7-8/2013

Aktorstwo to pewnego rodzaju klaunada

„W szkole wszystko masz zgromadzone w jednym miejscu: historia literatury, historia teatru i dramatu, taniec, szermierka, pantomima – to się bardzo przydaje w zawodzie”. Z Michałem Grudzińskim, aktorem Teatru Nowego im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu, rozmawia Agata Barełkowska.

Obrazek ilustrujący tekst Aktorstwo to pewnego rodzaju klaunada

Marta Stawska-Puchalska

 

AGATA BAREŁKOWSKA Jakie jest Pana pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?

 

MICHAŁ GRUDZIŃSKI Wspominam różne rzeczy: że miałem fartuszek granatowy w czerwone grochy, z czerwoną obwódką, który mama mi uszyła, albo zabawkę z piwnicy poniemieckiej – sklep. Miałem też swój teatr pod stołem. Rozsuwałem kurtynkę i mały Misio, czyli ja, mówił i robił różne rzeczy. Wydawało mi się, że to był ogromny stół, a on był normalnych rozmiarów. Miał czarny blat, na którym leżałem jako dziecko chory na zapalenie płuc. Ojciec się wtedy postarał o penicylinę, o którą wtedy, w latach czterdziestych, było bardzo trudno. On ją zdobył i to uratowało mi życie – tak mama mówiła. Był dzielny, walił ręką w stół w jakimś komitecie i krzyczał, że jego syn umiera – to też mi mama mówiła. Była jeszcze kolejka – miałem dwa wagoniki i kilka szyn, których nie było można połączyć. Bez lokomotywy tak jeździłem znikąd donikąd, ale bardzo się cieszyłem.

 

BAREŁKOWSKA Od kiedy wiedział Pan, że chce być aktorem?

 

GRUDZIŃSKI Ten moment pojawił się bardzo wcześnie, nie przypominam sobie, kiedy to było dokładnie. Ten mój teatr to były wymyślone przeze mnie scenki albo wierszyki. Jak były zjazdy rodzinne, to ja występowałem pod tym stołem. Potem ciągle chodziłem do różnych teatrzyków, trochę byłem sportowcem, ale jak już osiągałem coś, to mi się nudziło, a teatr nie. Zacząłem chodzić do kółka teatralnego w Katowicach, chodziłem na Bińczyckiego – to był mój ulubiony aktor i na Wojtka Standełłę, którego później spotkałem w teatrze, byliśmy razem w garderobie. Potem w wojsku ciągle siedziałem w ciupie za „samowolne oddalenia z miejsca zakwaterowania”, tak to się nazywało. Uciekałem na próby teatralne. Wszedłem do zespołu amatorskiego teatru, który był w Domu Kultury w Puławach, stamtąd wyszedł akurat Marian Opania i ja wskoczyłem w jego rolę – to był Wysocki w Nocy listopadowej. Założyłem tam teatr poezji i nawet zdobyliśmy pierwsze miejsce na festiwalu w Koszalinie. Było śmiesznie, bo ja stary recydywista, a tu komitet partii wymógł na dowódcy jednostki, żeby mnie wypuścił na wyjazd do Koszalina. Dostałem pięć dni nagrodowego. Paranoja.

 

BAREŁKOWSKA W końcu zdecydował się Pan zdawać do szkoły teatralnej?

 

GRUDZIŃSKI Bardzo chciałem, ale sprawa nie była taka prosta. Oblałem maturę i wzięli mnie do wojska, a tu nagle ostatni dzwonek! Był limit wieku, jeżeli chodzi o mężczyzn – albo zdam do szkoły teatralnej (tylko jak to zrobić, nie mając matury?), albo będę musiał jeździć po prowincjonalnych teatrach. Uparłem się na to pierwsze. Zdałem do szkoły teatralnej, ale za trzy miesiące musiałem przynieść maturę, czyli w ciągu trzech miesięcy miałem zdać eksternistycznie dziewięć przedmiotów. Na szczęście się udało. Moją aktorską osobowość budowało też moje inwalidztwo – jąkanie, które mi bardzo przeszkadzało. Ubzdurałem sobie bardzo wcześnie, że jak gram kogoś, a ten ktoś się nie jąka, to pomaga. W wojsku wykorzystywano mnie i mówiono: „Ty, ar-ar-ar-artysta”. Byłem poniewierany, nie dałem się jednak upodlić, jestem dość mocny psychicznie, co w tym zawodzie się przydaje. Jak trzeba było w klubie garnizonowym wystąpić, to jednak brali ar-ar-ar-artystę…

 

BAREŁKOWSKA W aktorstwie znalazł Pan swój sposób na to jąkanie?

