10/2013

Lenin poszedł z Trockim na fish and chips

Relata refero: „Tak, chcę robić przedstawienia dla lemingów” – powiedział Tadeusz Słobodzianek przed premierą Młodego Stalina. Żeby sprawdzić, czy dotrzymał słowa, trzeba najpierw uzgodnić definicję, choćby pomysł dzielenia ludzi na lemingi, mohery czy słoiki budził sprzeciw aż do trzewi. W moim pojęciu o byciu lemingiem nie rozstrzyga wiek, pochodzenie, meldunek w wielkim mieście, głosowanie na PO albo posiadanie samochodu/telefonu/komputera takiej czy innej marki. Leming to po prostu konformista doskonały: reaguje stadnie i odmawia myślenia (bo trudne, nieopłacalne, obciążone ryzykiem i boli nie tylko głowa); mimo licznych dyplomów i certyfikatów leming jest niezbyt dobrze wykształcony (porządnie wykształconych wypada zaliczyć do kasty cyników); ewentualne wybory polityczne – dla naszych rozważań kwestia nieistotna – są dopiero konsekwencją takiej postawy; wariantem lemingizmu jest hipsterstwo (i każda inna subkultura narzucająca uniform). Odnoszę wrażenie, że w gruncie rzeczy podobnie postrzega leminga Słobodzianek. Jeśli mam rację, to zacytowaną na wstępie wypowiedź autora i dyrektora teatru trzeba uznać nie za wyzwanie rzucone światu, lecz za manifest zgorzknienia i – w konsekwencji – cynizmu. Bo dowodów, że Słobodzianek o swoich widzach nie trzyma wysoko, jest aż nadto.

Obrazek ilustrujący tekst Lenin poszedł z Trockim na fish and chips

Krzysztof Bieliński

Słobodzianek kombinuje prosto. Skoro był Zakochany Szekspir (scenariusz Tom Stoppard, Oscar ’99), skoro tłumy uwierzyły w Zakochaną Jane (Jane Austen rzecz jasna), dlaczego nie spróbować „młodego Stalina” („zakochany” budziłby jednak pewne zażenowanie)? Teraz kilka chwytów z podręcznego magazynu scenopisarza. Chwyt numer jeden polega na wykorzystaniu tego samego mechanizmu, który gwarantuje sukces tabloidom i celebrytom: objawienie, że bohaterowie podręczników historii i autorzy szkolnych lektur miewali czkawkę, wzdęcia, toksycznych rodziców, trudne dzieciństwo i dwóje z biologii, co wywołuje u wtajemniczanych opadnięcie szczęki i dreszcz rozkoszy. W przypadku Młodego Stalina wykorzystano odpowiednio: nieukończone seminarium duchowne, młodzieńcze wiersze, puszczalską mamusię, przemoc w rodzinie, żonę Kato, którą Stalin kochał szczerze i która powiła mu syna.

Chwyt numer dwa: skandal. Najlepiej na weselu. Własnym. (Wściekła jestem na Słobodzianka – i na siebie, za tę ironię – bo przecież motyw weselnej katastrofy pojawia się w niejednym arcydziele; pamięć mimowiednie podsuwa, jak fantastycznie rozegrał go nie tak dawno temu von Trier w Melancholii). Chwyt numer trzy: pokazać bohatera (już uczłowieczonego, między innymi dzięki przemocy w rodzinie) w nieoczekiwanym dla mniemanych widzów entourage’u, co otworzy im nowe światy erudycji historycznej (wywiedzionej wprost z tabel synchronicznych): a więc Stalin w wiedeńskiej Café Central, następnie w Londynie i w Krakowie, w Jamie Michalikowej. Ta „nieoczywista” sceneria już na zawsze pozostanie pod powieką, sklejona z bohaterem jak czarne z białym.

Chwyt numer cztery: wszystkie te patenty zmultiplikować w epizodach. Niewydarzony malarz Hitler uskarża się Wittgensteinowi na rozpanoszoną w abstrakcji awangardę. Amerykańscy kapitaliści sponsorują rosyjską rewolucję. Freud i Jung toczą karykaturalny pojedynek na kompleks Edypa i kompleks Elektry; doprawdy, nie da się bardziej zwulgaryzować psychoanalizy, choć przecie nawet w teatrze i w kinie można niegłupio podyskutować o „niebezpiecznej metodzie”, czego dowiedli Hampton i Cronenberg; czy Słobodzianek o tym nie wie – wie, ale po co, dla kogo się męczyć? Wreszcie chwyt numer pięć (wracamy do Stopparda, tym razem Rosenkrantz i Guildenstern nie żyją): trzeba wymyślić taką kwestię, żeby wzbudziła szmer na widowni i stała się bon motem – „Lenin poszedł z Trockim na fish and chips”. Kwestię tę – z naciskiem i dwukrotnie, żeby nie umknęła – wygłasza Nadieżda Krupska.

