11/2013

Światła na Teatr Zagłębia

Teatr Zagłębia leży w bliskim sąsiedztwie galerii handlowej, której potężny gmach wygląda tak jak we wszystkich polskich miastach. Zabytkowy, choć nowocześnie prezentujący się budynek teatru, wzniesiony w 1897 roku, rozbudowywany i wielokrotnie modernizowany, jest i dużo ładniejszy, i bardziej oryginalny, ale niknie w cieniu kolosa. Sąsiaduje też ze stacją benzynową, co nie dodaje mu splendoru. Zespół teatru myśli o oświetleniu elewacji i wyeksponowaniu bryły budynku.

Obrazek ilustrujący tekst Światła na Teatr Zagłębia

materiały teatru

Ten zespół po raz pierwszy od wielu lat zaczyna odnosić ogólnopolskie sukcesy i gościć na najlepszych festiwalach, a do tej pory zdobywał nagrody przyznawane w regionie. Już dziś wiadomo, że kiedy ponad dwa lata temu wybrano nowego dyrektora naczelnego (został nim Zbigniew Leraczyk, aktor teatru) i artystycznego (władze Sosnowca i nowy dyrektor postawili na startującą w konkursie, podobnie jak on, Dorotę Ignatjew, aktorkę stołecznego Teatru Polskiego i reżyserkę kilku kameralnych spektakli), w sosnowieckim teatrze nastała inna epoka. Zmian dokonano jednak nie drogą rewolucji, ale łagodnej ewolucji, w porozumieniu ze wszystkimi. Nowa dyrektor artystyczna zwolniła tylko jedną osobę, a przyjęła trzy nowe, zaprosiła jednak znających się na swym fachu reżyserów, wprowadzając inny niż dotychczas repertuar. Skonsolidowało to zespół i obudziło nadzieje w tych, którzy od lat go stanowią.

Za nową dramaturgię uchodziły w Sosnowcu do tej pory Tango Mrożka i Łysa śpiewaczka Ionesco, czyli to, co było nowością w pokoleniu Adama Kopciuszewskiego, poprzedniego dyrektora Zagłębia, który zresztą swego czasu przyswoił tutejszej widowni całego Gombrowicza. Ignatjew rozpoczęła więc od bardzo radykalnego gestu – proponując widzom Między nami dobrze jest Doroty Masłowskiej w interpretacji Piotra Ratajczaka. Okazało się wówczas, że sosnowiecki spektakl będzie trzecią w Polsce realizacją głośnego dramatu. Po świetnej prapremierze Grzegorza Jarzyny (2009) sztukę Masłowskiej wystawiła jedynie – w tym samym 2011 roku, ale kilka miesięcy wcześniej – krakowska Bagatela. Tak się właśnie odnosi u nas autorski sukces; dobrze, że chociaż w Krakowie i Sosnowcu nowy dramat został doceniony.

 

Między nami dobrze jest?
Ignatjew rozpoczęła swoją dyrekcję w sierpniu, a w połowie października zespół teatru, wzbogacony o debiutującą Martynę Zarembę, grającą Małą Metalową Dziewczynkę, i Małgorzatę Sadowską w roli Haliny, zagrał premierę. Nastrój był szczególny. Sosnowiczanie przybyli odświętnie ubrani, a na scenie zobaczyli wyginającego się w takt muzyki didżeja, zapowiadającego i miksującego kolejne przeboje oraz aktorów mówiących nie do siebie nawzajem, a do widowni. Nie mniej „otwarta” była też scenografia Matyldy Kotlińskiej. Ratajczak zrealizował spektakl w poetyce wideoklipu, co stanowiło atrakcję, ale i spory szok. Zwracał przy tym uwagę nie tyle na brak porozumienia między pokoleniami i przepaść między dawnymi a nowymi czasy, co na kulturowe i społeczne podziały, pokazując bohaterów, którzy w niewielkim stopniu korzystają z dobrodziejstw transformacji. Podział na beneficjentów nowego systemu i tych, którzy żyją ich życiem obrazuje strukturę dzisiejszego społeczeństwa. Wydaje się, że przebiega on nie tyle między miastem a wsią, czy między mniejszymi ośrodkami a metropoliami, co między ludźmi mającymi dostęp do dóbr i władzy (w każdym mieście i osadzie) oraz rzeszą biernych obserwatorów, którym rytm wyznacza telewizja i kolorowe pisemka. Na każdym kroku przekonują się oni, że społeczna, handlowa i kulturowa oferta nie do nich jest kierowana, bo najzwyczajniej ich na nią nie stać. Uczestniczą więc zastępczo w życiu innych – realnych celebrytów i postaci fikcyjnych, czyli serialowych bohaterów.

