9/2013

Ostatni sezon w regionach

Dolny Śląsk, Poznań, Bydgoszcz – to tam w ubiegłym sezonie warto było jeździć w poszukiwaniu ciekawych premier. Mapę teatralną Polski szkicują krytycy.

Obrazek ilustrujący tekst Ostatni sezon w regionach

Krzysztof Bieliński, Bartosz Maz, Magda Hueckel, Bartłomiej Sowa, Michał Łepecki/AG

Bydgoszcz i Toruń

W toruńskim Teatrze im. Wilama Horzycy sezon zaczął się od odejścia dyrektor ds. artystycznych, Iwony Kempy, którą zastąpił Bartosz Zaczykiewicz. Widzowie, którzy oczekiwali wielkich zmian, mogli się jednak rozczarować. Dwie premiery okazały się całkiem ciekawe (Upadek pierwszych ludzi w reż. Iwony Kempy oraz Królowa ciast w reż. Uli Kijak, ze świetną rolą Pawła Tchórzelskiego), ale spektakli złych było, niestety, więcej: Body Art, Klara i Koncert życzeń wskazują na to, że kryzys w Horzycy trwa dalej. Teatr wciąż oscyluje między kokietowaniem najmniej wybrednych widzów a nieporadnym podejmowaniem współczesnych tematów. Pozostaje czekać, aż odetchnie po zadyszce związanej ze zmianą dyrektora.
Pozycję lidera w regionie utrzymuje Teatr Polski w Bydgoszczy. Wachlarz premier był w nim, jak zwykle, różnorodny – od dotykającej bolesnych problemów historii Bydgoszczy Truskawkowej niedzieli (reż. Grażyna Kania), przez klasykę (Ślub – reż. Paweł Wodziński, Wiśniowy sad – reż. Paweł Łysak, Szalona lokomotywa – reż. Michał Zadara), po szokującą Podróż zimową według Jelinek (reż. Maja Kleczewska). Dwa z tych spektakli to przedstawienia, na które warto do Bydgoszczy przyjechać nawet z daleka. Po pierwsze – przemyślany, przewrotny Ślub Wodzińskiego. Po drugie – Podróż zimowa Kleczewskiej, jedno z największych osiągnięć w jej karierze. Spektakl drastyczny, ale unikający efekciarstwa i taniego grania na emocjach, którymi czasem grzeszyła na przykład zeszłoroczna bydgoska Burza. Od najlepszej strony pokazali się też nowi aktorzy w zespole bydgoskiego teatru: role Julii Wyszyńskiej i Piotra Stramowskiego w Podróży… są po prostu zjawiskowe.

Paweł Schreiber

 

Dolny Śląsk
 

W teatrach dramatycznych Dolnego Śląska dokonało się kilka zmian personalnych i organizacyjnych. Pomimo protestów władze samorządowe wprowadziły do Polskiego we Wrocławiu i Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy dyrektorów do spraw ekonomicznych. W wyniku zadłużenia oba teatry wrocławskie musiały ograniczyć plany repertuarowe. W Polskim, nadal kierowanym przez Krzysztofa Mieszkowskiego, odbyło się sześć premier. Największe zainteresowanie i kontrowersje wzbudziła polsko-niemiecka inscenizacja Titusa Andronicusa Jana Klaty. Doceniono też prapremierowe realizacje: Filokteta Sofoklesa (reż. Barbara Wysocka) i Courtney Love Demirskiego (reż. Monika Strzępka). Mniejszy rezonans miały spektakle postdramatyczne młodych reżyserów – Kliniken/miłość jest zimniejsza niż śmierć (reż. Łukasz Twarkowski) i Mitologie (reż. Paweł Świątek). We Współczesnym Marek Fiedor na początku sezonu przejął kierownictwo z rąk Krystyny Meissner. Przygotowane zostały cztery premiery; Lech Raczak wystawił Życie jest snem Calderona, Agnieszka Olsten Kotlinę na kanwie ostatniej powieści Tokarczuk, Fiedor adaptację Zamku Kafki, a Tomasz Hynek Pomarańczyka.
W Wałbrzychu z początkiem roku Sebastian Majewski przechodząc z Klatą do Starego w Krakowie, przekazał kierownictwo artystyczne Piotrowi Ratajczakowi. Realizowany był cykl !zapooomnij? osnuty wokół świąt państwowych i religijnych, a oparty – z wyjątkiem Na Boga! Murawskiego – na postdramatycznych scenariuszach. W jego ramach powstało sześć spektakli – od #Dziadów (reż. Michał Kmiecik) do W samo południe (reż. Wojtek Ziemilski) – spośród których wyróżniono Betlejem Polskie Farugi. Na scenie legnickiej kierowanej przez Jacka Głomba w formule teatru opowieści Łukasz Czuj wyreżyserował Komedię obozową Kifta), Piotr Cieplak Historię o Miłosiernej Suassuny, Piotr Tomaszuk zaś adaptację Matki Joanny od Aniołów Iwaszkiewicza. Na bocznym torze znajdował się Teatr im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze, w ostatnim sezonie prowadzony przez Bogdana Kocę. Zrealizowane w nim zostały cztery premiery w tym Blackbird Harrowera (reż. Grzegorz Bral). Rozpisany konkurs na dyrektora wyłonił w kwietniu wprawdzie Piotra Jędrzejasa, ale jak dotąd nie otrzymał on nominacji.
 

