11/2013

O Jurku prawie wszystko

Zrozumieć innych Wiadomo, że temu służy sztuka we wszystkich swoich przejawach i dziedzinach. A pisarstwo biograficzne, reportaż biograficzny w szczególności. Banał, ale warto go przywoływać, zwłaszcza że nie tylko w Polsce mamy problemy ze zrozumieniem innych. Zamysł opowieści reportażowej o Jerzym Jarockim wiąże się więc z próbą zrozumienia jego skomplikowanego życia, które zamknęło się 10 października 2012 roku. Jednak to ryzykowne, gdy młodszy brat zamierza pisać o swoim starszym bracie, nawet przy założeniu, że ów młodszy brat zawodowo zajmuje się reportażem biograficznym, więc zna reguły obowiązujące w tym pisarstwie. I nie chodzi tylko o konieczny dystans, ale oddzielenie własnego losu od życia bohatera opowieści. We wczesnych latach to się ze sobą rodzinnie w naturalny sposób przeplatało. Jednak późnej nasze życie przebiegało oddzielnie, choć stale byliśmy ze sobą w bliskim kontakcie. Pisanie tej książki jest warsztatowym eksperymentem, bo powstawać ma niejako z numeru na numer „Teatru”, przy ustalonym wcześniej planie strukturalno-tematycznym. Książka będzie się składała z pięciu części, zawierających wszystkie istotne epizody biograficzne wypełniające życie Jerzego. Część pierwszą – dzieciństwo przed wojną jeszcze w II RP oraz czas wojny – pomijam w projekcie przeznaczonym dla „Teatru”. Publikacje na jego łamach chciałbym zacząć od części drugiej. Obejmuje ona rok 1945 i parę dalszych lat na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Będzie mowa o całkowitym rozpadzie naszej rodziny oraz o próbie Jerzego wstąpienia do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Marzył bowiem wtedy o karierze Josepha Conrada i zaczytywał się w jego książkach. W tej części również opowiem o jego udziale w spektaklu Pan Geldhab, w którym zagrał starego majora z wąsami. Ostatecznie te amatorskie igraszki teatralne zaprowadziły go do szkoły teatralnej w Krakowie. Będzie o niej mowa także w związku z opieką artystyczną, jaką nad Jarockim rozciągnęli Władysław Woźnik i Gustaw Holoubek, który był Woźnika asystentem. W krakowskiej szkole teatralnej wśród kolegów miał Zbyszka Cybulskiego i Bogumiła Kobielę. Jurek mieszkał z matką, która również opuściła Krzyżatkę, mniej więcej na początku 1947 roku. Ze studiów szkoły aktorskiej wyłania się także pytanie: dlaczego J.J. nie został aktorem? Studenckie małżeństwo z koleżanką szkolną Anną Gołębiowską. Część trzecia obejmie studia reżyserskie w Moskwie, które przypadają na końcówkę życia Stalina, jego śmierć, tzw. odwilż oraz XX Zjazd KPZR ze słynnym referatem Chruszczowa o tzw. kulcie jednostki. Znaczenie pięcioletniego pobytu Jerzego w Moskwie dla uformowania się jego postawy teatralnej i życiowej. W Moskwie też Jurek bliżej zetknął się z Jerzym Grotowskim, dla którego stał się wtedy opiekunem i przyjacielem. Perypetie z pracą dyplomową Bal manekinów. To jest już jego wejście do Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Jerzy Falkowski – pierwszy apologeta twórczości teatralnej Jerzego, skądinąd bardzo bystry intelektualista – kloszard. Osobne wydarzenie stanowi praca ze studentami Politechniki Gliwickiej nad amatorską prapremierą Ślubu Gombrowicza. Kulisy tych zdarzeń. Przejście do Teatru Starego w Krakowie. Małżeństwo z Ewą Lassek. O Ewie Lassek będę opowiadał osobno, w rozdziale zatytułowanym Alkoholizm wielkiej aktorki. Część czwarta. Działalność w Teatrze Starym w Krakowie, uwieńczona Nagrodą „Polityki” – „Drożdże”. Otrzymał ją wraz z Konradem Swinarskim i Andrzejem Wajdą. Warszawskie Spotkania Teatralne od kulis. Współpraca i przyjaźń z Gustawem Holoubkiem i Zbigniewem Zapasiewiczem dzięki spektaklom w Teatrze Dramatycznym. Rok 1979 – wielki spektakl Sen o Bezgrzesznej, czyli próba Jerzego zrozumienia historii Polski. Pierwszy zawał. Lata 80. i wyjazdy zagraniczne, które już wcześniej się zaczęły – w Amsterdamie i Zurychu. Współpraca z Tadeuszem Różewiczem, jej wzloty i upadki. Część piąta. Choroby. To jest osobny rozdział, dzielący się na działalność artystyczną w okresie chorób oraz na pewne osobowościowe zmiany Jerzego pod wpływem tych chorób. W tej części zostanie rozbudowana relacja o ostatnich dziesięciu latach życia i pracy Jerzego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Przemyślenia i refleksje.

