7-8/2013

Pokaż mi nową Biblię

Kwestia „Czy Bóg istnieje?” łączy niemal wszystkie konkursowe spektakle zaprezentowane w Koszalinie.

Obrazek ilustrujący tekst Pokaż mi nową Biblię

Bartłomiej Sowa

 

Logo Koszalińskich Konfrontacji Młodych „m-teatr” przedstawia wymierzoną w widza pięść, ociekającą barwami polskiej flagi niczym krwią, układającą się w literę „m”. To nader oczywisty znak: prezentowane spektakle mają walić naszą rzeczywistość, i nas jako jej część, prosto w gębę. Bez skrupułów i taryfy ulgowej. Mają nami potrząsać i prowokować do dyskusji. Wszak młodość zobowiązuje i musi się wyszumieć.
Formuła festiwalu jest ciekawie pomyślana – prezentuje najnowsze realizacje młodych reżyserów, którzy mają na koncie nie więcej niż dziesięć premier na profesjonalnych scenach. Ma być więc odważnie, świeżo i niekoniecznie doskonale warsztatowo. Po czterech dotychczasowych edycjach widać, że Festiwal w Koszalinie ma szansę stać się miejscem, w którym najlepiej będzie wyczuwalny teatralny puls współczesności. W świetnej atmosferze, której sprzyja bliskość morza, młodzi twórcy mogą się spierać, bronić swoich racji i krystalizować własny styl pisma scenicznego. Takie miejsce jest bardzo potrzebne na teatralnej mapie Polski.
W tym roku konfrontowały się z widzami i ze sobą nawzajem cztery realizacje, zaproszone przez dyrektora artystycznego, Piotra Ratajczaka. Jak twierdzą ci, którzy widzieli wszystkie tegoroczne dokonania młodych polskich reżyserów, a było ich niewiele, bo około dziesięciu, wybór okazał się reprezentatywny dla całości, choć chętnie zobaczyłabym w Koszalinie więcej realizacji. Na tegorocznym festiwalu były bezkompromisowe rozmowy pospektaklowe, gorące dyskusje festiwalowego jury… i kontrowersyjny werdykt, noszący, delikatnie mówiąc, wszelkie znamiona trudnego kompromisu. Przełamując fale w reżyserii Macieja Podstawnego nagrodzono chyba tylko w myśl zasady „Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”, ponieważ oczywistymi faworytami festiwalu były dwa spektakle: Betlejem Polskie Wojciecha Farugi i Paw królowej Pawła Świątka. Z mojej strony: ze wskazaniem na ten pierwszy. Jury pod przewodnictwem Anny Augustynowicz, obok której zasiedli Łukasz Drewniak i Zdzisław Derebecki, wydało oryginalny werdykt, który zdradzał nie tyle, kto wygrał, ale kto wygrać powinien, bo poinformowano nas na wstępie, że „gdyby w Koszalinie miało wygrać ostre widzenie rzeczywistości, wskazalibyśmy na Betlejem Polskie, gdybyśmy mieli wyróżnić najbardziej wyrazistą grę językiem literackim i formą teatralną, nagrodzilibyśmy Pawia królowej. Ostatecznie nagrodzono reżysera Przełamując fale jako „dysponującego najbardziej dojrzałym warsztatem, który umie uwzględnić wrażliwość i potencjał aktora, posiada zdolność łączenia różnych estetyk w harmonijną całość”. Ale czemu owa całość służyła, już się nie dowiedzieliśmy.
„Zagubiony? Samotna? Radzisz sobie sam? Bóg czeka na ciebie” – baner reklamowy o tej treści mijałam codziennie w drodze na festiwalowe prezentacje. Hasła, nawołujące pod kościołem zabłąkane owieczki, zyskiwały z każdym dniem na aktualności, ponieważ analogiczne pytania stawiali twórcy części przedstawień konkursowych. Wygląda na to, że nieco zakurzona, choć nieustannie aktualna kwestia „Czy Bóg istnieje?” może stać się znowu centralnym problemem tak zwanego współczesnego człowieka, a oznacza właściwie tyle, co rozpaczliwe „Jak żyć?”.
