12/2013

Gra w Rumuna

Spektakl Glińskiej to absurdalny thriller z życia prowincji, odsłaniający bezgraniczną głupotę portretowanych postaci i całkowitą przypadkowość ich losu.

Obrazek ilustrujący tekst Gra w Rumuna

Krzysztof Bieliński

 

Pierwszy dramat Doroty Masłowskiej opisuje szaloną podróż po Polsce bohaterów, którzy poznali się w stolicy, na „przebieranej” imprezie, z alkoholem i narkotykami, podczas której udawali biedaków. On jest aktorem, grającym w popularnym serialu, ona mieszka w kawalerce razem z matką i dzieckiem, utrzymując się z alimentów i występując na imprezie niemalże w roli naturszczyka. Autorka portretuje nie tylko spotykanych ludzi i prowokowane przez bohaterów zdarzenia, ale ich refleksje, będące wypadkową egzystencjalnych rozterek, samopoczucia na zjeździe (czyli narkotykowym kacu) i realnej oceny zdarzeń. Oboje bowiem stopniowo trzeźwieją: docierają do nich zarówno konsekwencje wyprawy, jak i świadomość własnej sytuacji. Rzecz kończy się tragicznie, a zarazem bezsensownie, niczym jeszcze jeden ponury żart, jaki prowokują. Owocuje twardymi faktami, przede wszystkim w postaci finału.

Dramat Masłowskiej jest być może grą z Emigrantami Mrożka. Jego bohaterzy nie mogli uwolnić się od Polski, a ich rozmowa wynikała z dziedzictwa, z którym się zmagali i skomplikowanych wzajemnych relacji. Odbywała się ona w oparach alkoholu, bo tylko wtedy była możliwa i szczera, a kończyła udaremnioną przez inteligenta próbą samobójstwa rozmówcy, doprowadzonego przezeń do ostateczności. Gra szła o jego wyzwolenie spod władzy mamony, co ten rozumiał dosłownie, drąc na strzępy ciężko zarobione pieniądze. Bohaterzy pozostawali skazani na siebie i wzajemne niezrozumienie: na tragiczną samotność we dwoje. Przedtem jednak inteligent podejmował walkę o zmianę świadomości swego ustrojowego przeciwnika.

Bohaterzy Masłowskiej wywodzą się z podobnych środowisk – zagubionej i w nowej epoce pozbawionej etosu wielkomiejskiej inteligencji oraz, poniekąd zrównanego z nią w prawach, lumpenproletariatu. Bawią się na tych samych imprezach, ale nie mają ze sobą wiele wspólnego, poza podjęciem wyprawy, podczas której udają Rumunów. Pojęcie to jest zresztą metaforą: obejmuje tych, którzy w społecznej hierarchii znajdują się jeszcze niżej niż bohaterka dramatu. Rumun to biedak z innego świata, który nie wybił się jeszcze na unijny kapitalizm, a którym równie dobrze może być Cygan, Rosjanin, Czeczen albo Bułgar (dramat powstał na rok przed przystąpieniem Rumunii i Bułgarii do UE). W naszej epoce to synonim społecznego wykluczenia. Kiedyś takimi pariasami byli w zachodnim świecie przybysze z bloku wschodniego.

Czemu jednak bohaterzy udają Rumunów? Czy chcą dzięki temu poczuć się lepiej, podkreślić własny status? A może ich zabawa wynika ze strachu przed społecznym upadkiem? Czyżby Polacy, którzy niegdyś emigrowali do lepszego świata, naciskani przez PRL-owską rzeczywistość, w wolnej ojczyźnie podświadomie odgrywali swój los sprzed półwiecza, udając imigrantów? Powodowani w dodatku obawą, że drapieżny kapitalizm może strącić ich w dół, wyrzucając na ulicę? Rodzi się dużo nieprzyjemnych pytań, choć dramat Masłowskiej wydaje się przede wszystkim reakcją na powierzchowność i absurdy nowej epoki.