Obrazek ilustrujący tekst O Jurku prawie wszystko

Bogna Podbielska

Robert Jarocki

 

Bilet wizytowy

Bawiłem się od rana odnalezionymi gdzieś na strychu domu Bauera wspaniałymi niemieckimi żołnierzykami. Była tego cała armia: piechota, czołgi, armaty, karabiny maszynowe na motocyklach z tzw. łódką, czyli trzyosobowe, oficerowie różnych szarż, do generałów włącznie. Ale były również, w mniejszej ilościach, wojska innych narodowości: Anglicy, Francuzi, Włosi, być może Szwajcarzy. Rozłożyłem to wojsko na podłodze pokoju, starając się urządzić jakąś bitwę. Spóźnione o kilka lat marzenie, bo nigdy nie miałem tak wspaniale imitowanych żołnierzy. I właśnie gdy przemawiałem do tej armii w stylu nieco napoleońskim („Żołnierze, wybiła wasza godzina!”), otworzyły się drzwi i pojawił się w nich nieco zaskoczony tym widokiem starszy Niemiec ze srebrną tacką w ręku. Podał mi ją z ugrzecznionym gestem. Na tacy leżał bilet wizytowy następującej treści: „Jerzy Jarocki”, dużymi literami. I nic więcej. Podziękowałem, Niemiec się oddalił.

Wziąłem wizytówkę nieco poirytowany. Znowu jakiś kawał Jurka, żeby mnie upokorzyć. Ale na odwrocie biletu było kilka zdań, skreślonych przez Lidkę, jego miłą przyjaciółkę: „Bobusiu, zapraszamy Cię na podwieczorek, będą rogaliki, godzina szesnasta”.

I w ten sposób zostałem przywołany do rzeczywistości. Porzuciłem niestosowną już, dziecinną zabawę żołnierzykami, rozmyślając, w jaki sposób dotrzeć do domu Lidki. Może zaprząc konia do tzw. linijki – czyli dwukółki?

Lidka przyjechała do Krzyżatki (Kowar) z Poznania. Towarzyszyła ojcu, znakomitemu zecerowi, z którym jednak miała ciężkie przejścia, bo był on fatalnie trunkowy. W tej sytuacji to ona faktycznie zarządzała drukarnią i całym domem. Dyrygowała precyzyjnie podległymi pracownikami niemieckimi, robiła to rączką kształtną, miękką i delikatną. Potrafiła być twarda, acz zawsze uprzejma i konsekwentna. Mówiła cicho, głosem opanowanym, bez emocji.

Jurek się z nią związał na początku zimy 1945 roku. Była starsza od niego o jakieś siedem, osiem lat. Jeśli on miał na przełomie lat 1945/1946 niespełna siedemnaście lat, ona zapewne 24–25. Była już wtedy dojrzałą młodą kobietą, energiczną i zaradną. Na Jurka, ładnego, gibkiego, ruchliwego chłopca, patrzyła z czułością opiekuńczej kochanki. Bardzo o niego dbała. Ten paroletni romans uczynił z Jurka pewnego siebie młodego mężczyznę.