 

GRUDZIŃSKI Po prostu uwierzyłem w siebie, to jest podstawa. Zdobyłem się na pewien luz, poczucie, że jestem coś wart. I wiem, że trzeba mówić nie na końcówce oddechu, tylko wziąć oddech, nim się powie, rozluźnić krtań i wtedy pięknie wychodzi. Ale jako dziecko cierpiałem bardzo, byłem bity przez inne dzieci, tym bardziej na Śląsku, gdzie mówili, że ja jestem „gorol”, czyli taki nie ich, nie Ślązak. Dlatego nauczyłem się po Śląsku mówić lepiej od nich. Wśród egzaminatorów do szkoły teatralnej był Jan Świderski. Po pierwszej czy drugiej turze podszedł do mnie i mówi: „No, kochanieńki, mamy taki felerek, ale potrafisz to wykorzystywać…”. Kiedy się miałem zaciąć, to robiłem „głębokie myślenie” i kombinowałem, jak przebrnąć przez to. I też między innymi dlatego zostałem w Poznaniu, choć miałem kilka propozycji z innych miast, z Warszawy, gdzie Grzegorzewski tyle razy mnie prosił do siebie, a ja zawsze mówiłem, że „może w przyszłym sezonie”. Zauważył we mnie pewien potencjał dawno temu, co mnie bardzo cieszyło, bo nie wszyscy chcą widzieć w aktorze potencjał. W Poznaniu zostałem jednak dlatego, że tu nie muszę się przedstawiać, gdziekolwiek wchodzę, to wiedzą – Pan Grudziński, i nie muszę G-g-g-g… (śmiech) Wstrętne spółgłoski! Poza tym lubię to miasto.

 

BAREŁKOWSKA Jak Pan wspomina czas szkoły teatralnej?

 

GRUDZIŃSKI To były czasy słynnych Dziadów w Teatrze Narodowym. Z mojego roku to tylko ja zostałem aktorem tak naprawdę – inni poszli w reżyserię, jak Cieślak, Peryt, w szkołę, jak Grochoczyński, inni rezygnowali. Rok niżej była Stasia Celińska, Kondrat, same talenty. Żeby być aktorem, chyba nie trzeba szkoły, ale jeżeli ma się wokół siebie Mistrzów i ma się tę żyłkę, tę chcicę, dozę ekshibicjonizmu, bez którego się nie ujedzie…

 

BAREŁKOWSKA Kto był dla Pana Mistrzem?

 

GRUDZIŃSKI Był Świderski, oczywiście Łomnicki, ale Świderski to był dla mnie Bóg. Mówili o mnie Świderek do pewnego czasu, dopóki nie znalazłem siebie. On mnie nauczył, jak korzystać na scenie ze swego ciała. Na przykład nigdy nie wskazywał na scenie wskazującym palcem, tylko środkowym, a miał charakterystyczne pokrzywione ręce. To są takie chwyty na scenie, może to nieładnie brzmi i brutalnie, ale są takie rzeczy, które pozwalają bardziej zwracać uwagę, przyciągać. Poza tym Małynicz, Romanówna, Bardini, Krasnowiecki, Wyrzykowski, Sępoliński, Hanin – wystarczyło od wszystkich trochę wziąć. W szkole wszystko masz zgromadzone w jednym miejscu: historia literatury, historia teatru i dramatu, taniec, szermierka, pantomima – to się bardzo przydaje w zawodzie. Ale dla samego aktorstwa ważniejsze jest bycie wśród tych Mistrzów i podpatrywanie. Od nich wszystkich nauczyłem się, jak podchodzić do roli, jak to przekazać, jak szukać.

 

BAREŁKOWSKA Na czym polega to aktorskie poszukiwanie?