Rafał Węgrzyniak

 

Górny Śląsk i Opolszczyzna
 

Mijający sezon teatralny w województwie śląskim można zaliczyć do udanych przede wszystkim dlatego, że powoli zaczyna zmieniać się oblicze regionu istniejącego w powszechnej świadomości jako teatralna pustynia. Próby odświeżenia estetyki i nawiązania bliższego i ciekawszego kontaktu z publicznością pojawiły się w kilku teatrach, spośród których wyróżniają się Teatr Zagłębia w Sosnowcu i Teatr Polski w Bielsku-Białej. Wykraczająca poza ramy jednego sezonu polityka repertuarowa kierujących nimi dyrektorów doprowadziła do powstania spektakli nie tylko cieszących się uznaniem widzów, ale również docenianych przez krytykę i zapraszanych na ogólnopolskie festiwale. Liderem był wyreżyserowany w zeszłym sezonie przez Remigiusza Brzyka Korzeniec z Teatru Zagłębia, który z sukcesem objechał kilka festiwali. Satysfakcję z mijającego sezonu może mieć Robert Talarczyk, adaptator i reżyser Piątej strony świata Kazimierza Kutza. Publiczność szczelnie wypełniała widownię Teatru Śląskiego w Katowicach, spektakl otrzymał pozytywne noty od recenzentów, został również wyróżniony pierwszą nagrodą w tegorocznym Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Odwołanie do lokalnej historii i tożsamości to strategia coraz chętniej wykorzystywana przez reżyserów pracujących na Śląsku: Joanna Zdrada przeniosła na scenę Gottland Mariusza Szczygła (Teatr Rozrywki w Chorzowie), zbiór reportaży o Czechach, z którymi Ślązacy – jak sami twierdzą – mają wiele wspólnego; tytułowa bohaterka musicalu My Fair Lady w reż. Roberta Talarczyka (Opera Śląska w Bytomiu) mówi śląską gwarą; akcja Miłobójców w reż. Lecha Mackiewicza (Teatr Nowy w Zabrzu) rozgrywa się w Zabrzu; Jacek Głomb w Cesarzu Ameryki (Teatr Polski w Bielsku-Białej) przywołał temat emigracyjnej gorączki wśród galicyjskich chłopów.
Niemal przez cały sezon środowisko teatralne i taneczne emocjonowało się losami Śląskiego Teatru Tańca w Bytomiu, który – po wykryciu nieprawidłowości finansowych – został postawiony w stan likwidacji. Zaskoczeniem była również rezygnacja Jacka Sieradzkiego z funkcji dyrektora artystycznego festiwalu „Interpretacje”. Na temat przyszłości katowickiego festiwalu miasto wciąż milczy. Emocje budziły konkursy na dyrektorów trzech placówek: Teatru Śląskiego, Teatru Rozrywki i Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. O zmianie pozycji tego ostatniego na teatralnej mapie Polski świadczy fakt, że do udziału w konkursie zgłosiło się ponad trzydziestu kandydatów z całej Polski. Na stanowisko dyrektora wybrano Witolda Mazurkiewicza, współpracującego z bielskim teatrem.
W Opolu spektaklem roku 2012 został Słownik Chazarski. Dzieci Snów Pawła Passiniego (Teatr im. Jana Kochanowskiego). Chociaż mijający sezon upływał pod znakiem oszczędności, mimo pesymistycznych zapowiedzi, udało się zrealizować kilka premier, w tym spektakl Mai Kleczewskiej Bracia i siostry oraz Dżumę według Alberta Camusa w reż. Pawła Świątka (Teatr im. Jana Kochanowskiego).