Samotność człowieka pozbawionego Absolutu okazuje się bowiem nie do zniesienia, a Bóg niezbędny niczym oś, wokół której można budować porządek naszej szalonej rzeczywistości. Tylko co lub kto owym współczesnym Bogiem miałby być? W tym roku z koszalińskich scen słychać było katolickie pieśni i buddyjskie mantry, modlitwy i prośby. Można było odnieść wrażenie, że po piekle teatralnych zmagań z ciałem przyszedł czas na sceniczne poszukiwanie nieba dla duszy. Poszukiwanie desperackie i rozpaczliwe.
Najbardziej dotkliwie objawiło się ono w otwierającym festiwal, rewelacyjnym Betlejem Polskim z wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego. Wojciech Faruga kontynuuje w nim temat współczesnej polskiej religijności, który podjął wcześniej we Wszystkich świętych w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Tym razem reżyser zgromadził w brzydkiej świetlicy, a może salce katechetycznej, z boazerią, lamperią i jarzeniówkami, dwanaście postaci scenicznych w poszukiwaniu sensu. Trwa tutaj coś w rodzaju grupowej terapii (para)religijnej, która ma przynieść wybawienie każdemu członkowi tej małej wspólnoty z osobna, a ostatecznie także całemu narodowi. Każdy lokuje w owej religii własne oczekiwania, zyskuje więc ona rozmaite kostiumy. Religia jako lekarstwo. Religia jako gadżet. Religia jako fanatyzm. Religia jako styl życia. Religia jako ucieczka przed życiem. Religia jako ratunek dla wszystkich, bo przecież „Bóg może wszystko”.
Inspirowany anachronicznym tekstem Lucjana Rydla spektakl Farugi próbuje pomieścić w dzisiejszych realiach kategorie cudu, zbawienia, świętości. Jego Maryja dowiaduje się więc o niepokalanym poczęciu u ginekologa, a reakcja jej i współczesnego Józefa jest daleka od entuzjazmu. Z kolei rodzeństwo aniołków twierdzi, że ich mama była sekretarką Matki Boskiej. Współczesna szopka betlejemska, i zarazem główny czakram, czyli miejsce największej mocy, znajduje się gdzieś na głębokiej polskiej prowincji. Faruga oddaje głos naiwnej, jarmarczno-odpustowej religijności, i choć jego spektakl chwilami jest szyty grubymi nićmi groteski, ma w sobie niezwykły ładunek serio. Jakiś rodzaj prawdy, szczerości, która zaciska gardło. Reżyser portretuje swoich biednych, zagubionych bohaterów z ogromną czułością i empatią. Choć tak łatwo byłoby po prostu wyśmiać tę grupkę wariatów, szukających zbawienia u różnej maści wróżbitów, animatorów ruchów religijnych i samozwańczych aniołów.
Ale przecież ta społeczność brzydkich ludzi w brzydkiej sali to my wszyscy – skołowani wszechobecnym targowiskiem pozornych wartości i giełdą twardych oczekiwań, którym nie jesteśmy w stanie sprostać. Oto nowy „Polaków portret własny”. Wieńczy go obraz zwykłej, wystraszonej i zmęczonej kobiety, Marii (świetna Rozalia Mierzicka), wybranej na matkę Zbawiciela, przytłaczanej opadającą teatralną kurtyną. Ciężka tkanina układa się na jej głowie w gigantyczne fałdy znane z wizerunków Matki Boskiej… To piękny, mocny i jakże wiele mówiący teatralny znak, jeden z tych, które zostają w widzu na zawsze. Faruga wspaniale prowadzi aktorów, balansujących między histerycznym rozedrganiem emocji a kontemplacyjnym wyciszeniem. Stosuje proste, wyraziste środki, nastawione jednak nie na łatwy efekt sceniczny, ale na wzmocnienie przekazu. W jego teatrze i aktorzy, i widzowie wiedzą i czują bardzo dobrze, w jakiej sprawie się ze sobą spotykają.