Po latach pomyślałem, że o niej, jej ojcu i Jurku z tego okresu można by zmajstrować niebanalny film z pokonanymi Niemcami w tle. A może tylko przewrotną, groteskową, podszytą Freudem sztukę teatralną?
Ale po kolei. Najpierw trzeba dotrzeć do tej tajemniczej Krzyżatki…

 

W pociągu

– „Wspomnij Panie! co się nam przydarzyło, wejrzyj a obacz zelżywość naszę.
Dziedzictwo nasze obróciło się do cudzych, domy nasze do obcych.
Sierotami zostaliśmy bez ojca, matki nasze jako wdowy.
Wodę naszą piliśmy za pieniądze, drwa nasze za pieniądze kupowaliśmy.
Za szyje nasze gnano nas, spracowanym nie dano odpoczynku.
Egiptowi daliśmy rękę i Assyryanom, żebyśmy się najedli chleba.
Ojcowie nasi zgrzeszyli, a nie masz ich, a myśmy nieprawości ich nosili.
Niewolnicy panowali nad nami, nie był, ktoby z rąk ich wykupił.
W duszach naszych przynosiliśmy sobie chleba, przed mieczem w puszczy”1

 

– Jak długo jeszcze będzie pieprzył!? – przerwał ostry głos. Należał do młodego rzeźnika spod Brześcia, który jechał na zachód, jak opowiadał, zemścić się na Niemcach i założyć jatkę z prawdziwego zdarzenia. Nikt mu jakoś tym razem nie udzielił poparcia.

Dwie starsze kobiety zza Bugu zwierzały się ze swoich przeżyć:

– Wziął, proszę pani, taką piłę do drzewa, pomacał, czy ostra, i do niego z tą piłą. Tamten zaczął krzyczeć. Dziś jeszcze, pani, ten krzyk mnie w brzuchu ściska, boli. Jego, wie pani, dwóch trzymało. Jak mu rżnęli nogi, to go jeszcze przywiązali do stołu.

– Oj, pani! Cośmy przeszli! Żeby nie te małe dzieci, opowiedziałabym pani, jakie święta banderowcy wyprawiali…

– Gadaj pani, dzieci śpią. To duże dzieci. Wojnę przeżyły. Gadaj pani, podróż długa.

– Cholera! Otwierać! Przecież człowiek musi się załatwić! Otwierać!

– Nie dostanie się pan. Papier mają od komendanta pociągu. Przerobili sracz na urzędowy przedział.

– Jak to, panie?!

– A tak to! Kurierzy dyplomatyczni czy jak im? Bądź pan spokojny, mężczyzna i kobieta. Nie nudzą się, a wysrać się mogą w każdej chwili.

– „Skóra nasza jako piec wygorzała od gwałtu głodu.
Niewiasty na Syon poniżyli, i panny w mieściech Judzkich”…

– Cichajta, może to święty?

– Eee tam!

– Wyrzucić gnojka z pociągu. Co nam, katolikom, jakąś żydowską Biblię wciska. Mamy swój Kościół i kwita!

– Panie, zważ, co mówisz!

 

Odważyłem się popatrzyć na niego. Wysoki, barczysty, z długą siwą brodą, mógł kreować postać Boga Ojca. Nie zrażony powszechnym szydzeniem kazał:

– „Książęta ręką są powieszane, nie wstydzili się oblicza starców.
Młodzieńców na psotę używali, a pacholęta pode drwy legli.
Starcy z bram ustali, młodzieńcy z tańca śpiewających.
Ustało wesele serca naszego, odmienił się w żałobę taniec nasz.
Spadł wieniec głowy naszej, biada nam, żeśmy zgrzeszyli!
Dlatego stało się smętne serce nasze, dlatego zaćmiły oczy nasze”…

 

– Wie pani, przez dwa dni leżała na trupie męża w podartej przez tych zbójów sukience, i płakała. Ale jak płakała! Wie pani, cichutko zawodziła, a oczy miała suche.

– Cholera na niego! Nie zdzierżę!