Aneta Głowacka

Lublin
 

W Lublinie sezon 2012/2013 trudno nazwać rewolucją, jednak nie sposób nie zauważyć kilku istotnych zmian, które sprawiły, że lokalne teatralne hierarchie i porządki zostały wprawione w ruch. Czym się ów ruch skończy, mówić jeszcze za wcześnie, ale z całą pewnością funkcjonujący od lat układ oparty na dwu biegunach – tradycyjnym, mieszczańskim Teatrze im. Juliusza Osterwy i nowoczesnym, wywiedzionym z ducha alternatywy Teatrze Centralnym – przestał być oczywisty.
W Teatrze Osterwy pierwszy sezon, za który już w pełni odpowiedzialność wziął Artur Tyszkiewicz, przyniósł oryginalną interpretację Płatonowa, próbę oswojenia lubelskiej publiczności z Hanochem Levinem, a w maju i czerwcu lublinianie mogli zobaczyć obrazoburczą sztukę Pawła Demirskiego Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł (reż. Remigiusz Brzyk), a następnie pozornie tylko bezpieczny i tradycyjny Napis Géralda Sibleyrasa (okazało się zatem, że drapieżny Na końcu łańcucha nie był jednorazowym wybrykiem i że przy Narutowicza jest miejsce dla spektakli burzących dotychczasowe przyzwyczajenia widzów). Tym samym Teatr Osterwy, któremu zdarzało się „ziemi nie dotknąć ni razu”, zaczął wyraźnie uważniej rozglądać się wokół siebie.
Drugie płuco lubelskiego teatru w minionym sezonie wzięło głęboki wdech przed planowanym na jesień otwarciem przebudowanego Centrum Kultury. Nowych przedstawień pojawiło się niewiele, a te z poprzednich sezonów grane były bardzo rzadko. Praktycznie wszystkie premiery Teatru Centralnego miały miejsce jeszcze w 2012 roku. I choć była wśród nich szalenie ciekawa Kukła Pawła Passiniego, ważny, rozdrapujący historyczne kompromisy, osnuty wokół rzezi wołyńskiej polsko-ukraiński spektakl Aporia czy próba opowiedzenia tańcem historii Anny Frank w wykonaniu Lubelskiego Teatru Tańca, to niestety (zwłaszcza wiosną) czuć było, że teatralne życie toczy się gdzie indziej.
Tętniło ono w środowiskach luźno związanych z Teatrem Centralnym – w Czytelni Dramatu Daniela Adamczyka czy działaniach Joanny Lewickiej. Przygotowała ona najpierw z więźniami Sen nocy letniej, a w czerwcu zrealizowała spektakl w oparciu o Fausta, który zjadliwie i trafnie podsumował los artystów niedoszłej Europejskiej Stolicy Kultury. Zagrana przez Katarzynę Tadeusz i Dariusza Jeża, w niewielkim mieszkaniu naprzeciwko najmodniejszego ostatnio w mieście impresaryjnego Teatru Starego, opowieść o parze aktorów szukających wolności w świecie castingów, projektów i hołdów składanych VIP-om, była gorzkim pytaniem o przyszły los teatralnego potencjału, który w ostatnich latach udało się w Lublinie wygenerować.

Jarosław Cymerman

 

