10/2013

Prawdziwie o historii

Olśniewające przedstawienie. Życie i los według słynnej powieści Wasilija Grossmana i w reżyserii Lwa Dodina, zawitało wreszcie do Warszawy w ramach festiwalu „Da! Da! Da! Współczesny teatr, dramat i performans z Rosji”. Tak ważnego dla zrozumienia dwudziestowiecznych losów Europy spektaklu nie było w Polsce od czasu Lunatyków Hermanna Brocha w adaptacji Krystiana Lupy. Skończone arcydzieło. Kiedy zmęczeni aktorzy wychodzą do braw, pozostaje żal, że grali tak krótko. Cztery godziny czystego, klarownego, precyzyjnego, przejmującego, mądrego, odważnego teatru.

Zostawmy jednak zachwyty tym, którzy widzieli lub jeszcze zobaczą (spektakl wciąż grany jest w Petersburgu i regularnie zapraszany do innych krajów). Nie w mistrzowskiej inscenizacji i nie w kongenialnym aktorstwie leży wielkość i waga tego przedstawienia. Pisać o znakomicie zorganizowanej przestrzeni, która bez żadnych niemal reżyserskich zabiegów zmienia swoje przeznaczenie? Staje się a to mieszkaniem głównego bohatera, a to gettem w Berdyczowie, w którym przebywa jego matka, a to obozem zagłady, a to więzieniem, a to przestrzenią intymnego, mistycznego niemal „spotkania” z matką (wywoływanego przez jej listy, niejako poza światem realnym), a to siedzibą dowództwa jednego z odcinków obrony Stalingradu. Ani rozwieszona na stałe pośrodku sceny metalowa siatka, ani żaden mebel nie przeszkadzają w pokazaniu obozowego meczu siatkówki, rodzinnego obiadu, potańcówki czy sceny intymnej. Pisać o fantastycznym prowadzeniu aktorów? O dopracowanych w najdrobniejszym grymasie, geście, ruchu rolach całego zespołu? O genialnej kreacji głównego bohatera Wiktora Sztruma w wykonaniu Siergieja Kuryszewa, który niemal nie schodzi ze sceny? O poruszającej Tatianie Szestakowej w roli jego matki Anny Siemionowny? O innych wspaniałych aktorach, z których każdy bez wyjątku tworzy głęboką, pełnowymiarową, dramatyczną postać? Analizować kostiumy dobrane z dbałością o każdy, nawet niewidoczny ze sceny, detal? Zabrakłoby miejsca i czasu na wypunktowanie tego, co charakteryzuje absolutne mistrzostwo prawie siedemdziesięcioletniego Dodina. Chciałoby się ten spektakl zakonserwować i umieścić w jakimś teatralnym Sèvres.

Warto może zwrócić uwagę na strategię przygotowania tak monumentalnego widowiska. O wystawieniu tej słynnej dysydenckiej powieści Dodin myślał od czasu przeczytania jej w trakcie pobytu w Helsinkach. W pewnym momencie rozpoczął pracę ze swoimi studentami i przez trzy lata wspólnie czytali powieść, analizowali każdy wątek, tworzyli drzewa genealogiczne postaci. Reżyser zabrał nawet aktorów na specjalne sesje do Muzeum Auschwitz-Birkenau (tu odbywali nocne próby w barakach) i do Norylska, miasta zbudowanego od podstaw przez więźniów łagrów. Wcale nie po to, żeby efekt końcowy zyskał na autentyczności i powalił publiczność na kolana. Chodziło o laboratoryjną niemal pracę z aktorami, wspólne odkrywanie prawdziwej rzeczywistości opisywanej przez Grossmana, dalekiej nie tylko od propagandowych gotowców czy dzisiejszego kursu politycznego putinowskiej Rosji, ale też od wersji wciąż obecnej w podręcznikach szkolnych. Dodin zadeklarował wprost, cytuję za festiwalowym katalogiem, że teatr to „najlepszy sposób poznania”, a relacja z widzem jest dla niego drugorzędna. „Interesujące jest samo działanie, poznawanie, dowiadywanie się czegoś nowego, sprawdzanie, przyjmowanie na siebie jakiegoś innego życia” – mówił. Jeszcze kilkanaście lat temu cytowanie takich słów w miesięczniku „Teatr” byłoby banalnym gestem egzaltowanego recenzenta, dziś brzmi jak podzwonne albo jak nieosiągalne memento, jak lekcja starego mistrza, oderwanego nieco od teatralnej codzienności. Właśnie ten aspekt poznawczy wydaje mi się największą lekcją, jaką można ze spektaklu Dodina odebrać. Reżyserowi udało się bowiem przenieść na deski sceniczne cały ból i wysiłek Grossmana: docierania do istoty rzeczy, odkrywania prawdziwych przejawów ludzkiej natury, odartej z sowieckiej ideologii i propagandy.

