12/2013
Zakaz fotografowania: Monolog

Zuzanna Waś

Zakaz fotografowania: Monolog

Pfu. Co to za dziecko za bydło dziwo przebrane.

To dziecko uważa się za dziecko. Bachor strojnisia. Dziwa. Żeby ją tylko zobaczyć, dziurawe rajtuzy włożyła. Lepiej zobacz, jaka ty w ziemi jesteś. Upaprane twoje oczy, uwalone usta. Pfu. Śliny szkoda. Pfu. Pfu.

I tak cię do domu nikt nie weźmie, nie wrzuci pod łóżko, pod klepkę, na strych. Poduszką łba nie przywali.
Na nic twoje strojenie, twoje wdzięczenie. Niedochowanie twoje! Niedochowanie!

Gapisz się na mnie. Oczy masz zamknięte, ale się gapisz. Na szmelc poszłaś. Na szmelc.
No co, otworzysz oczy? Powiesz coś? Ja cię znam, nie mówię, że nie.
Co masz do mnie?

Ja mam powiedzieć. Moja kolej? Co mam mówić, co gadać, żebyś poszła?
Zawsze nas w berka ogrywałaś, to teraz zdejmuj te łachy, nie zachodź mi drogi ani w domu, ani w supermarkecie, ani jak się śmieję, bo piosenka śmieszna z radia mi leci. Nie dostępuj do mnie, bo się ze mnie śmieją, że stara przewraca się na prostym. A ja się przewracam, bo ty tam leżysz. Ty.

Zdejmuj łachy w dziury, na golasa mi tu stań, taka jak wtedy byłaś, i już skończmy z tym pokazywaniem się, bo ja nerwów nie potrzebuję, mi się od tego nostalgia na porost światłości robi.
Czemu ty sobie mnie upodobałaś?
Nie gadasz.
No to odejdź.
Odejdź mówię.
Przecież ja ani razu twojej kozy nie straszyłam, ani razu. Twoja ciotka się na moim sercu dobrym poznała, ta twoja ciotka karliczka, co sprzedawała szpulki i guziki, ona mi kordonek na szyję złoty dała. Jaka ja byłam głodna, chociaż trochę tej waszej marchwi, ale nie, kordonek dostałam.

Jak ty chcesz ten kordonek, bo ci się w durnym łbie poprzestawiało, że to twoje teraz, to ja ci go dam. Ja się już nie muszę chłopom przypodobać. Ja już swoje narodziłam, parkę, a że ty nie rodziłaś, to nie ma czego żałować, bo mi moja parka nawet na sukienkę żałuje, bo mama za stara na nową. A że ty nie wstałaś z ziemi, to inna za ciebie wstała, otrzepała się i do Ameryki ją po wojnie ściągnęli i urodziła sześcioro. Sześcioro. A to jakby po trzy dzieciaki na każdą. Na ciebie i nią. Po trzy. I żadne tam się życie nie kończy, tylko się cały czas zaczyna, dzieci się rodzą. U mnie na górze urodziła i dzieciak się zanosi do rana, a jak o ciszę lokatorską się domagam, to drzwi zatrzaskują, tak jak kiedyś tobie, jak od domu do domu chodziłaś.
Widzę cię znowu, tak jak widziałam. Tyle lat minęło, a oni ciągle cię łapią, a ja ciągle się chowam, bo myślę, że mnie złapią. Ale oni za mną nie gnali.
Dobrze po tygodniu już było. Wróciłam na pole. Ciągle tu leżysz. Noga zgięta… z brzucha wyszarpana… a spod warkocza… chyba uśmieszek ci wylazł. Taki sam, jak w szkodę razem weszłyśmy i truskawkowa jucha z naszej gęby szła, i tym małe bachory we wsi straszyłyśmy… jedną gębę wtedy miałyśmy…
Ja się nie śmiałam… ja cię ostrzegałam… mówiłam, że mój tata tak się w berka bawi… mówiłam, że mnie też nie raz sztachetą przez łeb przywalił.
A potem wszystkich wzięli i spalili.
Jednak dobrze biegłaś. Uciec przed takim ogniem. Nie każdy potrafi. Tylko ty jedna. A jak się między dechami przeciskałaś… nawet sukienki nie podarłaś… tylko na ramieniu… tak trochę. Jak tu teraz.
Gapię się i gapię. Czego ja się tak gapiłam? Chcę biec, uciekać, ale gapię się. Nie przysypuję cię ziemią… nie klękam… gapię się.
Potem do domu biegnę… szybko bez oddechu do domu, a w domu przed obrazem na kolana i do świętego Antoniego się modlę, żeby cię ktoś przysypał.
Nie wiem, czy święty trochę zadziałał. Ale psy cię nie rozwłóczyły. Wszystkie psy wcześniej zjedliśmy.
No to już wiesz, jak było. Już wiem, jak było.
Może istnieje dobre dziecko. Bądź dobrym dzieckiem, nie zachodź mi drogi. Przecież nie istnieje tylko złe dziecko za dziwo ducha przebrane. Jest dziecko dobre. Grzecznie się bawi. W kółko graniaste. Nie robi bęc. Kozy pasie. Śmieje się, zęby mleczne zbiera. Śpi bez krzyku, budzi się ładnie i umiera bez wiecznych pretensji.