 

GRUDZIŃSKI Zawsze szukałem sposobu. Nie wcielam się w rolę, ale staram się wyrazić treść roli przez siebie, swoją osobowość, indywidualność. Ja w okolicznościach takich, a nie innych dokładnie muszę wiedzieć „dlaczego” i postawić się tam, nawet jeżeli reżyser upiera się przy swego rodzaju formie, jak na przykład Krzysztof Nazar w Mein Kampf. On dużo reżyserował w telewizji z aktorami krakowskimi – wielkie nazwiska, którym narzucał formę, i ci wielcy aktorzy nie potrafili się w tym odnaleźć. Obserwowałem to i doszedłem do wniosku, że nie wystarczy być dobrym aktorem… Na czym polega ten feler? Widzę aktora, który jest dobry, mówi prawdę i ciągle jest ten sam, chociaż w innym kostiumie. A ja szukałem jednak charakterystyczności, aby tę formę uprawdopodobnić. Wspominam Herzla, którego grałem – jedna z najlepszych moich ról, czy Saszę w Antygonie w Nowym Jorku, mógłbym tu wymieniać jeszcze – chodziło o to, żeby uprawdopodobnić, żeby była prawda, żeby widz, który ogląda, wierzył mi. A jeżeli wierzy, to może się utożsamiać, przeżywać na swój sposób. Szuka się prawdy w roli, ona powinna zawsze towarzyszyć pracy aktora. Ale wszystko zależy od okoliczności. Gdy ta „nieprawda” czy granie formą rzuca się w oczy, czemuś służy, bo tak jest nieraz, to ja to rozumiem. Ale jeśli ta forma jest przelana na całość postaci, to muszę ją uprawdopodobnić – że ta postać, że ten ktoś tak chodzi, tak mówi, tak się rusza, ma takie gesty, nie inne, tak się ubiera. Lubię szukać charakterystyczności. Nakręciłem na przykład trzysta sześćdziesiąt sześć postaci w Kalendarium – każdego dnia inna postać. I to szło w tamtym roku codziennie przed głównym wydaniem „Teleskopu” (Wielkopolski dzień. Kalendarium można zobaczyć w Internecie: www.wielkopolskidzien.pl). Lubię sobie czasami na to spojrzeć, bo tam tyle postaci i właściwie żadna z nich się nie pokrywa – czasami są podobne, od chłopka-prostaka przez arystokratę, bankiera, różnego typu księży, biskupów, hitlerowców, wszyscy związani z historią Wielkopolski. Naprawdę odwaliłem fajną robotę, każda postać inna, a to zawsze ja. (śmiech)

 

BAREŁKOWSKA Czy można znaleźć prawdę w każdej roli? Czy grał Pan takie postaci, które się temu poszukiwaniu oparły?

 

GRUDZIŃSKI Czasem można łatwiej, a czasem jest szkopuł, bo sobie nie można wytłumaczyć „dlaczego”. Na przykład w Trzech siostrach grałem zbuntowanego, opryskliwego oficera Solonego, odtrąconego przez dziewczynę, w której jest zakochany… Dlaczego on taki jest i dlaczego ona go nie chce? Szukałem tej postaci do ostatniego, żeby znaleźć „dlaczego”. Próbowałem na różne sposoby i chyba nie znalazłem odpowiedzi. Czasami to ciężko przychodzi. Czasami też reżyser sam nie wie, albo nie powie aktorowi, albo powie enigmatycznie i człowiek nie wie, o co mu chodziło. I jak on nie wie i ja nie wiem, to wiem tyle, że muszę wyjść na scenę. Mam swoją intuicję, której wierzę, wrodzoną, i idę po swoje wówczas, ale wielkiej satysfakcji nie mam. Publiczność wyczuwa, kiedy aktor się męczy, udaje, idzie rutyną po latach pracy, próbuje tylko przebrnąć przez spektakl – wtedy satysfakcja jest mała.

 

BAREŁKOWSKA Co zrobić, kiedy wizja aktora bardzo się różni od wizji reżysera? Jak wypracować coś, co będzie rodzajem wspólnej prawdy?

