
Zuzanna Waś
Anioły na Bielanach
Schola Teatru Węgajty śpiewa już prawie dwadzieścia lat i pewnie dlatego coraz bardziej przypomina chóry anielskie. A jest ich dziewięć: Anioły, Archanioły, Księstwa, Cnoty, Moce, Dominacje, Trony, Cherubiny i Serafiny. Anioły są najbliżej ludzi, Serafiny – Boga. Węgajty umieściłbym gdzieś pośrodku, między Mocami i Dominacjami, o których widzący kabaliści piszą: „wibracje tego chóru uczą nas bycia szczęśliwymi osobami”. Wszystko się zgadza. Kiedy na warszawskich Bielanach w kwietniowy wieczór wybrzmiały ostatnie dźwięki Gry o Zmartwychwstaniu Pańskim, poczułem się szczęśliwy. W teatrze zdarza mi się to rzadko, ale w którym z nich mogę podejść do aktorów na wyciągnięcie ręki, spojrzeć im prosto w oczy, ruszyć za nimi ceremonialnym krokiem (jak na łyżwach) albo stanąć tuż obok i zaśpiewać: „Z martwych Chrystus dzisiaj powstał. Alleluja. / O ludzi zdrowie zatroskan”?
Schola już prawie dwadzieścia lat gra swoje dawne dramaty, a teatrolodzy łamią sobie głowę: teatr to czy liturgia? Jeśli teatr, to dlaczego scholarzy występują tylko w świątyniach i w czasie, który wyznacza im kalendarz liturgiczny (co praktycznie eliminuje ich z konkursów o ministerialne dotacje, bo te wpływają już po Wielkiejnocy, a rozliczyć je trzeba w grudniu, najlepiej przed Bożym Narodzeniem). A jeśli liturgia, to dlaczego przebierają się, malują, używają rekwizytów? Wszystko tu nie tak i inaczej niż zwykle. Scholarzy łamią i jedzą zwykły chleb jak komunię, ale wodę w drewnianym cebrzyku mają poświęconą. Nikt z nich nie jest zakonnikiem ani zakonnicą, ale grają swoje Ludusy podczas nieszporów i potrzebują kapłana, który by ich poprowadził. No i prowadzi ich kapłan, a jakże, łyżwowym krokiem aniołów.
Teatr to więc czy liturgia, pytają uczeni, a Wolfgang Niklaus, lider zespołu, cierpliwie tłumaczy, że w średniowieczu nikt takiego podziału nie stosował. Dramatyzacje brały się z liturgii, która sama w sobie była i jest symbolicznym działaniem, jak pięknie to kiedyś opisał profesor Julian Lewański (Schola dedykowała mu swój występ w dziesiątą rocznicę śmierci). Rozdzielone w późniejszych wiekach, teatr i liturgia nijak nie mogą się scalić w naszej wyobraźni i głupiejemy, gdy podczas Gry ksiądz intonuje nagle Pater Noster. Tak tak, Węgajty na godzinę czy półtorej przenoszą nas swoimi dramatyzacjami w sam środek średniowiecza, nieźle mieszając w naszych nowoczesnych głowach.
I stalibyśmy tacy pomieszani, gdyby nie anielski śpiew, który uspokaja skołatany umysł i rozwiewa wątpliwości. To on sprawia, że podziwiam i żegnam się jednocześnie, powtarzam słowa Pater Noster i ze wzruszeniem patrzę na anioła, który nieziemskimi gestami wskazuje prosto na mnie. Kiedy już po wszystkim spotykamy się przed świątynią, gotowy jestem za nim biec, niczym bohater Nieskończonej historii Artura Pałygi. Jestem tylko człowiekiem – mówi do mnie anioł i znika, a ja zostaję z płytą Ludus Paschalis w garści jak z pękiem białych piór.