Całość ozdobić pieśniami i tańcami różnych narodów. I już, gotowe? No nie, pozostaje jeszcze wsad ideolo, czyli refleksja historiozoficzna i refleksja nad współczesnością. Dowiadujemy się, że Stalin, za młodu poeta i idealista (jak większość z nas), także romantyczny kochanek, był ofiarą trudnych czasów i traum, których nieuchronnie doświadczamy w dzieciństwie. (Pozostaje dziękować Bogu, że w konsekwencji tych dość trywialnych, zauważmy, przeżyć, statystycznie niewielu osobników wpada na pomysł wymordowania kilkudziesięciu milionów ludzi). Kwestię stosowności takiego ujęcia po prostu przemilczę. Polaków Stalin nie lubił, bo w Krakowie, w Jamie Michalikowej, nie podano mu zupy. Może to i racja, w końcu życie składa się z drobiazgów, a ruch skrzydeł motyla może wywołać tsunami.

Dowiadujemy się następnie, że żyjemy w czasach niepokojąco podobnych do tamtego przełomu. Obserwację tę potwierdzają rozliczne fakty. Wówczas, podobnie jak dziś, objadano się tiramisu. Ówcześni kapitaliści (amerykańscy) finansowali wywrotowców i ich rewolucje, jak dziś rząd amerykański sponsoruje wredne reżimy. W owym czasie – jak dziś – grozę siał terroryzm. Analogie płyną ze sceny z impetem rwącego potoku. Tylko patrzeć, a na arenę dziejów wkroczy nowy tyran. Nie zamierzam lekceważyć zagrożeń, rzecz w tym, że podobne wnioski można wyciągnąć, obrawszy dowolny moment dziejów XX i XXI wieku (podobnie powodzie, wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi w każdej dekadzie każdemu pokoleniu zapowiadają Apokalipsę; bez wątpienia kiedyś nastąpi). Nawrotem faszyzmu straszona jestem od dzieciństwa (wówczas ostrzegali mnie komuniści) aż po dziś dzień (Słobodzianek o tyle wyłamuje się z mainstreamu, że straszy bolszewią).

Róża Luksemburg komentuje słabości demokracji parlamentarnej, które brzmią jak publicystyczna diagnoza polskiej rzeczywistości. A Martow, co do którego mam podejrzenia, że wyraża poglądy i frustracje autora, podsuwa lekarstwo na całe zło: demokracja obywatelska i edukacja. Prawda, jakie to proste? Dodałabym jeszcze: pamiętajmy o segregowaniu śmieci.

Co może zrobić teatr, skoro punktem wyjścia jest scenopis montażu słowno-muzycznego, w którym nie ma postaci, są człekokształtne sylwety opatrzone etykietą („chłopcy z ferajny”, „żona”, „matka”, „top dog”, „under dog”, „rewolucjonista”, „anarchista”) lub identyfikatorem („Lenin”, „Plechanow”, „Trocki”, „Wiera Zasulicz” etc.)? Może tylko przywdziać stylowy kostium i charakteryzację, przy otwartej kurtynie sprawnie przenosić akcję z Tyflisu do Tyflisu via Wiedeń, Londyn i Kraków, informując widza o zmianach za pomocą efektownych slajdów lub zwieszanych z sufitu lamp i żyrandoli, coraz to innych kształtów. Skoro nie ma ról, aktorom pozostaje wygłaszać płaskie jak deska kwestie najlepiej jak potrafią, i tańczyć – z zapałem i akrobacjami, i śpiewać – nie raniąc uszu. Ondrej Spišák wielokrotnie dowiódł reżyserskiej sprawności, więc cała ta teatralna maszyneria działa bez zarzutu.

Czy to wystarczy? Czy Tadeusz Słobodzianek dotrzymał słowa i zrobił „przedstawienie dla lemingów”? Nie sądzę; wprawdzie „projekt Stalin” wypełnia założony standard intelektualny, ale chyba jest za długi, a w formie stanowczo zbyt przaśny. Ale kto wie? Może jakiś widz, obejrzawszy Młodego Stalina, przy okazji pobytu w Wiedniu pójdzie do Café Central na apfelstrudel i dostąpi zbawienia? No a co, jeśli publiczność docelowa zawiedzie? W odwodzie pozostają zagraniczne tournée i przekłady na obce języki. Ostatecznie Stalin to światowa marka.
 

Teatr Dramatyczny w Warszawie
Młody Stalin. Prawdopodobna historia Tadeusza Słobodzianka
reżyseria Ondrej Spišák
scenografia František Lipták
kostiumy Jan Kozikowski
światła Magdalena Górfińska
muzyka Bartłomiej Woźniak
choreografia Anna Iberszer
prapremiera polska 6 kwietnia 2013