4/2013
Zyta Rudzka

Zuzanna Waś

Bonsai drzewa genealogicznego

Czymś trzeba sobie zasłużyć, żeby okazyjnie kupić ostatnie piętro starej kamienicy w cichym centrum miasta. Meble zdają się być robione na wymiar, ciężkie i ciemne. Moja ręka poklepuje fornir z pańską wstrzemięźliwością w okazywaniu zachwytu. O tym mieszkaniu rozprawiam w języku migowym, słowa umykają, kiedy mam przekazać piękno ciągu pokoi z drzwiami jak trójskrzydłe okna, z parkietem wybrzuszonym tak doskonale, że zdaje mi się, że nie postępuję wzdłuż amfilady, ale wchodzę w morze, stąpam po piasku, ciepłym, pofalowanym.
Szuflada komody zacina się, a kiedy zniecierpliwiona siłą dobieram się do niej, jęczy i wreszcie wydaje mi mleczne zęby owinięte w gazetę. Rozpostarty na blacie stołu papier ukazuje zdjęcie mojego męża z czasów młodości. Sprawdzam datę: piętnaście lat temu.
Pośpiesznie czytam tekst i dowiaduję się, że wyszłam za mąż za mężczyznę o skomplikowanych relacjach z rodzicami, których znaleziono martwych. Tajemnicze okoliczności zgonu zapewne zostały rozpatrzone przez sąd na korzyść oskarżonego o to podwójne morderstwo – ich jedynego syna, skoro rok po ukazaniu się tej gazety poślubił mnie, nie zważając na ślady po ospie. Jednak niedługo cieszył się małżeńskim szczęściem, zbytnio zaufał swojej mikologicznej wiedzy. Stałam się wdową tak, jak inne się zakochują: niespodziewanie i euforycznie.
Zamykam gazetę w pięści, z gospodarską swadą ciskam ją w kąt. Na nocnym stoliku odnajduję pół mielonego kotleta ze śladami przednich zębów rozdzielonych szeroką diastemą. Mięsna skamielina pasuje do moich ust, jak robiona na miarę sztuczna szczęka. To odnalezione podobieństwo z poprzednimi lokatorami każe mi się swobodnie rozgościć. Rzucam się na łóżko, a materac wypycha mnie mocno, jak kauczukowa piłka kilkakrotnie uderzam o sufit, a potem niespiesznie dochodzę do siebie, obserwując zacieki na powale układające się w napis: „Zimna szafka”.
Wstaję, idę do łazienki, odkręcam kran i słyszę, jak woda zbliża się do staroświeckiej baterii, ale jest jeszcze daleko, mknie w rurach poza mieszkaniem, w kanalizacji – grzybni miasta. Jeszcze zdążę pochylić się nad odpływem i wyjąć z sitka kłębek szarych włosów, które okazują się w istocie truchłem myszy. Woda zbliża się coraz bardziej, dudni, rozsadzając skronie, w końcu wysącza się z kranu skąpym strumieniem.
Schładzam twarz, włosy. Jestem gotowa na szukanie szafki pod kuchennym oknem. Pięknie zawilgocona. Zimna. Duża. W sezonie letnim można ją zagospodarować leżakiem i stolikiem z drinkami. Teraz stoi tam tylko słoik z marynatami przypominającymi dziecięce palce z granatowymi paznokciami, a na dolnej półce książka formatem i grubością przypominającą katalog. Napis na okładce został odręcznie napisany: „Wypożyczalnia”. Wiedziałam, że właściciel miał w domu biuro, ale myślałam, że chodzi o alternatywną księgowość.
Zaczynam przeglądać strony. Każda z innym nagłówkiem: „Kobiety testujące wierność twojego męża”. „Mężczyźni podający się za inkasenta albo za długo niewidzianego wnusia”. „Sportowcy, którzy wyrwą, komu chcesz i co chcesz, a potem uciekną”. „Aktorki wcielające się w schowane w chłodziarce emerytki w celu odebrania świadczenia”. „Małoletni ubliżający twoim wrogom do bólu i bez konsekwencji”. Ale już na następnej stronie indeks: „Matki, które odstąpią dziecko w zamian za wizę do USA” oraz „Mężczyźni, którzy za stosowną opłatą przyznają się do cudzego ojcostwa”. W pierwszym zbiorze bez trudu odnajduję zdjęcie mojej matki, w drugim natykam się na fotografię taty z miną, jakbym przyniosła ze szkoły złe stopnie.
Pospiesznie wertuję strony, jest, natrafiam na portret brata. Ma na nim około czternastu lat i jest sfotografowany w sposób, który maskuje rozległe znamię pod prawym okiem. I tak bez trudu rozpoznałam go w drugim rzędzie: „Chłopcy, których można adoptować w celu bioutylizacji niewygodnych rodzonych dzieci”. Śliniłam opuszek palca, a kartki były mi uległe. Myślałam, że jestem niefotogeniczna, dopóki nie natknęłam się na swoje zdjęcie. Wyglądam na nim zjawiskowo. Burza czarnych włosów, pełne usta i spojrzenie, które doskonale pasowało do kategorii świadczonych przeze mnie usług. „Kobiety, które błyskawicznie rozkochają w sobie każdego, kogo tylko zechcesz widzieć nieboszczykiem”. Dopiero teraz zauważyłam numery pod każdą fotografią. U mnie było ich siedem, pospiesznie znalazłam w ostatniej części katalogu. Otrzymałam siedem pozytywnych referencji. Rachunek się zgadzał, siedem razy byłam mężatką i siedmiokrotną wdową. Zdziwiłam się. Aż do tego momentu byłam całkowicie pewna, że żadna ze mnie Sinobroda, a za mąż wychodziłam z miłości i nieprzymuszonej woli.
Zbyt długo nad tym rozmyślałam, dobrze, że zadzwonił dzwonek. Otworzyłam drzwi. Ósmy mężczyzna miał twarz niby sfastrygowaną z kilku kawałków skóry. Byłam pewna, że już ją gdzieś widziałam, ale on, pokazując żółtawe dziąsła, gwałtownie zaprzeczył, że kiedykolwiek świadczył prace zlecone w „Wypożyczalni”.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.