 

GRUDZIŃSKI Zacznę od tego, że polegam bardzo na swojej intuicji. Przy pierwszych czytaniach mnie się to już z grubsza układa. Mam dodatkowe pytania do reżysera, jak on to rozumie. Zwykle z kostiumologiem nie miałem kłopotu, bo ja sam widzę, jak się ubrać, jakie rekwizyty mam sobie dobrać. Teraz aktorzy często nie doceniają roli rekwizytu czy charakteryzacji, w ogóle się jej unika. Ja jestem z innej szkoły. Kochałem aktorstwo Świderskiego i często obserwowałem w garderobie, jak się charakteryzuje. Teraz próbuje się siebie najczęściej upiększyć, żeby było ładnie, a nie o to chodzi. Może nos przykleić, worki pod oczyma, uszy, tak jak to robił Świderski w Cenie Millera. Patrzyłem na tego Salomona – on przyklejał uszy, okularki małe, tutaj dawał siekankę, tutaj jeżyk… Łomnickiego też uwielbiałem, ale on był dla mnie zimny, wycyzelowany. On sobie wymyślił palec, skrzywienie palca – robił to genialnie, ale czegoś brakowało. Był chłodny, a Świderski był z krwi i kości. Czasami pośmirzył, czasami poszedł za mocno, ale zawsze czułem, że pulsuje w nim krew, to żyło… Ale o co pytałaś?

 

BAREŁKOWSKA O relację z reżyserem. Mówił Pan, że zaczyna od swojej intuicji…

 

GRUDZIŃSKI Są reżyserzy, którzy uważają – jeden tak mówił – że „aktor jest od grania jak dupa od srania”. Bardzo go ceniłem jako reżysera, zawsze był przygotowany, wiedział, że aktor pójdzie tu, to będzie już światło, punkt, tu będzie do przodu, tu do tyłu, głośniej, ciszej, tu pauza… A może ja zaproponuję? Gdzie tam… Przesuwanie na scenie. Reżyser od tego jest, żeby wiedział, ale ja nie lubię, jak nie docenia się aktora. Który też czuje, który będzie świecił na tej scenie i chce się czuć w tym dobrze.
I też nie lubię, kiedy przychodzi reżyser i czytamy, a ja widzę, że on chyba tego nie przeczytał. Potem się okazuje, że już przeczytał w pokoju gościnnym i ja mam wspaniałą rolę, cieszę się, skaczę z radości, już kombinuję, szukam… Na czwartej, piątej próbie mam tylko fragment tej roli, a na szóstej już tylko jakiś monolog, bo on tak to widzi. Raz mi się zdarzyło, że podziękowałem.
Ale będę wspominał Cywińską, Nazara albo Waldemara Śmigasiewicza i jego Wujaszka Wanię, Hamleta. Ciągle coś człowiek odkrywa w sobie. Cenię tych reżyserów, którzy grzebią w aktorze i kocham ich za to. Mogę się kłócić z takim Nazarem, ale kochałem go za to, że odkrywaliśmy wspólnie. Okazuje się, że mamy wspaniałych aktorów, tylko trzeba reżyserów – pedagogów. Ci młodzi ludzie, którzy są u nas tak uzdolnieni… Ile talentów! Oddałem pół etatu, żeby dyrektor mógł ich zaangażować. Bo rezygnować nie chcę, ja tu chciałbym umrzeć. Żeby tu przynajmniej się garderoba nazywała moim imieniem albo chociaż, za przeproszeniem, ubikacja.

 

BAREŁKOWSKA Jak to jest być czterdzieści cztery lata w jednym teatrze?

 

GRUDZIŃSKI To może nie jest higieniczne. Ale ja jestem taki, że się przyzwyczajam. Mnie tu jest dobrze, chociaż były różne okresy i chciałem też odchodzić. Wszystko zależy od tego, kto jest przewodnikiem stada. Ludzie są różni. Ale czuję się jak w swoim domu – nawet jak kontakt się rusza, to mnie to interesuje i chcę naprawiać. Jestem u siebie, mam ten swój kąt i cieszę się. Ja czuję się potrzebny w tym mieście. Czasami pytają w kasie, czy gra pan Grudziński, a jak nie gra, to dziękują za bilet, i to jest moje osiągnięcie, kilka pokoleń przychodziło na mnie. I mnie pamiętają, rozpoznają, uśmiechają się do mnie na mieście. To jest bardzo miłe. Czuję się tu po prostu u siebie.

