7-8/2013

Idzie młodzież

W Toruniu zwyciężył spektakl Wojciecha Urbańskiego, Joanny Osydy i Anny Próchniak ze stołecznego Powszechnego. Trójka debiutantów pokazała, że potrafi.

Obrazek ilustrujący tekst Idzie młodzież

Wojtek Szabelski / freepress.pl

 

Nie byłem wielkim entuzjastą festiwalu „Pierwszy Kontakt” po jego pierwszej edycji dwa lata temu. Miałem wątpliwości w kwestii przyjętej przez organizatorów formuły debiutu teatralnego, w kilku wypadkach naciąganej (na przykład Bartłomiej Topa jako debiutant to żart z tej formuły). Nie bardzo było też wiadomo, dla kogo miałby to być festiwal: dla krytyków i fachowców (nie dopisali), dla publiczności toruńskiej (chyba jeszcze wtedy nie zaufała nowości) czy dla młodych artystów. Po drugiej edycji można jednak powiedzieć, że ryzyko podjęte przez Jadwigę Oleradzką opłaciło się. Festiwal się rozwija, organizatorzy cierpliwie wyszukują interesujące spektakle na mapie teatralnej Polski. W wyjątkowo deszczowej końcówce maja w Toruniu pokazano dwanaście spektakli konkursowych na wyrównanym, wysokim poziomie artystycznym. Dla widzów niejedno z przedstawień stało się prawdziwą ucztą teatralną, a zarazem pokazem obiecujących możliwości szóstki reżyserów i dziewiątki aktorów. „Pierwszy Kontakt” powoli wychodzi spod skrzydeł dużego „Kontaktu”, buduje swoją markę, na razie u torunian. Ale znalazł się na dobrej drodze do sukcesu.
Co pokazali młodzi w Toruniu? Raczej żadnej rewolucji, zamiłowanie do ekranów i kamer, inwencję w opowiadaniu historii z epickim dystansem, o ludziach bardzo młodych i bardzo starych, żyjących w sporym mieście i gdzieś daleko na wsi, na Wyspach i w Rosji. Oczywiście objawiły się także mankamenty – brak cierpliwości, przyziemnej pracy, może autorytetu, widoczne zwłaszcza u młodych reżyserów. W Marie i Blanche w reżyserii Cezarego Ibera ekranowe obrazki w tle właściwie niewiele wniosły do zawikłanej opowieści o mężczyznach-lekarzach (Freud i Charcot) oraz kobietach-ofiarach (histeryczka Blanche i Maria Skłodowska-Curie) dziejącej się nie wiadomo gdzie (w zaświatach? czyśćcu?). W aktorskim składzie, z Haliną Rasiakówną, Anną Ilczuk i Wiesławem Cichym, na wysokim poziomie zagrała ta czwarta – Marta Zięba jako Maria. Z kolei w dobrze wykoncypowanym i skonstruowanym z fragmentów trzech tekstów Becketta (Szczęśliwych dni, Komedii i Ostatniej taśmy Krappa) godzinnym spektaklu Pawła Świątka zabrakło… czasu na rozwinięcie wszystkich wątków. Przejmująca opowieść o starych ludziach, którzy gadaniem, powtarzaniem zapętlonych starych kwestii (pretensji, wspomnień, refleksji) zapełniają pustkę życia w szpitalnej sali, zabrzmiałaby nieporównanie mocniej, gdyby reżyser dał swoim aktorom się rozegrać. Szczególnie postać Winnie w świetnym wykonaniu Judyty Paradzińskiej aż prosiła się o rozwinięcie.
Być może młodzi artyści potrzebują jeszcze trochę czasu na zrozumienie, czym jest ów „proces twórczy”, z którego naśmiewała się w swoim na pozór buntowniczym spektaklu Agata Puszcz. Jej przedstawienie Freddie reż. Irmina Kant, w założeniu artystyczna prowokacja wymierzona w teatr eksperymentalny, tak naprawdę obnażyło samo siebie. Być może od środka teatr nieraz tak wygląda: z jednej strony pokrzykująca, nieopierzona reżyserka bez koncepcji, z drugiej stadko sfrustrowanych aktorów. Z całej tej jednak momentami tylko zabawnej, autotematycznej