Rzeźnik był naprawdę wściekły. Toczył właśnie zawiły wywód o Hitlerze:
– Nie wierzę w jego śmierć. Taki, panie, ucieknie gdzieś do ukrytego zamku i przeczeka swój czas. Albo w jakimś pierwszorzędnym bunkrze śpi sobie. Żarcia i picia po uszy! – masarz podkreślił to ruchem ręki.

– To możebne – odezwał się ktoś ze spalonej Warszawy. – Ponoć jeden z naszych konspiratorów, zagrożony karą śmierci wydaną przez sąd polowy AK za rozboje, schronił się na cmentarzu, gdzie zawczasu miał przygotowane pod jednym z wielkich grobów przyzwoite mieszkanie. Zapasów w bród. I dmucha tam swoją kochanicą.

– No właśnie – podjął swój przerwany wywód rzeźnik. – Hitlera stać na pałac podziemny wykuty w skale. Zapasów skolko ugodno, koniaków, panie, papierosów i czekolad, niczego mu z tą Ewą Braun nie brakuje… Dolarów i złota pełne walizki. Czeka. Jak Ruskie z Amerykanami wezmą się za łby, wyjdzie na wierzch, z radia przemówi. Znowu będzie na wozie…

 

Szarpnęło. Znowu jakiś pijany sowiecki żołnierz użył hamulca, zatrzymując pociąg w szczerym polu. Wrzaski, piski. W sąsiednim przedziale dwóch żołnierzy z otwartymi butelkami wódki usiłowało zmusić do picia dwie młode kobiety. Kłótnia polskich kolejarzy z tymi pijanymi żołnierzami. Strzały. Wzywanie pomocy. Po jakimś czasie ucichło. Pociąg ruszył. Nie na długo. Znowu wrzaski, wzywanie pomocy, jęki. Ktoś, chyba parę wagonów z przodu, puścił krótką serię z automatu.

– Po mojemu – odpowiedział ktoś – to on nie żyje. Bo dla takich śmierć to jeszcze honorowe wyjście z sytuacji. W czasie okupacji mówiliśmy: Hitler, ta gadzina, nie powinien umrzeć. Żywcem go wziąć, wsadzić do klatki i jak z cyrkiem jeździć po świecie. Niech ludzie oglądają i plują na toto. Niechby zobaczyły go wszystkie wdowy, dzieci bez rodziców, wszyscy, którym wymordował bliskich. Niechby żył i patrzył ludziom w oczy.

– Może to i racja, panie – zgadzał się niechętnie masarz, ale sądy międzynarodowe by się nie zgodziły. Prawo jest prawem.

– Daj pan spokój z takim gadaniem – zaprotestowała kobieta ze Stanisławowa. Dla takiego największą karą byłoby żyć w pohańbieniu. Ale oni, ci wielcy, nie tacy głupi. Ja tam nie wierzę w to samobójstwo. Na pewno z tą kochanicą Ewą Braun, czy jak tam jej, uciekli w przebraniu do Ameryki i we wszystko opływają.

– Kija mu w oko! – żachnął się masarz. – Panie, inne teraz kłopoty. Musimy się zagospodarować, urządzić, żeby interes szedł.

– Po mojemu – znowu odezwał się właściciel cienkiego świszczącego głosu – wszystko rozkradną. Najpierw Moskale, potem nasze ludzie. Po tej wojnie rozwydrzenie, zdziczenie, żadnej moralności, żadnych zakazów. Rozkradną, zniszczą, Zachód będzie nas palcem wytykał.

– Polacy, naród kresowy, przyzwyczajony do tłustej gleby – zaskrzeczała jakaś staruszka. Nie wiem, kiedy wsiadła. Nie miała miejsca na ławce. Jakimś cudem siedziała w nogach ludzi, między ławkami: mała, pokraczna, z długim nosem wystającym zza chustki; podobna była do starego, zwiotczałego ptaka.