 

BAREŁKOWSKA Pana jubileuszową rolą był Misio/Willy w Peepshow w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego. Mówi Pan, że ciągle nad nią pracuje…

 

GRUDZIŃSKI Ciągle się z nią oswajam. Czuję, że jestem już bardzo blisko, ale ciągle nie jestem na szczycie, jak zresztą w każdej innej roli. Były momenty, że się zsuwałem z tej górki, potem znów się piąłem. Mówię o intuicji, która mi mówi „już płyniesz”. Ostatnio grałem i już płynąłem. Jestem bardzo bliski Willy’ego/Misia, coraz większą radość mam z grania. Jak aktor płynie i wie, jaki efekt wzbudza na widowni, i ta widownia go „kupuje”, to jest to największa radość na świecie. Ale są różne mankamenty. Jestem przygłuchy i jak ktoś za cicho mówi, to muszę walczyć z tym, umawiać się z akustykiem, żeby podkręcał dźwięki, stary się robię, inwalida. Ale dochodzimy do porozumienia z kolegami z techniki. Bo teatr to jest rodzina, jestem nauczony tego. Zespół to nie są tylko aktorzy, ale także zespół techniczny – razem budujemy przedstawienie. Ja lubię słuchać elektryka czy akustyka, który wiele lat w teatrze pracuje. „Powiedz, jak ci się podobała ta scena? Czy coś ci tu nie pasuje, bo ja mam takie wątpliwości, ale powiedz ty”. I on mi często mówi: „A wiesz co, też tak czułem, masz rację”. On jest tym pierwszym widzem, który ogląda, jak spektakl powstaje. Mam do niego zaufanie.

 

BAREŁKOWSKA Wydaje się, że teatr jest całym Pana życiem. Jednak występuje Pan również w kabarecie.

 

GRUDZIŃSKI Zagrałem kiedyś w Tey, a teraz niedawno Zenek Laskowik zapytał, czy bym nie chciał w jego kabarecie zagrać. Ma dla mnie rolę rekwizytora, który się przewija przez cały program i jest taką postacią wiążącą. Pomyślałem – bardzo chętnie. Łapię szybko kontakt z ludźmi i cieszę się, jak oni się cieszą. I tak jest właśnie na estradzie. W teatrze się sprzedaje towar jakby opakowany i gramy jakby nad głowami, a na estradzie rozmawiamy. Grałem Babę Jagę w przedstawieniu dla dzieci Klonowi Bracia. I tak mi się to spodobało i postać była taka prawdziwa – mówią, że była najlepsza w Europie. Prawdziwa po prostu. Ja się uparłem, żeby ta Baba Jaga nie była na miotle, w chustce – nos ma oczywiście Babojagowy, ale ona jest dama. Ona ma rękawiczki na trzy czwarte, ma boa (wyleniałe, ale ma), ma kapelusik, usta wydęte, torebkę, gdzie ma cukiereczki, które rozdaje. Jako postać mocno charakterystyczna mogłem sobie pozwolić w tej roli na różne rzeczy. Przeniosłem ją na estradę i zamieniłem na starą dziwkę – zmieniłem tylko buty. Zamiast Babojagowych wkładałem pończochy mocno podarte siatkowe i damskie buty na wysokim obcasie. Siadałem na kolanach różnych prezesów i było tyle zabawy, tak się podobało… Trzeba się umieć śmiać z siebie i to jest potrzebne aktorowi w komedii. Nie bać się śmieszności.

 

BAREŁKOWSKA Słyszałam też, że chciał Pan kiedyś wystąpić w cyrku…

 

GRUDZIŃSKI Chciałbym i kiedyś już nawet byłem prawie na arenie. Umówiłem się z dyrektorem dużego cyrku, że przygotuję „repryzy” z drugim klaunem i wziąłem ambitne takie, na przykład z Szelmostw Skapena scenę z workiem. Miałem z pięć prób, na które nawet przychodzili cyrkowcy i bili brawo. To był już dla mnie sukces, a potem zmienił mi się repertuar w teatrze i nie mogłem wystąpić.