historii o robieniu nieudanego spektaklu o wielkiej Personie, liderze zespołu Queen, wyszło przedstawienie o niczym istotnym. O wiele lepiej poradzili sobie twórcy Kalino malino czerwona jagodo (Studio Teatralne Koło z Warszawy, reżyseria Igor Gorzkowski). Cztery młode aktorki na ogół zgrabnie wcielały się w kobiety z Kurpiowszczyzny, najpierw staruszki, potem młode, piękne dziewczyny, także w ich absztyfikantów czy ojców, kilkakrotnie pięknie śpiewając ludowe pieśni (tzw. biały śpiew robi wrażenie). Spektakl pozostał jednak ładną pocztówką ze wsi, gdyż na moje oko zabrakło „procesu” – głębszego wniknięcia we wciąż żywą kulturę chłopską. Aktorki co prawda pojechały na wieś koło Myszyńca, ale tylko na pięć dni. Gdyby nie było w Polsce wzorów gardzienickich czy węgajckich, można by się nabrać na tę ładną opowiastkę. W dodatku debiutantce Dianie Zamojskiej show skradła Natalia Sikora, znakomita nie tylko w śpiewaniu, co pokazały występy telewizyjne, lecz także w kreowaniu wyrazistych wiejskich figur.
Najwięcej nagród tegorocznego festiwalu zdobyli ci, którzy mimo młodego wieku umieją talent połączyć z przemyślanym, twórczym działaniem. Marzenie Nataszy z Teatru Powszechnego w Warszawie zrealizowała trójka debiutantów: reżyser Wojciech Urbański oraz aktorki Joanna Osyda i Anna Próchniak. Siłą tego spektaklu była prosta, ale zajmująca opowieść o losach dwóch rosyjskich nastolatek, według tekstu Jarosławy Pulinowicz. Opowieść oparta niemal wyłącznie na sugestywnych kreacjach aktorskich, pozbawiona ozdobników, zamknięta teledyskiem do popowej piosenki o miłości, która jest „jak przypadkowa śmierć”. Wojciech Urbański postanowił oddać budowanie świata scenicznego aktorkom. Siedząc na krzesełkach, oddzielone półprzezroczystą ścianką, wypowiadały wprost do widzów dwa przeplatające się monodramy. Reżyser umiejętnie zagrał naszym oczekiwaniem, że losy dziewczyn w końcu się przetną. Tak się jednak nie stało, ujawniło się natomiast podobieństwo w sferze przeżywanych emocji – miłosnego zawodu i zmarnowanego życia. Ta naprawdę nieskomplikowana historia została jednak rewelacyjnie zagrana. Natasza z domu dziecka grana przez Joannę Osydę miała w sobie zaczepność dziewczyny z bidula połączoną z naiwnością dziecka. Niedbała artykulacja, wyzywający uśmieszek portretowały twardzielkę, która nie da sobie w kaszę dmuchać, ale dziewczęca uroda, duże oczy i szczupła sylwetka ukryta w szarym dresie ukazywały wrażliwą dziewczynę. Jej (urojona czy prawdziwa) miłość do dziennikarza z gazety, który przyszedł zapytać o szczegóły próby samobójczej, musiała się skończyć aktem agresji wobec jego prawdziwej partnerki. Zazdrość i gniew targały także Nataszą z dobrego domu, graną świetnie przez Joannę Próchniak. Jej bohaterka to lala z dobrego domu, nad wyraz poprawnie wypowiadająca słowa, tak jakby mówiła wyuczone kwestie, ułożona, kształcona według grafiku i scenariusza przyszłej kariery w telewizji. Natasza Joanny Próchniak nie pije, nie pali, nie błąka się po mieście, ale jednak ma w sobie dziecięce pragnienie miłości. I ciągle pyta, dlaczego on wybrał inną. Kiedy staje przed lustrem w domu, myśląc o samobójstwie, rezygnuje z „dramatyzowania” na rzecz kariery. Czy to dobry wybór? – pyta reżyser, który jest tu wzorem opanowania i dyskrecji. I wobec aktorek, w których ręce oddał cały spektakl, i wobec widzów, którym nie podsuwa gotowych odpowiedzi.