Łódź
 

Często powtarzam, że Łódź to nie Polska, że żyjemy sobie tu w jakiejś innej rzeczywistości, zupełnie niezrozumiałej dla mieszkańców tego środkowoeuropejskiego kraju, który nas otacza. A na tę Waszą ojczyznę maków i płaczących wierzb patrzymy z ciekawością. Jesteśmy inni. I nasze najciekawsze propozycje teatralne tego sezonu były właśnie rozmową z tą innością Lodzermenschów. Mówiono interesująco dzięki (kolejność alfabetyczna) Chorei, Muzeum Sztuki, Teatrowi Nowemu. I na szczęście nie mówiono nachalnie.
Muzeum Sztuki kontynuowało projekt Ekologie Miejskie, pytając o możliwość oswajania miasta oraz proces odbierania i tworzenia jego tożsamości. Wrześniowa wizyta Les gens d’Uterpan czy styczniowy Festiwal Performansu „Ćwiczenia z (re)produkcji” przybliżały sens istnienia konkretnych starych ulic czy gmachów, ale także niezmiennej opresji pracy. Nawet jeśli zmienia się jej forma – nawet jeśli produkcję przy krosnach zastąpiło tworzenie performansów przez artystów (czy tworzenie ich znaczeń przez widzów) – to przecież nie mamy do czynienia z uwolnieniem się od konieczności ciągłego wykonywania czegoś. Ulice Bałut sześćdziesiąt lat po Wielkiej Szperze (plenerowy projekt Chorei Szpera 42) wciąż są miejscem ciągłego wykluczania osób czy ukrywania problemów, ale czym innym jest poznanie tego miejsca z relacji, a czym innym jest jego doświadczenie. Czym innym jest czytanie o Szperze, czym innym jest pisanie mojej historii tamtej Szpery. I czym innym wreszcie jest potrzeba uwalniania się od stereotypów i obcych narracji.
W spektaklu-instalacji Hotel Savoy na podstawie powieści Józefa Rotha (Teatr Nowy) Michał Zadara wysłał widzów w podróż po piętrach hotelu opisanego przez pisarza, prezentując równolegle epizody z powieści. Nie dało się obejrzeć wszystkiego i zaczęło nam, Lodzermenschom, brakować scen, które znamy i otaczamy kultem. Uwolnił nas od powieści, czy – przeciwnie – pokazał nasze uzależnienie od lokalnych mitów i miasta drobiazgowo opisanego, ale niewymienionego z nazwy? Rozpoznawalnego dla nas, obojętnego dla innych? I nie zamknął nas Zadara w ramach stereotypów – co więcej, chyba nie chciał nawet robić spektaklu o Łodzi. Wziął powieść i zadał pytanie o tożsamość i cel działań Bloomfielda. To było pytanie minionego sezonu teatralnego u Lodzermenschów.

Piotr Olkusz

 

Małopolska
 

Teatralny sezon w Krakowie upłynął pod znakiem estetycznej rewolucji zapowiadanej w Starym Teatrze przez nową dyrekcję: Jana Klatę i Sebastiana Majewskiego. Pierwsze efekty ich działalności są jednak dyskusyjne. Klata na pewno odziedziczył teatr w kiepskiej formie artystycznej oraz, pomimo pozorów, bez wyraźnej linii repertuarowej i z zaledwie jednym eksportowym hitem na koncie (brawurowy Paw królowej w reż. Pawła Świątka). Zmiany były nieuchronne. Nowy dyrektor z podziwu godną konsekwencją wciela je w życie. Tym bardziej szkoda, że w ślad za kolejnymi, znakomicie rozreklamowanymi wydarzeniami nie idą sukcesy artystyczne. Poczet Królów Polskich to najsłabszy spektakl w dorobku Krzysztofa Garbaczewskiego, kompromitacją okazał się również Dumanowski side A i B w reż. Konrada Dworakowskiego i Sebastiana Krysiaka. Z trzech najnowszych premier, wystawionych pod koniec sezonu dzień pod dniu: Być jak Steve Jobs (reż. Marcin Liber), Wandy (reż. Paweł Passini) oraz Bitwy Warszawskiej 1920 (reż. Monika Strzępka), obronił się tylko ten ostatni spektakl. Ambicje zostały rozbudzone, ale w Starym wciąż brakuje spełnienia.
Pozostałe krakowskie sceny kompletnie nie przejęły się zadziorną kontrofensywą Klaty i w minionym sezonie solennie powielały to, co dotychczas sprawdzało się najlepiej. Teatrowi Słowackiego przybyła nowa scena: Małopolski Ogród Sztuk – znakomicie wymyślona pod względem architektonicznym i funkcjonująca jako nowoczesny, dynamiczny ośrodek kultury. Przypuszczalnie pod nową dyrekcją Iwony Kempy, notabene autorki najlepszego przedstawienia w „Słowaku” – Za chwilę według Asmussena, MOS zakwitnie również teatralnie.
W Teatrze STU było trochę mdławo: czasami gwiazdorsko (Wielki John Barrymore z Jerzym Trelą), czasami ambitnie (Wyzwolenie Wyspiańskiego, reż. Krzysztof Jasiński). Podobnie w Teatrze Ludowym, Grotesce czy w Bagateli. Z bardziej undergroundowych scen znowu najlepiej radziła sobie Łaźnia Nowa – teatr z wyraźnie określoną wizją i kilkoma ciekawymi projektami na koncie, na przykład Klubem Miłośników Filmu „Misja” Bartosza Szydłowskiego. Z kolei szefowie Teatru Nowego, udzielając ostrych w tonie wywiadów albo ogłaszając kolejne manifesty, wydają się zapominać, że poza wizytówką tej sceny – Lubiewem według Witkowskiego – na Gazowej właściwie nie ma czego oglądać.
Pozostałe teatry w Małopolsce radziły sobie podobnie: raz lepiej, raz gorzej. Najciekawszą premierą w Teatrze Witkacego w Zakopanem było wystawienie opartej na żywotach świętych sztuki Lopego de Vegi – Na niby – naprawdę (reż. Andrzej St. Dziuk). Pod nową dyrekcją Eweliny Pietrowiak drugi oddech złapał natomiast zapomniany przez lata Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie. Do tarnowskiego teatru powrócili nie tylko widzowie, ale również dobrzy reżyserzy i ciekawi aktorzy. Najlepszym przykładem jest prapremiera Konstelacji Nicka Payne’a w reż. Natalii Sołtysik.