Trzy bohaterki Masłowskiej rozmawiały o tym, siedząc na odwróconych do góry dnem plastikowych skrzynkach, ustawionych na koszmarnym dywanie, ubrane w ohydne, zupełnie do siebie niepasujące podróbki modnych przed dekadą strojów (wszystko z Lidla albo innego Tesco, jak powiedziałaby autorka, i oczywiście z przeceny). Najmłodsza w dresie, jeszcze pełna werwy i planów na przyszłość, matka już pogodzona ze stanem faktycznym, doskonale wiedząca, że te plany prędzej czy później skończą się na siedzeniu przed telewizyjnym ekranem. Żyjąca przeszłością babcia (Elżbieta Laskiewicz) była nie tyle zapatrzona we własną młodość, co uciekała we wspomnienia przed realną egzystencją, skoro wygląda ona w ten sposób. Masłowska nagle zabrzmiała niezwykle gorzko, jak komentatorka społecznego wykluczenia, które Ratajczak bardzo realistycznie prezentował na scenie (teraz dopiero było widać, że Jarzyna nawet w kostiumach szukał metafory, opowiadał też z perspektywy wielkiego miasta i raczej o polskim wykluczeniu z Europy). Aktorzy mówili do widowni nie tylko dlatego, że spektakl miał być wideoklipem, ale i dlatego, że wpatrywali się w nieistniejący, ustawiony na widowni telewizor. Ze sobą rozmawiali poniekąd, zazwyczaj wpatrzeni w ekran, przetwarzając to, co im się tam serwuje. Grzegorz Kwas grający reżysera, wygłaszając swój monolog, siadał blisko rampy, z boku sceny, i był to jedyny komentarz kogoś z zewnątrz przedstawianego świata. Rytm spektaklu wyznaczały przeboje didżeja, a brzmiąca ironicznie końcowa piosenka zespołu Siekiera Między nami dobrze jest (która zainspirowała Masłowską do napisania utworu) została odtańczona przez aktorów.

Pomimo estetycznego, a chyba też poznawczego szoku propozycja nowej dyrekcji nie została odrzucona. Sosnowiecka elita nadal bywa na premierach, a publiczność odwiedza teatr. Celny i udany spektakl Ratajczaka okazał się komunikatem wysłanym do konkretnej widowni i komentarzem do tego, co miało niebawem nastąpić. Już wkrótce bowiem media ze swoimi mechanizmami: podsycaniem konfliktów i umiejętnością wykorzystania każdej tragedii do zrobienia newsa, wkroczyły w serce Zagłębia. Społeczność Sosnowca miała dostać swoją lekcję za sprawą zaginięcia małej Madzi, w poszukiwanie której zaangażowało się pół miasta. I finału, który odsłonił wielką mistyfikację z udziałem winowajczyni, tychże mediów i detektywa-celebryty. Teatr Zagłębia miał jeszcze do tego powrócić.

 

W popkulturowej Piaskownicy
Na drugi ogień poszła Piaskownica Michała Walczaka – dramat nieco starszy, bardziej klasyczny i jako taki dużo częściej wystawiany – w interpretacji Jerzego Bielunasa, z muzyką Mateusza Pospieszalskiego. Tekst o dorastaniu pary bohaterów, trudnej rozmowie między szybciej dojrzewającą dziewczyną i inaczej rozwijającym się chłopakiem; o klasycznym podziale na męskie-żeńskie. Reżyser uczynił jego bohaterem przede wszystkim chłopca, uzależnionego od komiksowej i filmowej rzeczywistości. Wyobraźnią bohatera zawładnął Batman, który na scenie wyrasta wręcz na główną postać, choćby z powodu ogromnych rozmiarów i pojawiania się w kilku odmianach.

Bielunas starał się opowiedzieć o dorastaniu w czasach coraz bardziej inwazyjnej popkultury, sterującej pragnieniami i wpływającej na świat wyobrażeń. Zaczyna ona dominować na scenie, skoro kilku Batmanów zaludnia sceniczny świat, a spektakl z kameralnego dramatu staje się sztuką wieloobsadową. To rzecz o zagrożeniu kulturą masową i niemożności ucieczki przed nią: o tym, że wraz z nabyciem pierwszej Barbie czy Batmana tracimy kontrolę nad wychowaniem dzieci, nie wspominając o włączeniu telewizora czy komputera.