Z tematem cudu i świętości próbował mierzyć się także zwycięzca koszalińskiego festiwalu, Maciej Podstawny w adaptacji scenariusza głośnego filmu Larsa von Triera Przełamując fale. Dramat, rozgrywający się znowu w małej, zamkniętej społeczności, przenosi historię miłosnego mezaliansu głównych bohaterów w wymiar eschatologiczny. Stawia pytania o nasz system wartości, o konieczność zmian w starym modelu moralności i religijności. Pastor z kaliskiej realizacji mówi w pewnym momencie: „Dajcie mi wizję, pokażcie mi nową Biblię”. Ale czy istnieje dziś coś, co mogłoby zastąpić prawo Boskie?
Niestety, te skądinąd ciekawe rozważania, częściowo dopisane do oryginału przez twórców spektaklu, brzmiały pusto, sztucznie, sucho. Kaliska realizacja nie dawała nawet szansy, by widz zrozumiał i poczuł sens obrazoburczej ofiary, jaką „cierpiąca na dobro” Bess składa Bogu, oddając swoje ciało przypadkowym mężczyznom w imię miłości do Jana. Mimo ogromnego poświęcenia odtwórczyni głównej roli, Sary Celler-Jezierskiej, ciężar tragedii bohaterki nie miał szansy zaistnieć w pełni, bo przepadł gdzieś pod modnymi pomysłami inscenizacyjnymi Podstawnego, wypożyczonymi zresztą w znacznej mierze z realizacji starszego pokolenia polskich reżyserów, z Krzysztofem Warlikowskim na czele. U Podstawnego było między innymi taplanie się w błocie, polewanie wodą oraz kompletnie nieuzasadnione multimedia, w tym przydługie i pretensjonalne fragmenty filmowe. Mimo żonglowania rozmaitymi środkami, może i nawet udatnego chwilami, ze sceny wiało absolutnym chłodem, i nie chodzi tu bynajmniej o „zimne miejsce”, w którym rozgrywa się akcja spektaklu. Po prostu streszczony w chaotycznej i pospiesznej teatralnej formie film von Triera stał się nużącą wydmuszką, pomyłką repertuarową. Po co robić adaptację wybitnego dzieła, jeśli nie tworzy się w ten sposób nowej jakości?
Gorszą wersją lepszego filmu okazał się również spektakl Tape w reżyserii Anety Groszyńskiej z Teatru Nowego w Łodzi. Słaba sztuczka Stephena Belbera posłużyła przed kilkunastu laty za scenariusz do filmu Richarda Linklatera, w którym wystąpili Uma Thurman i Ethan Hawke. I pewnie ich aktorstwo ratowało typowo amerykańską historyjkę z cyklu kampusowo-uniwersyteckich wspominek panów po przejściach. Nawet jeśli te wspominki kryją mroczną prawdę, to opakowanie ich przez młodą reżyserkę w klisze i stereotypy rodem z amerykańskich filmów sprawia, że po kilku minutach spektaklu nie mamy już ochoty podążać za misternym planem Vince’a (w tej roli, nagrodzony przez publiczność, Karol Puciaty). I nie pomaga nawet wzięcie tej miałkiej opowieści w cudzysłów planu filmowego.
Reżyserka nie oszczędziła nam niestety typowego męskiego poszturchiwania, uderzania się ręcznikami i boksowania na przywitanie, które widzieliśmy wszyscy w kiepskich amerykańskich filmach setki razy. Miało pewnie być zabawnie, ale nie było. Mam wrażenie, że Groszyńską zaproszono do Koszalina za wcześnie. Tape to jej spektakl dyplomowy i nosi niestety wszelkie negatywne znamiona tego faktu. Może byłoby warto poczekać na jej interpretację Ich czworo Gabrieli Zapolskiej, którą przygotuje niebawem? Bo po Tape nie mam pojęcia, o czym i jakim językiem chce rozmawiać z widzami młoda artystka, choć i w jej realizacji znalazło się miejsce na błysk Boskiej (nie)obecności. W ostatnich słowach spektaklu nawrócony czarny charakter, Jon, postanawia zostać ministrem kościoła unitarian.