Łukasz Maciejewski

Podlasie
 

W sezonie 2012/2013 w Białymstoku uwagę przyciągała Opera Podlaska – nie tylko nowością. Zrealizowano operę Straszny dwór (a także małą operę komiczną Pimpinone, pokazaną w auli Pałacu Branickich) oraz musicale: Korczak i Upiór w operze. Do tego doszły koncerty, bajki muzyczne, a nawet Kino Letnie w amfiteatrze na świeżym powietrzu. Niemało, jak na początek.
W BTL-u od września 2012 kierownictwo objął Jacek Malinowski i w swoim pierwszym sezonie kontynuował zasadę współobecności na scenie przedstawień dla dzieci i dla dorosłych. Najmłodsi dostali Lenkę (reż. Kata Csató), Krainę Śpiochów (reż. Bernarda Bielenia) i Szpaka Fryderyka (reż. Jacek Malinowski), nieco starsi Pieśń o Cieniu (reż. Ula Kijak) i Bazyliszka (ostatnia praca reżyserska zmarłego niedawno Petra Nosálka), młodzież i dorośli – pełną temperamentu inscenizację wg Gripariego Texas Jim (reż. Paweł Aigner) oraz wysmakowaną, nostalgiczną adaptację prozy Angela Wagensteina Pięcioksiąg Izaaka (reż. Wojciech Kobrzyński).
Teatr Dramatyczny im. Aleksandra Węgierki pod nową dyrekcją Agnieszki Korytkowskiej-Mazur (od lipca 2012) ożył, podniósł artystyczną poprzeczkę i najwyraźniej naprawdę chce angażować się w aktualne problemy, adaptując zarówno klasykę (Wariatka z Chaillot, reż. Anna Smolar; Śmierć komiwojażera, reż. Iwo Vedral), jak i teksty nowsze (Czarnobyl. Last minute w reż. dyrektorki; Glany na glanc, reż. Krzysztof Rekowski). Potrzeby publiczności gustującej w komediach obyczajowych zaspokaja Scena Inicjatyw Artystycznych, na której wyżywają się aktorzy Teatru Dramatycznego, chcący udowodnić, że nie potrzebują reżysera – z różnym skutkiem. Ważnym obszarem działalności Teatru im. Aleksandra Węgierki są rozliczne projekty służące nawiązywaniu kontaktów z mieszkańcami miasta poprzez spotkania, projekcje, dyskusje, czytania (m.in. „TIR – teatr i rozmowa”, „Przeczytać Białystok”, „(Re)Interpretacje. Slap czytań”). Można odnieść wrażenie, że w TD działalność okołoteatralna chwilami dominuje nad teatralną.
W Teatrze Wierszalin ostatni sezon przyniósł Boską Komedię, wyreżyserowaną gościnnie przez Czecha, Jakuba Nvotę, oraz work in progress – Wszyscy święci. Zabłudowski cud (reż. Piotr Tomaszuk). Zaś 31 maja miało miejsce szczególne wydarzenie: z inicjatywy i z udziałem przedstawicieli IPN-u zorganizowano po przedstawieniu dyskusję zatytułowaną „Cuda w PRL-u”, z udziałem Piotra Tomaszuka i zaproszonych gości.
Silnie zaangażowany w „tu i teraz” jest także Teatr TrzyRzecze. Zarówno jego dyrektor artystyczny, Konrad Dulkowski, jak i prezes Stowarzyszenia Dom na Młynowej (siedziba Teatru), Rafał Gaweł, aktywnie działają – poprzez teatr i poza nim – przeciwko ksenofobii i rasizmowi, przemocy i wykluczeniom.
Absolwenci białostockiej Akademii Teatralnej stworzyli tak ciekawe i znane już szeroko nieinstytucjonalne teatry, jak Malabar Hotel czy Grupa Coincidentia. W ostatnim sezonie Malabar przygotował świetną interpretację Wesela Wyspiańskiego (reż. Marcin Bartnikowski i Magda Czajkowska), m.in. z udziałem kilkorga studentów ATB, lecz pokazał ją tylko parokrotnie w gościnie na scenie BTL-u. Najnowsza premiera, Bacon (reż. Marcin Bartnikowski, scenografia, lalki i wykonanie Marcin Bikowski), miała tylko białostocką premierę. Grupa Coincidentia zbiera zasłużone laury za tegoroczną brawurową premierę Słoń i kwiat (reż. Robert Jarosz), przygotowaną w koprodukcji z BTL-em. Z Białymstokiem związane są także grupy: Teatr K3, Nieformalna Grupa Avis, Teatr Squad Form, Teatr Latarnia (Solaris, reż. Mateusz Tymura). Walczą o istnienie, podczas gdy to miasto oraz region powinny walczyć o zatrzymanie ich u siebie.

