5/2013

A on wiedział, nie powiedział…

Baba Chanel w łódzkiej odsłonie jest porządnie skrojoną komedią, zostawia jednak uczucie niedosytu.

Obrazek ilustrujący tekst A on wiedział, nie powiedział…

Greg Noo-Wak

Z dala od wielkich miast, w których coraz więcej designu, a coraz mniej człowieka, dzieją się prawdziwe ludzkie dramaty. To prawda znana nie od dziś. Prowincja, tak pięknie opisana przez klasyków literatury rosyjskiej, inspiruje również Nikołaja Koladę. Twórca ponad stu dramatów, z których kilka z dużym sukcesem wystawianych jest na naszych scenach, zwraca się w stronę prowincji rozumianej w sensie dosłownym, ale i zagadnienia, i bohaterowie opisywani w jego sztukach to często przypadki spoza głównego nurtu życia. Kolada – dramaturg lubi przyglądać się wykluczonym, innym, wyrzuconym poza nawias. Rosyjska bieda, beznadzieja i siermiężność są u niego opisywane w sposób dosadny, ale też zabawny i czuły, taki, który pozwala wznieść się na poziom uniwersalny, wyciągnąć wnioski dotyczące człowieka jako takiego.
Po dużym powodzeniu, jakim w polskich teatrach cieszyły się Merylin Mongoł, Martwa królewna czy Gąska, przyszedł czas na Babę Chanel – komedię opowiadającą o prowincjonalnym chórze emerytek i rencistek. Prapremierowy spektakl przygotował Adam Orzechowski w gdańskim Teatrze Wybrzeże, tekst na warsztat wzięła Izabella Cywińska w Polonii. W łódzkim Teatrze Jaracza przedstawienie wyreżyserował sam autor, który pierwszy raz od dekady zdecydował się na pracę poza swoim Kolada-Tieatr w Jekaterynburgu. Kiedy tak wspaniały tekst (w bardzo udanym, soczystym językowo tłumaczeniu) reżyseruje autor, będący wybitnym reżyserem, oczekiwania rosną. Być może to właśnie one sprawiły, że łódzka Baba Chanel, choć jest porcją rozrywki na dobrym poziomie, zostawia pewien niedosyt.
Chór „Olśnienie”, złożony z pięciu rencistek w ósmej i dziewiątej dekadzie życia, obchodzi jubileusz w domu kultury. Charakter tego miejsca doskonale oddaje zabawna i bardzo dosadna scenografia, malująca przestrzeń określoną przez reżysera jako „stalinowski pałac kultury”. W tym samym stylu utrzymane są kostiumy – długie do samej ziemi, błyszczące, niebieskie suknie, z górującymi nad nimi wielkimi, świecącymi kokosznikami. Artystki noszą je dumnie na głowach, niczym korony królewskie, które konstytuują ich role i pozycje w chórze, ale także i w życiu. Kicz i tandeta od pierwszych chwil spektaklu biją nie tylko po oczach, ale i po uszach – dane nam jest wysłuchać wielu popisowych numerów „Olśnienia”, będącego zespołem, delikatnie mówiąc, amatorskim.
W tak mocno narysowane, grube ramy wstawiony jest obrazek złożony z pięciu staruszek, które stojąc w obliczu zbliżającego się końca, zachłannie łapią ostatnie, być może, radości, wydzierają życiu tyle złudnej satysfakcji, ile tylko się da. Starość jako trudny, marginalizowany temat, z którym mamy problem w życiu społecznym, jest tu wzięta pod lupę i oglądana dokładnie, niekiedy z brutalną szczerością. Bohaterki odkrywają przed nami i przed sobą nawzajem radości, ale przede wszystkim lęki i frustracje, towarzyszące schyłkowym momentom życia.