Równie udanym reżyserskim debiutem okazali się Wszyscy święci Wojciecha Farugi z bydgoskiego Teatru Polskiego. W jego przypadku na sukces złożyły się tekst (napisany wspólnie z Jarosławem Jakubowskim), poruszony w nim problem relacji między egzystencją Polaków a ich religijnością, oraz znakomite wykonanie aktorskie. Właściwie trudno zdecydować, kto był w tym spektaklu najlepszy: Magdalena Łaska jako zbieraczka komunikantów, katolicka rodzinka złożona ze zrzędzącego ojca (Jerzy Pożarowski), sumiennie przygotowującej się do śmierci matki (rewelacyjna Alicja Mozga) i zahukanego syna (Jakub Ulewicz) czy Roland Nowak jako lekarz psychiatra. Najważniejsze jednak, że reżyser umiejętnie skonstruował opowieść z okruchów występów swoich bohaterów, scenek i przejść między szeregowo ułożonymi pomieszczeniami (do takich jakby rozprutych mieszkań, które odsłaniają widzom swoje wnętrza, zdążyliśmy się już w Bydgoszczy przyzwyczaić). Spektakl Farugi mówi o religijności nawiedzonych zbieraczy-fetyszystów, religijności motorycznej (trzeba na pielgrzymkę, w dobrych butach), religijności, która ma uleczyć traumy dzieciństwa, a nie leczy (ksiądz, syn alkoholiczki). Przy tym jest to punkt widzenia pozbawiony natrętnej nuty antyklerykalnej, rzetelna próba zrozumienia motywów, którymi ludzie się kierują: i ksiądz idący na terapię, i psychiatra spowiadający się księdzu, który leży u niego na kozetce.
Jeśli coś łączy większość spektakli pokazanych w Toruniu, to rodzaj wyrozumiałości dla ludzkich wad i ograniczeń. Najlepiej było to widać w Korzeńcu w reżyserii Remigiusza Brzyka, gdzie intryga kryminalna (kto zabił glazurnika Alojzego Korzeńca) stała się pretekstem do pokazania kawałka historii miasta położonego w Trójkącie Trzech Cesarzy. Brzyk z wielkim epickim rozmachem, poczuciem humoru, bez niepotrzebnej zgryźliwości, pokazał prowincjonalny Sosnowiec jako centrum świata dla całej galerii postaci, które w nim żyły, umierały, a nade wszystko musiały sobie poradzić z wichurami historii przechodzącymi przez ten świat na przełomie wieków XIX i XX. Zamykająca spektakl opowieść debiutantki Edyty Ostojak, która opowiada o Ester Pławner, nastoletniej Żydówce z Sosnowca wywiezionej do domu publicznego w Rio de Janeiro, ma w sobie zarazem wielki smutek i radość. Ester, zgrabna dziewczyna z pawimi piórami na głowie, umarła, i to było najlepsze, co mogło ją spotkać – służącą, nieletnią kochankę, prostytutkę – w jej ciężkim życiu. Ester odchodzi pogodzona z losem, uśmiechnięta i piękna. Kamera w spektaklu Brzyka kilkakrotnie błądzi po cmentarzu, docierając do nagrobków ludzi, których widzieliśmy na scenie. Umarli, ale stoją przed nami żywi, zabiła ich praca, choroba, wojna czy życie, wszystko jedno, nie ma co rozpaczać i rozliczać.
Nie wiem, czy ta nadzieja się spełni, ale kiedy patrzę także na tych debiutantów, dla których zabrakło w tym roku nagród (szczególnie na Sarę Celler-Jezierską w roli Bess w Przełamując fale z Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu i na Arkadiusza Walesiaka w arcykomicznej roli Daveya w Poruczniku z Inishmore z Torunia), mocno liczę na to, że oni będą tworzyć z reżyserami ze swojego pokolenia teatr wyrozumiały dla ludzi, nie sztukę dekonstrukcji i rejestracji patologii.
 

II Festiwal Debiutantów "Pierwszy Kontakt"

Toruń, 25-31 maja 2013