Masarz krzyknął na nią:
– Zamiast się do polityki mieszać, piekielna starucho, przestań, panie, smrodzić, bo już wytrzymać nie sposób! Upał, panie, a taka gadzina…

– Tylko nie gadzina! – poderwała się staruszka. Zauważyłem, że jest jakby garbata czy pokręcona.

Nagle zebrało mi się na mdłości. Chciałem wysiąść z tego pociągu. Odetchnąć świeżym powietrzem. Jechaliśmy z przesiadkami już parę dni. Bałem się. Nie rozumiałem, po co właściwie jedziemy tak daleko. Ale tam, dokąd jechaliśmy, była już mama i mieliśmy tam zacząć nowe, powojenne życie – tłumaczył ojciec.

Pociągiem nagle szarpnęło. Nieprzygotowany na takie hamowanie spadłem z ławki, ale nic mi się nie stało.

Nowy atak smrodu, Katowice. Część osób okupujących korytarz z tobołami wysiadła. Mimo tego ścisk trwał dalej. Po dramatycznym szturmie wepchnęła się do przedziału młoda kobieta, tak silnie uperfumowana, iż mężczyźni stale ją zaczepiali. Jechała w naszym przedziale, korzystając z miejsca, które uprzejmie ustąpił jej nasz ojciec. Zapach perfum wytwornej pani doprowadzał do wściekłości „nasze” kobiety, niemyte od wielu dni, cuchnące, zazdrosne. Obrzucały ją morderczymi spojrzeniami i ściszonymi, trochę zjadliwymi uwagami. Dama nie reagowała na zaczepki, trzymała przy nosie uperfumowaną chusteczkę. Ze strzępów rozmowy ojca z nią dotarło do mnie, że jest lekarką i jedzie do Opola, żeby połączyć się z mężem chirurgiem, który przejmuje tam jeden z niemieckich szpitali.

Przyglądałem się jej z góry, jak jakiejś zjawie. Nic nie mogło bardziej kontrastować z wyglądem stałych pasażerów naszego przedziału, jak owa piękna kobieta, ubrana w elegancki letni kostiumik, ufryzowana, wygładzona. Gdy wysiadła w Opolu, nasze baby głośno ją oceniały: „To pewnie jakaś niedawna kochanica niemiecka, dlatego tak błyszczy…”.

Ale potem kobiety zza Bugu oddały się marzeniom o kąpieli, sukienkach, czystej bieliźnie. Bez skrępowania rozprawiały przy mężczyznach. Zapamiętałem, że jedna z nich, ta ze Stanisławowa, przystojna tęga blondyna, taki miała plan: nagrzać kilka beczek wody i przez cały dzień nie wyłazić z balii. Tak, właśnie z balii!

Strzały, krzyki, hamowanie pociągu.

– Znowu gwałcą? Czy coś innego? – zgadywała kobieta ze Stanisławowa.

W pociągu awanturowało się dwóch pijanych sowieckich żołnierzy. Okazało się, że to oni zatrzymali pociąg przed jakąś mieściną, z nadzieją na zdobycie wódki. Po krótkiej awanturze pociąg ruszył. Z sąsiednich wagonów nadchodziły wieści, że inni pijani czerwonoarmiejcy wlewają młodym kobietom do gardeł wódkę wprost z butelek. Zdenerwowanie opanowało i nasz wagon.

Sowieci powoli nadchodzili. Wyższy – tęgi, o jasnej twarzy zeszpeconej pijackim grymasem, utrzymywał się na nogach z dużym wysiłkiem. Za każdym razem, gdy się zachwiał, kołysał się wraz z nim rząd medali i orderów. Miał tego całą pierś. Jego kolega, niższy i szczuplejszy, był mniej pijany i miał mniej odznaczeń. Bardziej pijany trzymał w ręku granat. Manipulował nim z głupim uśmieszkiem. Mniej pijany machał pistoletem. Weszli do naszego przedziału bez jasnych zamiarów. Wprawdzie wysoki od razu skierował się w stronę hamulca bezpieczeństwa, ale mały odciągał go, wydobywając z przepastnej kieszeni spodni butelkę wódki.