Halina Waszkiel

Pomorze
 

W Szczecinie status quo. I Polski (Adam Opatowicz) i Współczesny (Anna Augustynowicz z Mirosławem Gawędą) pod tą samą dyrekcją.
Wiążą się z nimi niezmienne preferencje artystyczne obu scen, utrwalające tradycyjną formułę życia teatralnego w mieście. W której Współczesny to awangarda. Co nie znaczy, że Polski wycofał się na pozycję sceny towarzyszącej: wciąż ceni rozrywkę, ale pojawiają się w nim spektakle śmiałe, nieoczywiste repertuarowo. A swoistym znakiem przemian personalnych była w Polskim prapremiera Sedinum, prochy i rock’n’roll Krzysztofa Bizia, kojarzonego dotąd raczej ze Współczesnym. Inna rzecz, że mieliśmy tu do czynienia z Biziem podporządkowanym tematowi szczecińskiej, trudnej tożsamości z niemiecką historią w tle.
Teatr Augustynowicz robi swoje. Cztery duże, oryginalne premiery: Kaligula, Greta Garbo przyjechała w jej własnej reżyserii oraz autorska Tauryda. Apartado 679 Antoniny Grzegorzewskiej i Życie to sen Klemma – choć nie każda była sukcesem – potwierdziły, że jest to teatr współczesny nie tyle poprzez formę, ile przez dotkliwą intensywność, z jaką drąży klasyczne wątki władzy, wolności, mechanizmów życia społecznego i odpowiedzialności jednostki. To wciąż teatr efektowny, ale skupiony na sensach, i właśnie wtedy najbardziej przekonujący, gdy ascetyczny – jak Kaligula z kreacją Wojciecha Brzezińskiego.
Jednakże stosunek publiczności do Współczesnego wychłódł jakby nieco, stąd w repertuarze – dla poprawy tych relacji – Seks dla opornych i pozarepertuarowa zabawa Arystofanesem (Między nogami aktorskiej młodzieży TW jako Teatru Niekonsekwentnego).
Ale że na zachodzie – mimo wszystko – bez zmian, potwierdza też Bałtycki Teatr Dramatyczny z Koszalina, w którym Zdzisław Derebecki łączy wciąż (udanie) powinności sceny dla każdego z otwarciem na młodych zdolnych – patrz: Paweł Palcat i jego adaptacja książki Swietłany Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety.

