7-8/2013

Mężczyźni o miłości

Miłość, jak przekonują oba monodramy, to ekstremalne doznanie, wobec którego zawsze jesteśmy bezradni, zaskakujące, testujące naszą dojrzałość.

Obrazek ilustrujący tekst Mężczyźni o miłości

Krzysztof Bieliński

 

W Cieszynie i Warszawie wystawiono dwa monodramy. Mężczyźni – pisarze, aktorzy i reżyserzy – mówią w nich o miłości do kobiet, próbując nazwać nienazywalne, opisać stan szczęścia i nieszczęścia, jaki wywołuje to uczucie, a także sytuację mężczyzny, jego reakcje. Teksty dzieli pół wieku, kulturowe uwarunkowania i klasa literacka; łączy wiara w fenomen, którego doświadczamy i dociekliwość autorów. Różne są też spektakle, ale podobna sytuacja aktorów ryzykujących w pojedynkę spotkanie z publicznością.
Cieszyn. Siedzimy w piwnicy przerobionej na salę teatralną, na widowni jest kilkanaście osób. Bogusław Słupczyński wystawił tu Love Artura Pałygi, tekst sprzed trzech lat. Autor opisuje uczucie, które nawiązało się przez Internet za sprawą e-maili, a potem telefonów, owocując na koniec rzeczywistym spotkaniem. Zanim dojdzie do finału, bohater przechodzi przez mękę niepewności, wahań, dociekań, usiłując jednocześnie zdać sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Tekst jest też ciekawy ze względu na żywą obecność kultury, podsuwającej wzorce zachowań. Jeśli bohater jedzie pociągiem, natychmiast pojawia się skojarzenie z Wokulskim, jeśli wspomina miłość do koleżanki z przedszkola, wyobraża sobie, że ratuje ją podczas wojennego natarcia. Można by się z tego zaśmiać, gdyby nie fakt, że bohaterzy Konwickiego też wstępowali do partyzantki, by zwrócić na siebie uwagę wybranki. Polak właściwie powinien dokonać jakiegoś wyczynu, by zasłużyć na miłość, najlepiej zbrojnego i bohaterskiego. Także ze strachu przed rozmową z kobietą, niejako w zamian. Nie wiadomo bowiem, jak to wszystko wyrazić. W efekcie bohater Pałygi dokonuje gwałtu na pięcioletniej koleżance, ciągnąc ją za warkocz i całując w usta. Krąży bowiem plotka, że ona już się ze wszystkimi całowała, a on nie chce być gorszy.
Tomasz Pisarek, aktor bielskiego Teatru Polskiego, wygląda jak wyrośnięty licealista. Adidasy, wyciągnięte spodnie od dresu, stan ogólnego zaniedbania, charakterystyczny dla okresu dojrzewania i dla Polaka, który waży się na czyn. Kompletnie wykończonego tymi podchodami: próbą nawiązania kontaktu, pierwszą rozmową, wreszcie samym spotkaniem. Spalającego się na długo przedtem, zanim zobaczy wybrankę. I już na początku obrażającego ją w przypływie emocji. „Czym będziemy jeździć?” – pyta osiemnastolatka na jego, złożoną w e-mailu, zawadiacką propozycję jazdy bez trzymanki. „Konno!” – wykrzykuje Pisarek, robiąc zwycięski rajd po scenie, a potem sumituje się i przeprasza, bo bohater zastanawia się półtorej godziny nad odpowiednią formułą, zanim naciśnie „wyślij”. I kiedy ona w końcu odpowie: „Nie ma za co!”, na scenie zabrzmi patetyczna muzyka Czajkowskiego i triumfalne okrzyki aktora: „To już furia! Szał Podkowińskiego! Cwał Mai Komorowskiej! Wagner i śmigłowce nad wietnamską wioską! Independent Day! Nie powstrzymam! Natarcie całą linią! Wszystkie bataliony! Nie przebierać w środkach! Wróg nie znał litości! Zdobyć! Zrównać z ziemią! Posiąść!”. Pisarek pruje się, udając tę całą nawałnicę, w której są też odwołania do amerykańskich filmów, w scenach batalistycznych tak przecież podobnych do rosyjskich.