– Pij, kochany! Daleka droga…

Chciwie wyciągnął ręce. Pociągnął z butelki spory łyk i mętnym spojrzeniem ogarnął cały przedział. Brzydka staruszka niespokojnie poruszyła się. Niższy z żołnierzy znowu zlustrował wzrokiem staruszkę i nalegał: „Rozkazuję pić!”. Podsunął kobiecie pod nos butelkę wódki.

– To tylko bimber, a pachnie jak mleczko – zaśmiał się, zadowolony z dowcipu. Kompan zawtórował mu, próbując wszystko obrócić w żart:

– Zostaw babcię w spokoju, nie widzisz, że to jeszcze panna [diewuszka]?! Wyższego tak to rozbawiło, że złapał się za brzuch ze śmiechu, powtarzał kilka razy: diewica, dziewczonka, diewstwiennica! Panna, panienka, dzieweczka, dziewica się znalazła!

Ostatnie słowa zabrzmiały jednak groźnie:

– Albo wypijesz z nami, bohaterami sowieckimi, albo siłą ci wleję do środka! – trzymał butelkę przy ustach starej kobiety. – Pij, mówię, job twoju mać!

– Panowie, uspokójcie się, czy tak się zachowują sojuszniczy żołnierze?

Pasażerowie próbowali nieudolnie interweniować. Ale pijani żołnierze szukali ulgi w jednym: zmuszeniu babci do skosztowania zawartości butelki.

– Pij albo rozkręcę granat! Nam wszystko jedno – zaśmiał się ten bardziej pijany, cały czas machając granatem. – No, jak będzie?
Staruszka ze szlochem odsunęła butelkę i opanowawszy płacz, modliła się na głos:

– O Jezu najmiłościwszy! Przez skonanie Twoje i krwawy pot Twój, i śmierć Twoją, od nagłej niespodziewanej śmierci wybaw nas, Panie!

Sowietów to rozśmieszyło. Tak naprawdę szukali młodych kobiet. Ale wspomniana piękność ulotniła się w Opolu, a oni rozpoczęli swoje harce za Opolem…

Garbata staruszka modliła się coraz żałośniej. Zdezorientowani czerwonoarmiejcy zapytali, patrząc na naszego ojca: – Co ona mamrocze? – Ku ich zaskoczeniu, ojciec odpowiedział płynnie po rosyjsku, że staruszka się modli. Prosi Boga, żeby nas nic złego nie spotkało.

Ten z kopą medali zaśmiał się: – Boga nie ma, skasował go w 1917 roku towarzysz Lenin.

– Ale ona o tym nie wie – z ukrytą ironią informował nasz ojciec.

Żołnierze, z dziwnymi minami, stoją chwiejnie w milczeniu. Niespodziewanie grzecznie mówią „spasiba” i oddalają się.

 

Boże Narodzenie 1945
Jurek spał w kącie ławki przy oknie. Jak zwykle miał najlepsze miejsce. Ojciec pośrodku drugiej ławki. W przedziale mieszczącym normalnie dziesięć osób jechało dwa razy tyle…

Jurek budzi się, usiłuje pomóc jakiejś ładnej czarnulce dostać się do toalety. Ale para kurierów dyplomatycznych nie kapituluje, wciąż powołując się na swoją nietykalność.

Korytarz zapchany. Niektórzy, jak muchy do lepów, przyklejeni do pociągu z zewnątrz. Jadą na stopniach, na dachu, na buforach.

Śmierdzi kapustą, cebulą, kałem, wymiotami. Mężczyźni palą okropną machorkę.

Ojciec powtarza: – Jeszcze trochę cierpliwości. To, co zobaczycie, wynagrodzi udrękę podróży.

Nagle wszystko cichnie. Upiorna cisza. Sierpniowe słońce wysoko, parzy przez szyby. Duszno. Brak wody. Nie ma czym oddychać.

