i drugiemu, mając posmak „odpływania” w nieznane światy, a tego właśnie zaznawali rozentuzjazmowani słuchacze Jimiego Hendriksa, Janis Joplin, czy właśnie Doorsów. Intelekt nie na wiele się tu przydaje, muzykę tego typu czuje się w trzewiach. Widzowie (w każdym razie ci podatni) tracą potrzebę precyzyjnego tłumaczenia sobie natłoku bodźców płynących ze sceny – a dlaczego tak? a co to znaczy? Wszystko jest dziwne, płynne, psychodeliczne, porywające i przerażające, ryzykowne i kuszące – jak muzyka The Doors.
Paweł Passini (sam muzyk) wykazał niezwykłą wrażliwość – muzyczną, plastyczną i emocjonalną, która pozwoliła mu dotrzeć do prawdy o klimacie lat odległych od niego o blisko dwa pokolenia. Ale miał też bardzo dobrych współpracowników (tekst: Artur Pałyga, scenografia: Zuzanna Srebrna) oraz świetny zespół, z Samborem Dudzińskim na czele, Beatą Kucharską i wybitnymi aktorami Opolskiego Teatru Lalki i Aktora. Dzięki takiemu gronu reżyser zapewnił sobie fachowców: Dudziński jest prawdziwym muzykiem, animatorzy – prawdziwymi lalkarzami, a wszyscy – profesjonalnymi aktorami. Całość robi wrażenie!
Lingwistyczna zabawa z rozwiązaniem nazwiska Morrisona jako Śmiercisyna podpowiada lekturę przedstawienia, ale mimo stałej obecności Śmierci i rozpoczęcia akcji od umierania opowieść o idolu rocka mówi o człowieku odważnym, twórczym, o artyście przekraczającym w ekstazie kolejne drzwi.
 

Opolski Teatr Lalki i Aktora
Morrison/Śmiercisyn Artura Pałygi
reżyseria Paweł Passini
scenografia Zuzanna Srebrna
opracowanie muzyczne Paweł Passini, Sambor Dudziński
projekcje Maria Porzyc
prapremiera polska 23 lutego 2013