Pomysł narusza nieco strukturę tekstu, złożonego z mikrosytuacji i pokazującego, jak delikatną materią jest porozumienie między bohaterami. Jaką rolę gra tu wyobraźnia, wprowadzona na scenę niczym najbardziej twarda rzeczywistość. Szczęśliwie jednak nie niweczy to autorskiego konceptu. Martyna Zaremba i Michał Bałaga dobrze grają swoje role. Jasna też jest przegrana bohaterów: on nie oparł się Batmanowi i nie zdążył dorosnąć, ona uciekła przed jego dziecięco-męskim egotyzmem. Lalka Miłki pozostaje taka jak dawniej, i z czasem odchodzi do lamusa, zabawki Protazka zaś wprowadzają go w świat sztuczny wobec jego przeżyć, zatrzymując naturalny rozwój. I w końcu biorąc bohatera we władanie.

Przedstawienie było słabsze od poprzedniego, ale ciekawe w interpretacyjnych intencjach. Znowu – mniej uniwersalnych, dotykających życiowego konkretu. Można mieć pretensje do reżysera o sposób wprowadzania na scenę postaci Batmana: nie zawsze płynnie, nie zawsze silnie aktorsko. Spektakl pokazywał jednak, czym staje się egzystencja podporządkowana komiksowym snom o potędze, w infantylnym i kulturowo obcym opakowaniu.

 

Korzeniec – podróż do źródeł
Zaproszony do Sosnowca Remigiusz Brzyk powiedział Dorocie Ignatjew, że trzeba nazwać to miejsce, dowiedzieć się, czym jest. Wszystkie teksty, o jakich myślano, okazywały się jednak niewłaściwe. Nie spełniła tych nadziei także trzecia w sezonie, zakontraktowana jeszcze przez dawną dyrekcję, premiera Chłodnych poranków Jacka Rykały, próbujących eksploatować historię „wampira z Zagłębia”, swego czasu świetnie opowiedzianą przez Teatr Nowy z Zabrza (Wampir Wojciecha Tomczyka w reżyserii Marcina Sławińskiego, 2003).

Właśnie wtedy Zbigniew Białas, profesor Uniwersytetu Śląskiego mieszkający w Sosnowcu, zadebiutował jako literat, wydając powieść o początkach miasta, nazywanego wtedy jeszcze Sosnowicami. Próbując rozwikłać zagadkę śmierci Alojzego Korzeńca, który dorobił się jako posadzkarz luksusowych rezydencji i świńskich masarni, Białas opowiadał historię graniczącego z trzema zaborami miasta, w którym krzyżują się wpływy mocarstw, a żywioł polski miesza z niemieckim, rosyjskim, austriackim i żydowskim. Dyrektor artystyczna wysłała Brzykowi egzemplarz Korzeńca, a ten, wspomagany przez Tomasza Śpiewaka, rozpoczął pracę nad scenariuszem. W poznawanie Sosnowca, który za sprawą Białasa odsłaniał swoje tajemnice, zaangażował się cały zespół, a także mieszkańcy miasta.

W narracji twórców spektaklu widoczne są jawne odniesienia do współczesności, akcentowanie mechanizmów społecznych zbliżających historię i teraźniejszość, choć i u autora tak się zdarzało. Na scenie jednak przeszłość została odczytana poprzez współczesne doświadczenia, przy czym spektakl akcentował nieco inne kwestie niż powieść.

Działalność pisma „Iskra”, relacjonującego w początkach XX wieku śledztwo dotyczące zagadkowego morderstwa, przypominała więc na scenie współczesne tabloidy, opisujące historię Madzi z Sosnowca, nabijające kabzę wydawcy i odwracające uwagę czytelników od istotniejszych kwestii. Spektakl kpił ze sposobów, w jakie redaktor naczelny zdobywał informacje, przypadkiem odkrywając prawdę. Na scenie widać było aktywność niemieckich kapitalistów, silnie obecny był żywioł żydowski. Natomiast Rosjanie i aktywność Ochrany została niemal wyeliminowana, razem z piękną sceną, w której jeden z inteligentów, który stracił zęby podczas przesłuchania, stoi w drzwiach restauracji, oglądając grono przyjaciół już ze świadomością, że ktoś z nich na niego donosi, i ciekawie zarysowaną w późniejszych rozdziałach sylwetką donosiciela. Grupa inteligentów, dyskutantów z restauracji Victoria, którzy w powieści bywają manipulowani, ale zachowują światopogląd, tu wyraźnie marginalizowana, o nic istotnego już się nie kłóciła, godząc się szybko, że w sprawach sztuki chodzi o to, by spektakl miał początek, środek i zakończenie.