Niespodziewane ożywienie. Słychać z oddali komunikaty z megafonów po polsku i rosyjsku. Na razie zniekształcone. Ale gdy pociąg wtacza się na peron okazałego dworca, słychać już wyraźnie: „Tu stacja Wałbrzych! Koniec trasy!”…

Przedostatni etap podróży. Wychodzimy z ojcem ze stacji w samo południe. Żar z nieba. Do następnego pociągu mamy parę godzin. Wałbrzych jest senny, wyludniony. Polaków się nie spotyka. Ale i Niemcy o tej porze dnia niechętnie wychodzą z domów. Mijamy przejeżdżające dziwnie wyglądające autobusy – to trolejbusy, środek lokomocji nam nieznany. Ojciec od jakiegoś Niemca uzyskał informację, jak z tych trolejbusów korzystać, chodziło o bilety. Okazało się, że niemiecki konduktor sprzedaje bilety, krążąc z torbą między rzędem krzeseł. Nie pamiętam, czy płaciło się niemieckimi fenigami, czy też już obowiązywała polska waluta. Po przejechaniu kilku przystanków wyszliśmy, wypatrując jakiejś gospody. Przedtem musiało być tu pełno niemieckich piwiarni i restauracji. Teraz większość jest zamknięta, żaluzje zsunięte aż do chodników.

Na jedną, otwartą, natrafiliśmy po kilkudziesięciu krokach. Weszliśmy. Pusto, chłodno, ciemnawo. Dębowe ławy i stoły. Wielkie uczucie ulgi. Po chwili wychodzi kelner czy też właściciel, z którym ojciec wdaje się w rozmowę na temat menu. Kelner rozkłada bezradnie ręce. Żadnego jedzenia… Jest tylko świetnie ciemne, karmelowe zimne piwo. Kelner podaje nam je w ogromnych, prawie litrowych ozdobnych kuflach. Stawia sprawnie i elegancko przed każdym z nas firmową podstawkę i na niej kufel z piwem. Po kilku haustach – ulga i uspokojenie. Wyciągamy resztki naszych kanapek z kiełbasą. Błogo się je zapija zimnym piwem. Zrobiło się sennie. Nawet Jurek, zawsze ruchliwy i pełen pomysłów, zapadł się w sobie. Obezwładniająca ulga. Nie pamiętam żadnych rozmów…

Jakiś czas po tym odpoczynku, mając przed sobą jakieś dwie godziny do odjazdu, zastanawiamy się, co by w tym dużym Wałbrzychu zwiedzić. Korzystając z trolejbusu, pojechaliśmy do dzielnicy, która po polsku nazywa się Szczawno, to rozległe uzdrowisko z parkiem, fontannami, promenadą, nieczynnymi kawiarniami i restauracjami. Z ogrodów i parku wyłaniały się wspaniałe wille, niekiedy okazałe pałace, wszystko nietknięte, jakby wymarłe.

Wracamy na stację Wałbrzych Główny. Odszukaliśmy pociąg do Kamiennej Góry. Był prawie pusty. Jedyna przykrość, że wagony rozgrzane słońcem, nie przewietrzone. Ruszamy. Po niespełna godzinie znaleźliśmy się w Kamiennej Górze. Tam po kilkunastu minutach przesiadka do kolejnego pociągu, którego stacją końcową jest Jelenia Góra, Hirschberg. Na wagonach tablice z niemieckimi nazwami, niekiedy pod nimi farbą wypisane polskie nazwy. Pociąg także pusty. Wagon drugiej klasy z otwartymi przedziałami. Siedzenia po obu stronach. Czy ktoś poza nami siedział w tym wagonie? – nie pamiętam. Niemiecki zawiadowca stacji w przepisowym mundurze kolei niemieckich dał sygnał do odjazdu. Ruszamy.

Po kilkunastu minutach zaskoczenie: wielka panorama Karkonoszy. Pociąg jakby sunął w swoistym wąwozie okolonym tymi górami. Jesteśmy oczarowani widokami. Pociąg nieustanne bierze zakręty, to w lewą, to w prawą stronę torów. Czasami widok na góry chwilowo zanika, potem niespodziewanie z innej strony się pojawia. Ojciec mówi z uśmiechem: – Widzicie po raz pierwszy w życiu góry, i to nie nasze Tatry, tylko fragment niemieckich Sudetów, zwanych po polsku Karkonoszami.

