10/2013
Zakaz fotografowania: Tłumacz na telefon

Zakaz fotografowania: Tłumacz na telefon

Wciska mi zdjęcie na wieczną pamiątkę z Warszawy sprzed pięćdziesięciu lat.
Stoi na rozstawionych nogach w półbutach na słoninie, w dżinsach dzwonach, w furmańskim kożuchu, rozchełstanym, ściśniętym w pasie rzemiennym paskiem, którego klamrę częściowo przysłania jaskrawy krawat.
Jego dzisiejsza morda naznaczona przymrozkami gruntowymi była wtedy twarzą, która nie samym chlebem i winem żyła. Już nie ma tego uśmiechu, który był bluzgiem na świat komuchów. Nie ma spojrzenia, pewnego, że on nie da się wykiwać przez proletariuszy wszystkich krajów łączących się w nagłówkach gazet.
Podnosi połę, wsadza rękę, drapie się po jądrach przez podziurawioną kieszeń:
– Kontestowałem – mówi, zacinając się przed każdą sylabą. – Zalewałem się w trupa przy studenckim jazzowaniu. Jazz. W samym środku zsowietyzowanej Europy. Jazz. Plułem na festiwale. Walcowali lud pracujący skocznymi piosenkami o samowarze. A potem podjarałem się pozłotkiem wolności. Życie pokazało wała, dało wpierdol i sprawiło manto za frajer, strzeliło w pysk na odwal, a na koniec w konia zrobiło. Kiła i mogiła. Tłumaczy to pani? – charczy, mocując się z uwięzioną w spodniach dłonią.
Usta ma twarde, wargi przypominają skórę na piętach u starców:
– Tylko patrzeć, jak odwalę kitę na kosmiczną odległość od ojczyzny łona – śmieje się. – Wrócę bez euro, ale za to w blaszanej puszce, jak ryby słodkowodne! – ręka już uwolniona, unosi się w górę. Dwa palce wystawione w znaku wiktorii. – Tłumaczy to pani? Zapuszkowany mam mózg. Nie da rady coś tam jeszcze pokombinować i dziadem do swoich nie wrócić – milknie i patrzy spode łba.
Słucha tego, co mówię do policjanta, i uśmiecha się. Po tym poznaję, że tylko udawał, że nie rozumiał.
Ale już za chwilę nie chce odpowiadać na pytania. Siada na chodniku zatrzaśnięty w geście pocierania dłonią o dłoń, głowa o ramię, na podobieństwo nieświeżej maskotki majtającej się na lusterku w samochodzie.
Pomyślałam o tym jego „before Second Life”. Szybko i z przestrachem. Ja też miałam tłumaczyć Mrożka i Różewicza, a nie schodzić w katakumby cudzego życia.
Codziennie wizytowałam grobowiec żywych, schodziłam do krypty podziemnego losu tych, których rozporki otwarte są na świat, jak lasujące się zmysły hipsterów, a skóra łuszczy się wilgotnym brudem na głowie.
Delirium wymazywało język ojczysty. Przepadała wprawa rozmowy o czymś innym niż kłótnie o barłóg czy alkohol. Układałam zdania z bełkotów, kadłubków zdań, stukotów zaimków, mlaskania do zwidu jajecznicy z pięciu na boczku, z krzyków o bombie, co idzie w górę na Służewcu, płaczu do motoroweru „Komar”, rzężenia „My z pracujących wsi”. Przypominałam siostrę, matkę czy miłość najpierwszą, bez pudła, największą, taką z gatunku „eks-kluzyw”, co ciągle ich grzeje od środka, mocno jak po byku.
Kiedy przez pomyłkę wzywali mnie do Rosjan, ci patrzyli na mnie jak na Anastazję, kopciuszka Romanowów, dziewuszkę z tego samego co oni królestwa gnojowicy, ze świata niesprawiedliwego, upierdolonego po pachy krwią niewiniątek.
Strzykali kałem po krostowatych z niedożywienia nogach, po spodniach ubranych na lewą stronę, znalezionych na wystawkach butach, chwytając mnie za mankiet, za przegub dłoni, za fałdę spódnicy, przytrzymywali mnie, bym nie uciekła tak jak inni, którym chcieli opowiedzieć swoje piekielne życie w raju.
„Piekielne życie w raju” – patos i tandeta literacka tego określenia podszyte były cwaniactwem. Orientowałam się, że tylko udają, że nie rozumieją, co mówi do nich policjant.
Pewni, że brak dialogu zwiększa ich szanse. Amsterdam nadal zachowywał ten nasłuch na wykluczonych, choćby po to, by tamować wzbierającą falę nienawiści do bezrobotnych emigrantów, na której surfowały media.
Strach przed przejściem na stronę tłumaczonych nie odstępował z mijanymi latami. Słowa, które wynajdywałam w roli nakładki na obce władzy słowa, mogły same w sobie stanowić zaczyn odstąpienia od ukarania i deportacji.
Nigdy nie zawodził ten łatwy sposób zamiany złodzieja na głodnego, obszczymurka na bezdomnego, zakłócającego miejską ciszę na zatrzaśniętego w martwym języku matki.