Ważnym bohaterem teatralnego Korzeńca stał się natomiast Max Weichmann, sam nieobecny na scenie. Organizuje on nieuczciwy, ale fantastycznie prosperujący w Trójkącie Trzech Cesarzy interes: transport ponad miliona zubożałych emigrantów do obu Ameryk. Zatrudnia spekulantów – w tym Samuela Lubelskiego, nadzorującego rozkwitający przy okazji porno biznes – i kontroluje okolicę. Fińska bona, pracująca u Dietla i oprowadzająca w spektaklu po zabytkach miasta, które ufundował niemiecki fabrykant, prezentowanych na zdjęciach wyświetlanych w głębi sceny, oprowadza też, jako tłumaczka, wycieczkę Japończyków, przybyłych do Sosnowca na festyn Weichmanna. Styl festynu, z Lubelskim w roli prowadzącego, przypomina dzisiejsze programy telewizyjne. Organizatorzy loterii, w których projektantki widokówek mogą wygrać wycieczkę do Ameryki, razem z podkasaną kiecką, która przyda się na wyprawę, nie kryją nawet podejrzanego charakteru serwowanej naiwnym oferty. Powiększone do ogromnych rozmiarów widokówki, rozpięte na blejtramach i wnoszone na scenę za plecami aktorów, zmieniały się nieustannie, niczym współczesne reklamy. W podobny sposób prezentowane były widzom kolejne, sensacyjne wydania „Iskry”, komentowane dodatkowo przez młodego Kiepurę, gazeciarza i chłopca na posyłki, biegającego po Sosnowcu w poszukiwaniu zarobku. Historia sprzed pierwszej wojny opowiadana była więc tak, by przypominała dzisiejszą rzeczywistość i zwracała uwagę na podobne mechanizmy, społeczne podziały i przypisane do nich role.

W interpretacji twórców spektaklu najistotniejszym zjawiskiem jednoczącym Polaków – po śmierci Korzeńca przynoszących kwiaty i znicze na wmurowane w różnych punktach miasta kafelki sygnowane jego nazwiskiem – jest, poza fascynacją piłką nożną, antysemityzm. Antysemitami są więc szwarcownicy, prostacka teściowa Korzeńca, ale i jej córka, mieszczka o literackich aspiracjach, która w powieści pozostaje wolna od takich przekonań. Pełna uprzedzeń, co prawda nie wobec Żydów, a szpiegów i donosicieli, jest też polska organizacja patriotyczna, z której redaktor Monsiorski śmieje się w finale spektaklu. Zważywszy metamorfozę i marginalizację inteligentów, oglądających się na pieniądze lub podłączonych pod konkretne opcje polityczne, jest więc to obraz dość ponury i nawiązujący do współczesności, zgodnie z tym, jak ją widzą twórcy spektaklu i jakie wątki powieści wybierają.

Samo widowisko było jednak zmienne i dynamiczne, miało znakomite tempo, obfitując w teatralne efekty, jak świetna scena jazdy dorożkami, podczas której kilka postaci dialoguje ze sobą, powożąc – trzymając w rękach lejce spływające z balkonu nad głowami widzów. Wrażliwość plastyczną widać w kompozycji szybko zmieniających się scen i w monologu Ester Pławner – którą przemycono statkiem do Brazylii – zainscenizowanym na tle figury Chrystusa Odkupiciela, wznoszącego się nad Rio de Janeiro. Rytm spektaklu wyznaczała znakomita muzyka Jacka Grudnia. Okazał się on też triumfem sosnowieckiego zespołu. Grzegorz Kwas, w pierwszych scenach grający Korzeńca, a potem Monsiorskiego, świetnie sprawdził się w obu rolach. Znakomity był Wojciech Leśniak jako kolejarz Ociepa, aptekarz Kerszenblat i rzeźnik Goździk. Udaną sylwetkę Lubelskiego stworzył Piotr Bułka. Bardzo dobrze wypadły Agnieszka Bieńkowska grająca teściową Korzeńca i Maria Bieńkowska w roli jej córki Jadwigi. Świetne były Agnieszka Okońska jako Emma i debiutująca w roli Ester Edyta Ostojak.
 