Ale potem, kiedy przychodzi do rozmów, pojawia się też subtelny Czajkowski, „Dajesz mi życie, powiedziałem jej. […] W sobie czułem życie, którego normalnie nie czułem. Nie poznawałem się w lustrze”. I to świdrujące pytanie, po co wydarza się ta cała bajka. Po to, by spotkał się plemnik i komórka? Bohater nie chce w to uwierzyć. Jako romantyk i tradycjonalista chce porozumienia dusz. Kiedy jedzie do ukochanej (Pisarek wkłada wówczas kurtkę i czapkę), odbywa podróż życia. Widząc gmach szpitala, w którym czeka ona, dotyka jego murów, bada kształt świętego miejsca, zanim przekroczy próg. I tu nagłe załamanie, bo śmiertelnie chora wybranka, niegdyś tancerka, nie wygląda najlepiej. Polak dość łatwo waży się na wszystko, wchodząc w najtrudniejsze sytuacje, ale nie wyobraża sobie do końca konsekwencji. Czy możliwy będzie orgazm? Oto jest pytanie, w obliczu którego kapituluje przecież nie tylko on, ale cała współczesność.
Tu z pomocą przychodzi kobieta. Każe bohaterowi zamknąć oczy i dotykając lekko jego ręki, przywraca wiarę w siłę uczucia i wyobraźni. Bohater odnajduje siebie, odpręża się, rozmawiając z nią, opiera się plecami o ścianę i trzyma obie ręce pod głową – wygląda jakby leżeli obok siebie, rozkoszując się chwilą – a potem wypala upragnionego papierosa. Widzimy scenę jak z Woyzecka Kleczewskiej, ale Pisarek pokazuje nam tylko ten sam stan, w Cieszynie nie ma środków na zieloną łąkę, na której leżeli bohaterzy w tym spektaklu, a zakochani siedzą przecież na szpitalnym korytarzu, czekając na ostatnią chemię.
Warszawa. Widownia nabita do ostatniego miejsca. Ciemność, a potem światła pulsujące w rytm muzyki. Na scenę wchodzi Marcin Bosak w połyskliwej koszuli i marynarce – poprzedzany obsceniczną wyliczanką skandowaną z offu przez aktora – ze sterczącym mu z rozpiętego rozporka wielkim, gumowym penisem. Sebastian Chondrokostas wystawił skandalizującą powieść flamandzkiego pisarza i rzeźbiarza Jana Wolkersa Rachatłukum (1969), która swego czasu wzbudzała protesty w Holandii, a wydana po polsku w latach dziewięćdziesiątych, także u nas. Wymierzona w mieszczańskie normy (główną antagonistką bohatera jest teściowa, przejawiająca interesowność i emocjonalne ograniczenie) – epatowała śmiałymi scenami erotycznymi, a przede wszystkim podjęciem tego tematu wprost. W istocie jednak za pożądaniem bohatera kryło się wielkie uczucie. Znajomość, która rozpoczęła się od ekstatycznej miłości fizycznej uprawianej w samochodzie i wypadku spowodowanego późniejszym rozkojarzeniem kobiety, z którego oboje ledwo uszli z życiem, okazywała się z czasem najważniejszym związkiem, w naturalny sposób prowadzącym do małżeństwa, które bohaterzy postanowili zawrzeć pewnego dnia, dojeżdżając na uroczystość rowerem. Wolkers opisuje idyllę, w czasie której brakowało czasem pieniędzy, samochodu i pracy, ale nie brakowało porozumienia i fascynacji. Powieść jest peanem na cześć kobiety i jej ciała, i świadectwem tego, jak istotną rolę, zwłaszcza dla mężczyzny, odgrywa w związku miłość fizyczna.
