7-8/2013
Krzysztof Rutkowski

Zuzanna Waś

Pasaż nad Świdrem

1.

Ruszyłem rowerem nad Świder. Przez coraz bardziej obce miasto. Najpierw ścieżka rowerowa wyniosła mnie w krzaki na Gocławiu. Tam było lotnisko. Teraz ulica Awionetki RWD. Straszliwe budynki do nie-do-zamieszkania, chociaż zamieszkałe. Nie wiadomo, które bardziej przeraźliwe: komunistyczne czy postkomunistyczne. Z krzaków rosną najnowsze, jeszcze szpetniejsze.
W cieniu straszliwych budynków aksamitny gułag, czyli osiedle strzeżone. Budki strażnicze, szlabany, parkany i zasieki. Domki przykucnięte, niby bardziej człowiecze, ale jednak za drutami. Tatuś z synkiem przemycają się przez bramę, tatuś, mocno wczorajszy, salutuje strażnikowi, synek upycha chyba w kalesonach kartofle.

2.

Wyrwać się z gułagu. Oszukać strażnika. Udać, że nie jestem zakluczonym. Trudne zadanie, szczęśliwie tatuś pijany zatoczył się pod koło. Powstrzymałem mu upadek i wyskoczyłem za druty. Strażnik nie zdążył przytrzasnąć mnie bramą.

3.

Przez lasek sosnowy, przez piach między szpalerem parkanów, świdermajerowymi willami w rozpadzie i betonowymi bunkrami w budowie. Niedzielny poranek, pod kościołem truskawki, za cmentarzem bije w oczy święty blask z potłuczonych butelek.
Skręcam w ulicę Mickiewicza już chyba w Otwocku. Ulica przemienia się w wygon.
Wygon ciągnie nad rzekę pulsującą wodą o barwie żylnej krwi.

4.

Przy Świdrze piach. W piachu pierwsi plażowicze. Drzemią, poskręcani. Dwóch młodzianów działa. Tańczą, skaczą, popychają, taplają się w żylnym nurcie. Zapewniają się wzajem, klnąc rzęsiście, że woda ciepła i czysta. Bije radość i ochota i czuję, jak rośnie we mnie święto.
To nic, że żylna krew i mątwa, druty, mury, aksamitne gułagi. Jaśnieje piasek, sosny się prężą, krąży osocze, pulsuje żywica. Przypomniało mi się, co rabbi Akiba mówił o świecie zbawionym. O czasie, kiedy przyjdzie Mesjasz. Rabbi mówił, że wszystko będzie takie, jak było: kielich na stole będzie stał, jak stoi, ptak na gałęzi będzie śpiewał, jak śpiewa, dziecko w kolebce będzie kwiliło, jak kwili, a kolebka kolebać się będzie tak samo łagodnie. Wszystko będzie tak, jak było, ale przesunięte o niewidzialną odrobinę.

5.

Nad Świdrem na pieńku siedział młodzian trzeci. Zamyślony i milczący. Przy pieńku stała flaszka, prawie pusta. Flaszka z resztą whisky, co mnie zdziwiło, ale tylko trochę i nie wybiło ze święta.
Zapachniało Baudelaire’em, który powiadał, że zawsze trzeba być pijanym. To wszystko. Jedyne wyjście. Żeby nie czuć straszliwego ciężaru Czasu, który gniecie barki i wciska w ziemię, trzeba upijać się nieustannie. Czym? Winem, poezją albo cnotą, wszystko jedno. Ale nie wolno się nie upijać.

6.

Upiłem się więc nad Świdrem. Nie whisky, nie wódką, nie winem, nie piwem, ale też nie cnotą.
Widokiem nad widokami. Wodą o barwie żylnej krwi. Tańcem dwóch młodzieńców pryskających i jednego w zadumie. Drzemką plażowiczów.
Wyzwoliłem aksamitny gułag, okadziłem blokowiska. Przesunąłem sam siebie o niewidzialną odrobinę.

pisarz, dziennikarz i tłumacz, profesor UW. Autor książek: Paryskie pasaże (1994 i 1995), Raptularz końca wieku (1997), Wokulski w Paryżu (2010).