Nic dziwnego, że posypały się nagrody i zaproszenia na najważniejsze festiwale. Jak powiedział ostatnio podczas spotkania z publicznością Grzegorz Kwas, Korzeniec był niezwykłym doświadczeniem, które zdarza się wyjątkowo, jako skrzyżowanie ukrytych możliwości zespołu, spotkania właściwego reżysera i fenomenu powieści, która dostarczyła materii do podróży w głąb historii i tożsamości miejsca, które opisuje. Być może najistotniejsze było tu zwycięstwo za miedzą (czyli za Brynicą, dzielącą Zagłębie od Śląska), na festiwalu „Rzeczywistość przedstawiona”, organizowanym przez Teatr Nowy w Zabrzu. Odbierał tam też nagrody Jacek Głomb, szef słynnej Modrzejewskiej, który swego czasu wprowadził na sceny Balladę o Zakaczawiu, a teraz doczekał się spektaklu pokazującego nową formułę opowiadania o historii i tożsamości, który wychodząc od historycznego konkretu, szukał tego, co mówi on o społecznych mechanizmach i co łączy go ze współczesnością. Czyżby pałeczkę w sztafecie twórców podejmujących takie tematy, wśród których znalazł się także Ingmar Villqist z Miłością w Konigshutte, a ostatnio Robert Talarczyk z Piątą stroną świata, przejął Teatr Zagłębia i Remigiusz Brzyk?

 

Wesele u drobnomieszczan
Po sukcesie Korzeńca sosnowiecka scena zamiast osiąść na laurach, pokazała nieco inne oblicze. W drugim sezonie firmowanym przez nową dyrekcję zaproponowano cztery premiery: musical Alicja w Krainie Czarów Stanisława Melskiego z kostiumami Zofii de Ines i Edytą Ostojak w roli tytułowej, Prawdę Floriana Zellera w reżyserii Wojciecha Malajkata, Bobiczka według Zimowego pogrzebu Levina w interpretacji Łukasza Kosa i Zaćmienie według opowiadań Czechowa w reżyserii Igora Gorzkowskiego.
 

Malajkat zgrabnie wyreżyserował polską prapremierę francuskiej farsy, a aktorzy potwierdzili swoją klasę. Tekst Zellera nie należy jednak do najlepszych: powstał spektakl z gatunku pogodnych, jakie ma w ofercie każdy zespół. Przedstawienia Kosa i Gorzkowskiego to ciekawsze propozycje, także ze względu na autorów.
 

Burleska Levina, jak większość jego sztuk, opowiada o drobnomieszczanach, z jednej strony zanurzonych w żydowskiej kulturze, ale już nie w religii, z charakterystycznym dla tej kultury sposobem rozumowania bohaterów; z drugiej w świecie współczesnym. W ojczyźnie pisarza wystawia się jego teksty, podkreślając ich dosłowność: eksponując na przykład spuszczanie wody w toalecie, jak w Morisie Szimelu Habimy prezentowanym na Spotkaniu Teatrów Narodowych. Kos inscenizując Zimowy pogrzeb, znalazł się w kręgu tej tradycji. Jego burleska jest męcząca w swojej dosłowności, ale zarazem absurdalna i niezwykle smutna, mimo zabawnych sytuacji i opowiadanych ze sceny dowcipów.
 

Królują tu dwie rodziny organizujące ślub swoich latorośli: gotowe na wszystko, by doprowadzić do przygotowanego już wesela. Ich przeciwnikiem staje się tytułowy u Kosa Laczek Bobiczek, daleki krewny, któremu w noc poprzedzającą zaślubiny umiera matka. Jej pogrzeb staje się nieoczekiwaną i niepożądaną konkurencją dla wesela. Rodziny postanawiają nie dopuścić do jego odwołania, nie przyjmując do wiadomości śmierci Bobiczkowej, a jej syn stara się zaskoczyć ich tą wiadomością, uparcie forsując swoje.
 