Flamandzki pisarz i rzeźbiarz czyni bohaterką rudowłosą piękność, kobietę raczej zaokrągloną niż zbyt szczupłą, układającą kompozycje ze świeżych warzyw i owoców, z którą bohater odbywa wycieczki, rejestrując rozmaite krajobrazy, a wszystko to razem jest hołdem dla holenderskiego malarstwa. Wielką kłótnią z rodzimym mieszczaństwem, nie dostrzegającym potęgi zmysłów, siły piękna i uroków natury. Powieść jest też świetnie napisana, do dziś zachowuje siłę rażenia, jak wtedy, kiedy na długo przed wydaniem wprowadzała ją w polski obieg „Literatura na Świecie”.
Spektakl Teatru Studio pokazuje przede wszystkim bohatera uzależnionego od seksu, bo porzucony mężczyzna, poszukując miłości, wikła się w erotyczne przygody, dając upust swym żądzom, a czasem w nowe związki, mając nadzieję, że któraś z kobiet zastąpi tę jedyną. Na scenie mamy więc przegląd kochanek i sposobów na seks, opisujący doświadczenie pokolenia ’68, współgrający jednak z sytuacją dzisiejszych widzów, dla których też skończyły się wszelkie ograniczenia, runęły wiary i autorytety, a została czysta konsumpcja. Stąd gadżety w rodzaju gumowego penisa, pulsujące światła i podświetlany podest, na którym umieszczono fotel bohatera, niczym w telewizyjnych formatach. Gdyby raźnym krokiem weszły tutaj dziewczyny z programu Wojewódzkiego, żeby wręczyć bohaterowi jakiś prezent, nie bylibyśmy zdziwieni. Atmosfera jest właśnie taka jak tam: trochę jak w telewizji, trochę jak w burdelu. Bosak pokazuje jednak kogoś, kto ulega taniemu hedonizmowi z rozpaczy, a psychicznie towarzyszy wciąż jednej kobiecie, nie potrafiąc nic poradzić na to, że gubi ona własną tożsamość między pogonią za nowymi wrażeniami a panicznym strachem przed macierzyństwem, które mogłoby spowodować zmianę jej idealnych kształtów. Ma kłopot ze znalezieniem sensu w nadmiarze bodźców i propozycji, otwarta na wszystko, co niesie współczesność i przerażona przemijaniem. Być może jak wielu widzów spektaklu.
Przeszliśmy zatem daleką drogę. Od zapisanego jeszcze u Pałygi echa postawy rycerskiej: mężczyzny, który powinien zasłużyć na kobietę, przerażonego jednak światem drugiej płci, bo nie dostającego od kultury narzędzi, by ten świat zrozumieć; do jawnej pogardy tym, co banalne i łatwo dostępne, o której opowiada ze sceny Marcin Bosak. Miłość jednak, jak przekonują oba monodramy, to ekstremalne doznanie, wobec którego zawsze jesteśmy bezradni, zaskakujące, testujące naszą dojrzałość. Dla obu płci trudne w tym samym stopniu, choć zupełnie inaczej wyrażane. Zależne od kulturowych wzorców i obyczajowych rewolucji, kształtujących sam sposób przeżywania, ale wieczne w swojej naturze: nieodmiennie totalnej i ujawniającej siły, które nas przekraczają. W naszych czasach coraz częściej zastępowane namiastkami, znacznie bezpieczniejszymi w obsłudze.
 

Cieszyńskie Studium Teatralne
Love Artura Pałygi
reżyseria Bogusław Słupczyński
premiera 27 stycznia 2013

Teatr Studio w Warszawie
Rachatłukum Jana Wolkersa
tłumaczenie Andrzej Dąbrówka
adaptacja Marcin Bosak, Sebastian Chondrokostas
reżyseria Sebastian Chondrokostas
scenografia Urszula Bartos-Gęsikowska
światła Petro Aleksowski
choreografia Anna Bosak
premiera 17 kwietnia 2013