 

BAREŁKOWSKA Ale skąd pomysł na cyrk?

 

GRUDZIŃSKI Prawdziwa klaunada jest jak pantomima i teatr. Prawdziwy klaun wzbudza śmiech przez łzy. To jest wszystko robione grubą kreską, ale ma swoją filozofię. Ja uważam, że aktorstwo to swego rodzaju klaunada, tylko w trochę innym wymiarze. W teatrze przedstawiamy świat bardziej zbliżony nam, a w cyrku jest to zawężone w farsę, tragifarsę, a ja lubię te gatunki. Te przeskoki są bardzo fajne – od podniosłości do histerycznego śmiechu. Czuję te emocje i wrażenie, jakie to robi na widowni. Były takie określenia, że teatr to świątynia, że aktorzy są kapłanami – pierdoły. Gdzieś to powinno być w atmosferze, że w teatrze spotkanie z drugim żywym człowiekiem powinno być trochę świąteczne, ale teraz już przychodzi się w swetrach. Kiedyś to było bardziej święto i tego uczono. Teraz jest inny teatr, inne czasy, w inny sposób przekazywane są mądrości o świecie i człowieku, czasem zbyt agresywnie.

 

BAREŁKOWSKA Czy są takie role, o których zawsze Pan marzył?

 

GRUDZIŃSKI Mnie interesuje człowiek, to, jaki on jest. Człowiek był zawsze człowiekiem. Szekspir tak pięknie to zebrał, Molier i jeszcze kilku, ale ten Szekspir tak nas poznał dogłębnie, dlatego myślałem, żeby Jagona zagrać. Salomona w Cenie Millera chętnie bym zagrał po Świderskim. Każda dobra rola mnie interesuje. Nie tęskniłem, żeby zagrać Hamleta. Może Lira… Ale czy tak bardzo? Jestem dosyć przyziemnym aktorem, raczej komediantem, nie jestem wzniosły. Nie tęsknię za wielkim repertuarem, żeby stanąć na Mount Blanc i wywalić piękny monolog. Chociaż kiedyś spróbowałem i wyszło wcale nieźle.

 

BAREŁKOWSKA A poza aktorstwem, co Pan lubi robić?

 

GRUDZIŃSKI Lubię majsterkować, coś naprawiać, coś przyklejać, coś przy elektryczności. Kiedyś robiłem sobie remont silnika malucha czy dużego fiata, bo tam nie było żadnej filozofii, teraz jest elektronika i tego nie zrobię. Lubiłem takie rzeczy robić. Proszono mnie czasem – posłuchaj mojego silnika, i mówiłem, co tam jest. To jak z rolą – grzebanie we wnętrzu człowieka, majsterkowanie w postaci.

 

BAREŁKOWSKA A jak Pan patrzy wstecz, to myśli Pan, że mógłby być w życiu kimś innym niż aktorem?

 

GRUDZIŃSKI Nie. Byłoby nudno. Ja się nie brzydzę żadnej roboty, tylko że aktorstwo mi sprawia największą przyjemność. Nie chodzi o to, żeby być w mediach. To jest miłe, ale ja to mam w Poznaniu. Pisma kolorowe nie muszą o mnie nic pisać – wyjdę na miasto i ja to mam. Po głosie mnie rozpoznają. To lubię. I zawsze mam tremę. Przed każdym najmniejszym wejściem na scenę mam tremę, nie taką, która mi zapiera dech w piersiach, ale zawsze mam pierdla, zawsze jestem nerwowy, czy to jest epizod, czy estrada, wszystko jedno. Przed Peepshow chodziłem, ciągle powtarzałem tekst, może jakoś inaczej to powiedzieć, ciągle o tym myślałem… Ja nie pojmuję aktorów, którzy w bufecie grają w karty albo w kości i słyszę: „Skoczę na scenę, co ja tu mówię? A, dobra”. I potem do bufetu znowu w kości. Ja przychodzę wcześniej, biorę egzemplarz i czytam, czytam, czytam, może przestawić trochę akcent… Dopóki to jest na scenie, to nie umiem inaczej. Ja po prostu jestem aktorem. Swego rodzaju klaunem.