Życie i los to wciąż żywa legenda rosyjskiej kultury. Ta epopeja o rewolucji i Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej długo nie mogła ukazać się drukiem, sam autor zresztą nie doczekał publikacji, zaszczuty przez cenzurę i KGB. Nieprzypadkowo Michaił Susłow, jeden z ideologów Biura Politycznego KC KPZR, odpowiedział na starania pisarza o zwrot skonfiskowanego rękopisu, pytając retorycznie: „Dlaczego mielibyśmy dodać waszą książkę do bomb atomowych, które wróg chce wystrzelić przeciw nam?”. Powieść ukazała się więc drukiem najpierw na Zachodzie i wzbudziła sensację na miarę Archipelagu Gułag. Ale to Grossman, na długo przed Sołżenicynem, jako były zwolennik Stalina i jego polityki (dość późno wobec niej rozczarowany, bo dopiero po II wojnie światowej, przy okazji kampanii antysemickiej w Związku Radzieckim), postawił znak równości między oboma dwudziestowiecznymi totalitaryzmami. A wiedział, co porównuje, bo przez wiele lat był wojennym korespondentem, a jego reportaż z wyzwalania Treblinki był jednym z dowodów w procesie norymberskim. Zaaresztowana powieść jednak się ukazała i weszła do kanonu lektur współczesnego inteligenta. Adam Pomorski w słowie wstępnym do polskiego przekładu (pierwsze wydanie ukazało się u nas dopiero w 2009 roku w tłumaczeniu Jerzego Czecha) napisał wprost, że „nikt również w Polsce nie może nas zwolnić od znajomości – choćby tylko ze słyszenia – tych nazwisk i tytułów”. Dyskusja, jaka przetoczyła się w Polsce po Pokłosiu Władysława Pasikowskiego, to nic w porównaniu z tym, jakie opory w przyjęciu prawdziwego oblicza stalinizmu budzi do dzisiaj książka Grossmana w Rosji. Również na Zachodzie nie traci ona na popularności, dwa lata temu wielkim powodzeniem w Wielkiej Brytanii cieszyła się ośmiogodzinna radiowa adaptacja tej powieści z Kennethem Branaghem w roli Sztruma, przygotowana przez BBC Radio 4.

Tymczasem w Polsce spektakl przeszedł właściwie bez echa. Także festiwal, którego był perłą w koronie, nie spotkał się z należytym uznaniem. Głód i nieznajomość kultury rosyjskiej są w Polsce ogromne, najwyższy czas taki festiwal wprowadzić na stałe do kalendarza imprez kulturalnych. To powinien być przecież element polskiej racji stanu. Budowanie dialogu poprzez kulturę i sztukę to najskuteczniejszy sposób oswajania wspólnego dziedzictwa historii, gojenia ran i zadzierzgania nowych relacji. Banał, a jakże trudny do zrealizowania.

„Podstawową wartością tej książki jest prawda”. To znów Pomorski o powieści Grossmana. To samo można powiedzieć o spektaklu Dodina, i to w każdym jego wymiarze: estetycznym, intelektualnym i etycznym. Wydarzenia opisywane przez Grossmana mają przecież ścisły związek z tym, jak żyjemy teraz i czego konsekwencje, uświadomione lub nie, towarzyszą nam na co dzień. Tymczasem można odnieść wrażenie, że to brzemię zostało zrzucone i już się nie musimy do niego przyznawać. A przecież scena, w której główny bohater, fizyk jądrowy, uwikłany w wątpliwości co do swojej przyszłości, bezpieczeństwa rodziny, rozwoju kariery zawodowej, uzależnionego od mniejszych lub większych serwitutów i kompromisów, wahający się podpisać list w sprawie kolegów, otrzymuje telefon od samego Stalina i nie może przez dłuższy czas dojść do siebie i co drugie zdanie z zachwytem powtarza „ale towarzysz Stalin sam do mnie zadzwonił” – scena ta bardzo wyraźnie ukazuje podatność ludzkiej natury na czynniki, które nie powinny mieć przecież zasadniczego wpływu na autonomiczne, samodzielne i dojrzałe wybory dorosłego, wolnego człowieka. Dodin rozlicza się w niej także z rosyjską inteligencją.

Może ten brak zainteresowania to zdrowy odruch. Za moich szkolnych czasów inauguracja roku szkolnego była niemal organicznie związana z rocznicą wybuchu II wojny światowej. I nie przypominam sobie dyrektorskiego przemówienia pomijającego tę zbieżność, co powodowało w nas, wstyd przyznać, raczej ironiczne komentarze. W zeszłym miesiącu moja sześcioletnia córka usłyszała tylko serię podziękowań dla dobrodziejów i informację, że w jej szkole hasłem tego roku szkolnego będzie „Piękna nasza Polska cała”. No, owszem, piękna.

I mimo wszystko proces mocowania się z własną historią i trudnym dziedzictwem jest u nas dużo bardziej zaawansowany niż w Rosji. Marna pociecha, ale zawsze pociecha.
 

Mały Teatr Dramatyczny – Teatr Europy w Petersburgu
Życie i los Wasilija Grossmana
adaptacja i reżyseria Lew Dodin
premiera 4 lutego 2007 w Paryżu
pokazy gościnne w Teatrze Narodowym w Warszawie 22 i 23 maja 2013
w ramach festiwalu „Da! Da! Da! Współczesny teatr, dramat i performans z Rosji”