Na scenie trwa pogoń i ucieczka jednocześnie – w wyniku której bohaterzy przenoszą się na przykład w Himalaje, a Anioł Śmierci zbiera obfite żniwo – a tak naprawdę walka o to, kto przepchnie swoją ofertę. Życie kolejnych osób składane jest na ołtarzu tej sprawy. Nie ma jednak żadnego uzasadnienia dla odbycia wesela poza tym, że całe życie było oczekiwaniem na tę chwilę, a następnym istotnym wydarzeniem będzie dopiero pogrzeb. Levin pomija przy tym ślub, z wesela właśnie robiąc centrum. Religia bowiem już od dawna o niczym nie decyduje. Drobnomieszczanie kręcą się w pustce, nie wiedząc, czym wypełnić swój świat, w którym najwyższą rangę ma uświęcony tradycją, ale pusty już obyczaj. Umierający w Himalajach Raszes (Wojciech Leśniak) wspomina więc nabycie pierwszej lodówki, kiedy to wspólnie z żoną obserwował osadzający się na jej ścianach szron. I faktycznie nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, zwłaszcza że pochłonięta przygotowaniami Szracja (zaskakująca Dorota Ignatjew, która w poprzedniej dekadzie siedziała w stołecznym Polskim na ławce rezerwowych) zupełnie nie przejmuje się odejściem męża.
 

Kos pokazuje pospolitość i pustkę, a na końcu okropne wesele, z podpitymi kawalerami i wysztafirowanymi pannami. I wcale nie sceny wydmuchiwania duszy okazują się tu najbardziej trywialne, ale obskurancki stosunek do innych, jaki przejawiają bohaterzy, zwłaszcza opętane przygotowaniami matki (charakterną Cickewą gra Maria Bieńkowska, jej męża Zbigniew Leraczyk). Dobrze jednak wiemy, że bardzo często tak to właśnie wygląda. Nie tylko w Izraelu.

 

Coś dla duszy, czyli klasyka
Bobiczek równoważony został w repertuarze Zagłębia przez Zaćmienie, uciekającą od dosłowności, świetnie zakomponowaną i mimo wszystko pogodną kompilację opowiadań Czechowa, wyreżyserowaną przez Gorzkowskiego.

Piękna scenografia Jana Polívki, przedstawiająca drewniany japoński mostek i dwie przebieralnie nad porośniętym krzakami brzegiem rzeki, nadaje tym opowieściom klimat i styl: skrótowy, pełen dystansu, daleki od ciężkiego realizmu, w jakim grywane bywają opowiadania Czechowa. Magdalena Dąbrowska, autorka kostiumów, delikatnie „odmładza” epokę autora, ubierając kobiety w jasne spódnice i słomkowe kapelusze, a mężczyzn w garnitury, kostiumy kąpielowe lub stylizowane na carski mundur surduty. Podobnie dzieje się z grą aktorów: lekką, umowną, będącą raczej szkicem niż solennym portretem.
 

W sierpniowym słońcu reflektorów oglądamy więc perypetie bohaterów, obserwując, jak młody mężczyzna (Michał Bałaga) zostaje złowiony na męża, bo panna (Agnieszka Bałaga-Okońska) upatrzyła go sobie i potrafiła przeprowadzić swój zamiar, jak carski urzędnik (Grzegorz Kwas), który wybrał się do teatru, nieopatrznie kicha na wyższego rangą, co staje się początkiem końca, jak przeznaczenie łączy ze sobą kontrabasistę (Michał Bałaga) i księżniczkę (Edyta Ostojak). Słuchamy przekomarzań dwóch dobrych znajomych Griabowa i Otcowa (Wojciech Leśniak, Adam Kopciuszewski) i kłótni niekochających się już małżonków (Agnieszka Bieńkowska, Piotr Zawadzki), mających szansę wygrać na loterii i przez chwilę żyjących nadzieją, że ich egzystencja nabierze jakiegoś sensu.
 

Gorzkowski zręcznie przeplata opowiadane historie, wskutek czego niektórych bohaterów poznajemy wcześniej, niż zacznie się „ich” opowieść. Lekki dystans, przejawiający się we wszystkich elementach spektaklu, sprawia, że komedia ludzka, którą prezentuje reżyser, zyskuje filozoficzną perspektywę, bliską autorowi, który nie łudził się co do ludzkiej natury, ale też nie popadał w rozpacz, dostrzegając urodę świata i jego paradoksy. Wielka to frajda dla wielbicieli Czechowa. Pojawił się reżyser, który znalazł porozumienie z tym autorem.
 

Na teatralnej mapie zaś mamy ciekawy, pełen energii zespół, który chciałby pracować z wymienionymi tu realizatorami. Wieść gminna niesie, że oni także ciepło myślą o powrocie. Z pewnością też warto kontynuować rozmowę podjętą z sosnowiecką publicznością.