Artur D. Liskowacki

Trójmiasto
 

Czasem lokalne nagrody teatralne okazują się wcale dobrym odbiciem rzeczywistości. A w każdym razie – da się to powiedzieć o nagrodach teatralnych prezydenta Gdańska i marszałka województwa pomorskiego za 2012 rok.
Po raz pierwszy od wielu lat na liście nagrodzonych znalazły się spektakle gdańskiego Teatru Miniatura, sceny, owszem, z wielkimi tradycjami, ale skromniejszym dniem dzisiejszym. Sezon 2012/2013 był pierwszym od początku do końca zaplanowanym przez nowego dyrektora teatru Romualda Wicza-Pokojskiego. Pokojski odświeżył Miniaturę na dwa sposoby. Po pierwsze zaproponował chwytliwy repertuar, czego najlepszym przykładem jest wprowadzenie na afisz sztuki Baltic. Pies na krze, opowiadającej losy najsłynniejszego psa w Polsce, żeglującego niegdyś na krze po Wiśle. Po drugie zaś – Pokojski zaczął, z dobrym rezultatem, zapraszać twórców, którzy do teatru lalkowego wnoszą nowe myślenie. Tu najlepszym przykładem jest przedstawienie Fahrenheit Michała Derlatki, działające na wyobraźnię widowisko, w którym przemieniające się, niezwykłe lalki stają się najważniejszym motorem akcji.
Co ciekawe, przykład Miniatury okazał się zaraźliwy dla innych trójmiejskich teatrów, które zaczęły wystawiać widowiska dla dzieci, przez wiele ostatnich sezonów niesłusznie nieobecne na tych scenach.
Na liście spektakli nagrodzonych za miniony sezon znalazło się także przedstawienie Idąc rakiem, dokonana przez Pawła Huellego adaptacja powieści Güntera Grassa, (reż. Krzysztof Babicki). Spektakl bardzo dobrze przyjęty i przez publiczność, i przez krytykę, to wyraźny sygnał, że gdyński Teatr Miejski wydobył się z tarapatów, w jakie wpędziła tę scenę poprzednia dyrekcja, która skutecznie odstraszyła publiczność zbyt jednolitym, opartym wyłączne na dwudziestowiecznej klasyce, repertuarem. Idąc rakiem pokazało, że można w tym teatrze ciekawie wystawiać literacką klasykę, przyciągając przy tym, a nie odstraszając.
Po trzecie wreszcie, wyróżnienie spotkało spektakl Amatorki według Elfriede Jelinek, w reż. Eweliny Marciniak. Spektakl doczekał się nagród także poza Trójmiastem. Amatorki potwierdzają, że Teatr Wybrzeże należy do scen poszukujących, podejmujących ryzyko wystawiania trudnych tekstów, reżyserowanych przez dobrze rokujących młodych twórców. Akurat w tym przypadku to ryzyko opłaciło się.
 

Jarosław Zalesiński

Wielkopolska
 

A my w Poznaniu (i Wielkopolsce) w tym sezonie głównie działamy lokalnie. Projekty partycypacyjne, prowadzone odpowiedzialnie, poważnie i z pomysłem, dominowały również w pracach teatralnych. Przede wszystkim wymienić należy projekt „Wielkopolska: Rewolucje”, nadzorowany przez Agatę Siwiak: zaproszeni artyści pojechali „w teren” i we współpracy ze społecznościami miasteczek wielkopolskich dokonali intrygujących – społecznie i artystycznie – odkryć, pokazując, że odważny eksperyment jest możliwy także poza centrum. Na przykład tancerz i choreograf Mikołaj Mikołajczyk z seniorami Koła Śpiewaczego „Wrzos” z Zakrzewa pracował nad spektaklem Teraz jest czas: obejrzało ich najpierw całe Zakrzewo i okolice, potem publiczność poznańska, wreszcie międzynarodowi goście Malta Festival. I nie był to tylko czas twórców przedstawienia, ale i poruszające doświadczenie dla widzów.
Aktorzy Teatru Nowego (dyrektorujący tu Piotr Kruszczyński powoli, łagodnie i z rozmysłem zmienia kurs tego okrętu) wyszli natomiast do mieszkańców poznańskiej dzielnicy Jeżyce (gdzie ma swoją siedzibę teatr), by z zebranych od nich opowieści zbudować pogrupowaną wokół kilku tematów historię tego miejsca. Jeżyce Story (dotąd w trzech odsłonach: Buntownicy, Lokatorzy i Gracze; zaraz będzie czwarta) to dokumentalny „serial teatralny” opracowany metodą verbatimu i reżyserowany przez Marcina Wierzchowskiego – przy czym ważniejszy niż efekt ściśle teatralny jest tu efekt społeczny: może po raz pierwszy od wielu lat ludzie poczuli się wreszcie w teatrze u siebie.
Teatr Ósmego Dnia poszedł zaś do Zakładów Cegielskiego (czyli poznańskiego „Ceglorza”) i po rozmowach z obecnymi i byłymi pracownikami przygotował spektakl-instalację poświęconą robotnikom i samemu miejscu; konfrontacja dawnego etosu (widoczna w hasłach buntu 1956 roku i kolejnych zrywów) z pustką ogromnej hali i ledwo słyszalnymi wypowiedziami bohaterów robi przygnębiające wrażenie. Wyestetyzowane wielkoformatowe wizualizacje wyświetlane na ścianach są nostalgicznym znakiem, że zostały tu już tylko maszyny.
Pewnie – były też w tym sezonie inne ważne wydarzenia: Balladyna Cecki i Garbaczewskiego w Teatrze Polskim narobiła może najwięcej zamieszania, Firma Strzępki i Demirskiego wyciągnęła (przy okazji) niespodziewane moce z aktorów Teatru Nowego. Festiwal Malta – wyjątkowo intensywnie zagarniający miasto. Ale mimo wszystko ten zwrot lokalny wydaje mi się najważniejszy i najbardziej dla mijającego roku charakterystyczny.