Prawdziwą satysfakcją płynącą z oglądania spektaklu jest podziwianie pięciu wspaniałych, dojrzałych aktorek Jaracza. Grają postaci sporo od siebie starsze, posługują się przesadą, karykaturą, tworząc wyrazisty, niekiedy bardzo zabawny wizerunek jesieni życia. Pośród krewkiej piątki obserwujemy najstarszą i najbardziej chyba żywiołową Kapitolinę Pietrowną. Mimo zaawansowanego wieku i słabego serca tryska ona energią i jadowitą ironią. Jest skarbnicą powiedzeń ludowych, stąd przynajmniej połowa jej kwestii wywołuje salwy śmiechu. Postać grana jest przez Barbarę Marszałek, mistrzynię pierwszego planu, słownych erupcji i zaskakujących ripost. Równie wyrazistą osobą jest kreowana przez Milenę Lisiecką Sara Abramowna, egzaltowana i rozbuchana seksualnie miłośniczka poezji Cwietajewej i kierownika chóru „Olśnienie”, Siergieja. Oglądamy też bardzo dobrą rolę Doroty Kiełkowicz, samozwańczej starościny chóru, która jest władcza, zasadnicza i konkretna, niczym pierwszy sekretarz. Postaci Bogusławy Pawelec i Zofii Uzelac są nieco mniej wyraziste, delikatniejsze, uzupełniają jednak jakoś ten barwny obrazek.
W miarę upływu akcji staruszki zrzucają maski zadowolenia, w ich postawach ujawnia się coraz więcej smutku i rezygnacji. Rozmaite prawdy dotyczące ich życia są demaskowane po kolei, a chórzystki niepostrzeżenie zdejmują z głów kokoszniki. W odświętnych sukniach pozostaną jednak do samego końca. Kiedy kierownik chóru przedstawia nową, znacznie od nich młodszą solistkę, tytułową Babę Chanel, ich bunt jest gwałtowny, ale krótkotrwały. Nowa gwiazda zespołu, wystrojona w bazarowe, wyzywające ciuszki, z miejsca odsuwa weteranki na drugi plan, pozostawiając im odtąd rolę tła, dekoracji. Eskalacja zastrzeżeń i sprzeciwów kończy się tak szybko, jak gwałtownie wybucha. W finale bohaterki pokornie przystają na nowy porządek, przyjmując rewolucję jako nieuniknioną, poddają się. Pragnienie uczestniczenia w grupie i zaistnienia na scenie sprawia, że gotowe są upokorzyć się i prosić o przebaczenie.
Śmiech przeradza się więc w uczucia bliższe smutku, współczucia, balans tych dwóch przeciwstawnych emocji nie jest jednak w spektaklu wyważony dość subtelnie, by całość zyskała pożądaną wymowę. Wszystkie użyte środki są mocne i wyraziste, nie zostawiono tu miejsca na żadne niuanse. Aktorzy działają w rzeczywistości rysowanej grubymi kreskami, taka też jest ich gra. O ile w przypadku pięciu głównych bohaterek jest to na ogół zabawne, o tyle u dwojga młodszych aktorów grających postaci Baby i kierownika chóru – Ewy Audykowskiej-Wiśniewskiej i Mariusza Ostrowskiego – staje się irytujące. (Choć należy uczciwie zaznaczyć, że spora część publiczności poirytowana się nie wydaje). Wszystko, co oglądamy na scenie, jest jaskrawe i toporne. Całość jest niewątpliwie zabawna, jednak taka poetyka, mocno osadzona w konwencji, utrudnia dojście do głosu emocjom nieco bardziej subtelnym, które mogłyby sprawić, że widz przeżyje coś więcej niż szczere rozbawienie, a interesujący temat zostanie bardziej zgłębiony.
Baba Chanel jest komedią i, jako taka, działa na scenie bez zarzutu. Kolada przyzwyczaił nas jednak do czegoś więcej. Zbudowane na dosadności rodzajowej emocje są tu mocno rozpędzone, nie hamuje ich wyraźny półton czy pauza. Brakuje wobec tego zaskoczenia, które mogłoby następnie uruchomić prawdziwą, niepowierzchowną refleksję – wzruszenie. Treść wyznań bohaterek jest niekiedy bardzo poruszająca, ale użyte środki sceniczne nie do końca dają jej wybrzmieć dostatecznie wymownie. W kontekście opisywanej sytuacji zarzut ten brzmi z pewnością dziwnie, któż bowiem inny niż autor wie lepiej, „co miał na myśli” i jak wykorzystać potencjał twórczy własnego tekstu. Pozostajemy jednak z odczuciem, że reżyser nie do końca podzielił się z nami tą wiedzą.

Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi
Baba Chanel Nikołaja Kolady
tłumaczenie Agnieszka Lubomira Piotrowska
reżyseria Nikołaj Kolada
scenografia Justyna Łagowska
opracowanie muzyczne Rafał Kowalczyk
premiera 16 marca 2013