Drugi wielki przegrany festiwalu, czyli Paw królowej w reżyserii Pawła Świątka z Narodowego Starego Teatru w Krakowie, to z kolei mistrzowski formalnie teatralny fajerwerk. Reżyser zamknął cztery postaci w niemal abstrakcyjnym, zielonym, jarzącym się pudełku, pociętym cienkimi liniami, stanowiącym coś pomiędzy studiem telewizyjnym, celą więzienną a ekskluzywnym pokojem w domu wariatów. Odziani w stroje do tenisa, niczym zdegenerowani bohaterowie filmu Funny Games Michaela Hanekego, aktorzy bombardują publiczność za pomocą słów przez półtorej godziny bez chwili wytchnienia – fraza goni frazę, myśl goni myśl. Żywioł języka zalewa teatr. Kuriozalne nagromadzenie znaczeń, metafor, skojarzeń. Pulsowanie, migotanie, szaleństwo. Wszystko rodzi się tu z rytmu, dźwięków i muzyki, generowanej całkowicie przez samych aktorów. Śpiew, rapowanie, wokalizy, beatbox, a do tego nieustanny ruch, przerysowany gest, taniec. Można się pokusić o stwierdzenie, że doskonale wyczuwając muzyczność tekstu Masłowskiej, Świątek stworzył wraz z aktorami nową jakość w teatrze muzycznym. Nowi aktorzy instrumentalni z Krakowa niemal oddychają tekstem Masłowskiej, traktując go niczym rodzaj partytury. Cała czwórka osiąga w tym absolutne mistrzostwo (nagrody publiczności otrzymali Paulina Puślednik i Szymon Czacki, ale gdyby wyróżnień było więcej, powinni je otrzymać także Małgorzata Zawadzka i Wiktor Loga-Skarczewski).
Groteskowy świat ze słów Masłowskiej i Świątka jest fascynujący i nieznośny zarazem. Zabawny i potworny. Po godzinie tego szaleńczego koncertu teatralnego widz nadal się śmieje, ale marzy już tylko o tym, by aktorzy wreszcie się zamknęli. Nic już do niego nie dociera, a rozliczne sensy i znaczenia znoszą się i niejako pożerają nawzajem. Ten styl odbioru jest wpisany w swoistą poetykę nadmiaru, który zalewa i paraliżuje naszą percepcję, dając świetny, odczuwalny niemal fizyczne ekwiwalent bałaganu, śmietniska mentalnego, w jakim tkwimy po uszy w dzisiejszej rzeczywistości. Trudno tutaj wskazać górę i dół, a co dopiero szukać Absolutu. I choć tekst Doroty Masłowskiej na pozór jest całkowicie zanurzony w nader przyziemnych kwestiach, to i tu raz po raz pojawia się Jezus – groteskowy i prześmiany jak wszystko w tej opowieści. W tym świecie przejaw boskości można zobaczyć wszak jedynie w skrajnej brzydocie Pitz Patrycji i w tandetnej figurce Chrystusika, bo Pan Bóg siedzi już tylko w niebie i się z nas śmieje.
Ostatniego dnia festiwalu w pobliskim kurorcie nadmorskim znajduję niespodziewanie tragikomiczną, niczym z książki Masłowskiej wyjętą, puentę dla rozterek zrodzonych podczas wieczorów w teatrze. Na ogrodzeniu cmentarza dostrzegam elegancki baner reklamowy firmy pogrzebowej z hasłem: „Godnie i niedrogo”… No tak, a może właśnie o to chodzi, zagubiony współczesny człowieku, który nie wiesz, jak żyć? Godnie i niedrogo! Amen.
 

IV Koszalińskie Konfrontacje Młodych „m-teatr”
Bałtycki Teatr Dramatyczny w Koszalinie
12–16 czerwca 2013