Wreszcie stanęliśmy na stacji Schmiedeberg, z krzywym napisem po polsku „Krzyżatka”. Wyładowaliśmy się z naszymi tobołami i walizami. Peron rozgrzany. Ku mojemu zaskoczeniu pojawiło się dwóch starych niemieckich bagażowych. Mieli wózki. Załadowali nasze rzeczy i zapytali, gdzie sobie życzymy dotrzeć. Ojciec podał im adres, który musiał odczytać z kartki. Ruszyliśmy. Główną ulicą Krzyżatki posuwaliśmy się pod górę, jak gdyby z powrotem w kierunku Kamiennej Góry, z której przed chwilą dotarliśmy. Miasteczko jest bardzo długie, typowo górskie. Rzucają się w oczy asfaltowe jezdnie, równiutkie chodniki. Po kilkunastu minutach docieramy do części miasteczka, które przechodzi w wieś. Stajemy przed dużym, brzydkim domem zbudowanym kiedyś z białej cegły. Dom okolony ogrodem i sadem. Wchodzi się od ulicy.

Pierwsze zaskoczenie: to budynek gospodarstwa w stylu staroniemieckim. A więc część mieszkalna i część gospodarcza ze stajniami i oborami pod jednym dachem. Część mieszkalna znajduje się na pierwszym piętrze. Dużo much. Gromadka os z pobliskiego sadu. Witają nas starzy niemieccy gospodarze; Bauer kuśtyka, podobno stracił nogę pod Verdun, teraz ma drewnianą. Oboje wyglądają na sześćdziesięciolatków. Ojciec już ich znał z poprzedniej wizyty. Niemcy przynoszą chłodną maślankę, jak się okazało uzyskaną z mleka jedynej uratowanej przed sowieckimi żołnierzami krowy.

Zostało jeszcze wiele godzin do końca tego pamiętnego dnia, ale najpierw trzeba się umyć i przespać. Bauer ma dużą, choć zaniedbaną łazienkę z bieżącą wodą. Dom jest skanalizowany.

Pierwszy letni wieczór w Krzyżatce, w tym dziwnym domu niemieckiego Bauera…

Nazajutrz przechadzka ulicami miasteczka. Tylko starzy Niemcy. Przygarbione dobroduszne staruszki, które pewnie niewiele z tego, co się stało, rozumiały. Niektóre pchały wózki z wnukami.

Gdzie się podziali młodzi Niemcy? Męscy, butni, zwycięscy? Zamiast nich mocno posunięci w latach panowie w tyrolskich kapeluszach z piórkiem, w krótkich skórzanych sznurowanych spodniach lub pumpach. Rozczulający, dziwny widok. Starzy, pokorni, z obawą patrzący na Polaków, którzy po wiosennych harcach Czerwonej Armii zjawili się tu latem nie wiadomo skąd. Stopniowo zaludniają nie tylko ich miasteczko, ale cały okręg. Co tu zamierzają robić?

Nie byliśmy przyzwyczajeni do widoku takich Niemców i do tego ciągłego machania kapeluszami z przymilnym „Guten Morgen!”. Służalczym ruchem ściągali kapelusze na nasz widok, zaledwie wyrostków.

Co się stało z młodymi Niemcami, ich żonami i siostrami?

Jurek z pewną satysfakcją odpowiadał im „Guten Morgen!”.

Nie rozmawialiśmy o tym, co widzieliśmy. Jednak do mnie wtedy dotarło, że istnieją cywilni pokonani Niemcy, jakże odmienni od tych młodych, świetnie umundurowanych, maszerujących na Wschód w lśniących butach i śpiewających to obrzydliwe, wesołe, butne „Heili, heilo, heila!”.

cdn.
 

1. Treny Jeremiasza [Threny Jeremiaszowe] – Modlitwa Jeremiasza Proroka, Biblia w przekładzie księdza Jakuba Wujka, przedruk z edycji 1599 roku, Warszawa 1928.