Ewa Czaplińska

Warszawa i okolice
 

W Warszawie miniony sezon był przede wszystkim sprawdzianem dla Tadeusza Słobodzianka, który od niedawna kieruje aż trzema stołecznymi scenami. Niestety Teatr Na Woli stracił na przeprowadzonej przez Marka Kraszewskiego zmianie, a Teatr Dramatyczny niczego nie zyskał. Dwie najważniejsze premiery w Dramatycznym, czyli Operetka w reż. Wojciecha Kościelniaka i Młody Stalin w reż. samego dyrektora (oba spektakle z gatunku „wiele hałasu o nic”), były nieudane. Na powrót warszawskiej publiczności do jej ulubionego niegdyś teatru trzeba więc jeszcze poczekać. Naprzeciwko, w Teatrze Studio, działo się znacznie lepiej. Wichrowymi Wzgórzami Kuby Kowalskiego, Ożenkiem Iwana Wyrypajewa czy własnym Sądem Ostatecznym Agnieszka Glińska skutecznie przekonała nas do swojej dyrekcji.
W minionym sezonie stolicą rządzili reżyserzy zagraniczni. Świadczą o tym spektakle Wyrypajewa w Teatrze Studio (wspomniany Ożenek) i Kornéla Mundruczó w TR Warszawa (Nietoperz), zwłaszcza zaś przedstawienia prezentowane w ramach czerwcowego Spotkania Teatrów Narodowych. Dla rodzimego, że posłużę się ulubionym słowem Pana Prezydenta, teatru były one po prostu nokautem. Za wyjątkiem Tanga zmarłego na jesieni zeszłego roku Jerzego Jarockiego żaden grany obecnie polski spektakl nie wytrzymuje porównania z arcymistrzowską Sonatą widm Matsa Eka czy znakomitym Księciem Homburgiem Andrei Breth. Goniąc postdramatycznego królika, mieliśmy znaleźć się w europejskiej czołówce, tymczasem między nami a teatralną Europą wyrasta przepaść.
Gdyby nie zagraniczni artyści, teatralna Warszawa byłaby w minionym sezonie miejscem raczej nudnym. We Współczesnym solennie lekturowy Hamlet Englerta, w Polskim mało wyrazisty, choć szczęśliwie niekoturnowy Irydion Seweryna (na stulecie teatru), w Ateneum zupełnie nieautentyczny w wykonaniu Piotra Fronczewskiego (poza jedną sceną) Ja, Feuerbach, a w Powszechnym jednak rozczarowująca (po świetnej Nieskończonej historii) Lokomotywa Cieplaka. Nudą wiało także w nieodległym od Warszawy Radomiu, gdzie Janusz Wiśniewski „słowami Audena, Eliota, Owidiusza, Cwietajewej, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Rilkego i innych” opowiedział zdumionej publiczności 7 lekcji dla Zmarłych. Nieco więcej atrakcji dostarczył jej progresywny (pod rządami Piotra Szczerskiego) Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. W minionym sezonie Wiktor Rubin wyreżyserował tam kolejny tekst Jolanty Janiczak napisany językiem „wymiotującym”, jak to określiła młoda, naprawdę zdolna dramatopisarka. Tym razem torsji na scenie doznaje Caryca Katarzyna.

Jacek Kopciński