4/2013
Jacek Kopciński

Schodek, worek, puf

Pierwszy spektakl z cyklu Hungarian Showcase 2013 obserwowałem z plastikowego schodka treningowego, który entuzjastom fitnessu służy zazwyczaj do wykonywania niezbyt skomplikowanego ćwiczenia wchodzenia i schodzenia. Podobno nie ma lepszego sposobu na zgrabne pośladki. Moje zdrętwiały po kwadransie, usiłowałem więc zmieniać pozycję, odchylając się to w lewo, to w prawo. Pracowałem też nogami, na raz wyrzucając je do przodu, na dwa podciągając pod brodę. Niestety mój schodek stał w pierwszym rzędzie i każdy ruch zagrażał aktorom, którzy przez cały spektakl ćwiczyli z poświęceniem to samo, ale na bardziej skomplikowanych przyrządach. Nie szło im zresztą najlepiej, czym natychmiast zdobyli moją sympatię. Rowerek współczesnej Fedry zacinał się, Tezeusz miał kłopoty z koordynacją, a otyły Sauros zamiast talkiem posypywał swoje hantle udawaną heroiną, którą potem zlizywał dla dodania sobie animuszu. Fedrę Fitness Istvána Tasnádiego zagrano w prawdziwej siłowni. Wychodząc, rzuciłem okiem na członków klubu, którzy bez żadnego proszku wprost lewitowali na swoich atlasach. Dobrze że to nie oni zagrali w naszym przedstawieniu.
Drugiego dnia zamiast schodka dostałem worek ze słomą. Worki zrzucono niczym w stodole na ostatnim piętrze Nemzeti Színház, w malarni. Zanim rozpoczął się spektakl, obserwowałem różne techniki moszczenia się zawodowych widzów w eksperymentalnym teatrze. Przybysze z Zachodu siadali na workach ostrożnie, traktując je jak eksponat w muzeum awangardy, natomiast goście ze Wschodu śmiało budowali sobie z nich wygodną leżankę. Wokół aktorzy odgrywali kolejne Hunting Scenes from Lower Bawaria w reżyserii Róberta Alföldiego, a my raz po raz zmienialiśmy bok, żeby lepiej widzieć. Było ciepło i swojsko, szybko więc straciliśmy czujność. Ktoś zachrapał, ktoś inny zaczął bawić się słomką akurat wtedy, kiedy wykluczony ze społeczności dzikich wieśniaków homoseksualista upolował swoją niemożliwą kochankę i starannie zatłukł ją siekierą. Na koniec poczęstowano nas piwem i mielonymi, i wtedy pułapka na myszy zatrzasnęła się, a nasze sumienia zawyły.
Odpocząłem dnia trzeciego, bo choć Gábor Goda wywiózł nas na peryferie Budapesztu do nieczynnej fabryczki z kominem, to jednak wyposażył ją w kilkanaście kompletów foteli i kanap, między którymi ustawił kolorowe lampy. Gdy lampy zabłysły, fabryka zamieniła się w prawdziwy Ulysses’ Living Room. Ulissesem był w nim chyba kelner, który przez cały spektakl bezszelestnie krążył między kanapami, proponował wino i grzecznie życzył smacznego. Do wina dostaliśmy słone paluszki. A także świeczkę, zapałki i podstawkę z drutu, chybotliwą jak uczucia bohaterów, którzy to tu, to tam wykonywali niewielkie układy choreograficzne z cyklu kobieta i mężczyzna na huśtawce życia. Ustawiliśmy świeczkę, mój polski sąsiad zapalił knot z jednej strony, ja z drugiej, i wtedy poczuliśmy, że coś nas wreszcie połączyło. Po chwili sąsiadowi zgasło, a mój płomień wystrzelił do góry. Byłem oczarowany.

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.