Autorka portretuje paniczny strach nowego inteligenta przed utratą zawodowej i finansowej pozycji. Pozostaje on całkowicie obojętny na los podróżującej z nim kobiety, trzymając się tylko tego, by za wszelką cenę dotrzeć na plan kręconego serialu. W odróżnieniu od Mrożkowego inteligenta bohater Masłowskiej nie podejmuje walki o towarzyszkę podróży, szybko ustawiając ją na pozycji krajowej Rumunki, choć powodowany prowadzoną grą tworzy złudzenie wspólnoty ich losu. Kiedy Dżina zdobywa się na ostateczny gest, Parcha pod drzwiami łazienki peroruje w najlepsze o sobie. Przepaść między bohaterami wydaje się większa niż kiedyś, bo nie można już liczyć na solidarność inteligenta. Ich dialog trudno też uznać za rozmowę, to raczej wymiana bodźców i informacji.

Agnieszka Glińska nie pierwszy raz portretuje pokolenie trzydziestolatków. Taki obraz otrzymaliśmy już w Sztuce bez tytułu według Płatonowa Czechowa: zarówno sam bohater w świetnej interpretacji Borysa Szyca, jak i jego koledzy – na przemian pożyczający pieniądze i rozrzucający je po scenie Teatru Współczesnego – byli słabi, uzależnieni od alkoholu, nie ponoszący odpowiedzialności. W ostatnim akcie wszystkim, choć każdemu na swój sposób, puszczały nerwy. Na scenie Studia też mamy spanikowanego egocentryka, ale zadziwiająco trzeźwego w kwestii własnego interesu. Tyka mu w głowie zegar, każący za wszelką cenę wrócić na poniedziałkowy plan, choćby się znalazł w szuwarach pod Elblągiem. Wygląda na to, że Masłowska stworzyła niezwykle trafny portret leminga, zanim powstało samo określenie.

Glińska przede wszystkim opowiada i dopowiada historię, która się zdarzyła, osadzając część akcji w komisariacie. Dodaje postaci dwóch policjantów, którym relacjonują ją kolejni kierowcy, mający przyjemność z „dwojgiem biednych Rumunów”. Relacja pierwszego z nich już przez autorkę napisana została w konwencji składania zeznań, łamanej tylko emocjonalnym ładunkiem wypowiedzi. Reżyserka konstruuje kolejne sytuacje, budując siatkę zdarzeń, jakby snuła filmową historię. Pokazuje Polskę B: okolicznościowe drzewko z pomalowanej na zielono tektury, z napisem święcącym jubileusz Lasów Państwowych, dziwnie przypomina PRL, dwie barmanki zrobione na bóstwa są apatyczne, ale zarazem agresywne, jak niegdyś. Klimat spektaklu przypomina nieco Fargo braci Coenów: absurdalny thriller z życia prowincji, odsłaniający bezgraniczną głupotę portretowanych postaci i całkowitą przypadkowość ich losu.

Co krok to oryginał, w rodzaju dziadka gromadzącego w domu śmieci i od progu witającego księdza Grzegorza, postać graną w serialu przez bohatera. Nie obowiązuje tu żadne prawo. Pojawiający się w pewnym momencie policjant z drogówki, zauważający rozbieżność między opowieścią kierowcy i pasażerów, zostaje zręcznie zmanipulowany przez Parchę, by myślał tak, jak trzeba. Ten, który potrzebuje pomocy, na pewno jej nie dostanie. Bohaterzy, którzy na gdańskiej wylotówce zaszantażowali kierowcę, by ich zabrał ze sobą, zostają potem zaproszeni do wozu przez kobietę, która okazuje się kompletnie pijana. Los w jednej chwili odwraca się: teraz to im cierpnie skóra. Historia dryfuje więc w trudnym do przewidzenia kierunku, nie tylko dlatego, że podróżni z wielkiego miasta są pod wpływem. Prowincja to tylko pozornie spokojny ląd, po którym sprawnie poruszają się jedynie tubylcy. „To jest coś gorszego niż Rumunia” – jak mówi w pewnym momencie Parcha.

Jednak im bardziej Glińska dopowiada i urealnia na scenie tekst Masłowskiej, tym bardziej z szalonej narracji autorki uchodzi energia, zawarta przede wszystkim w języku. Im bardziej rzecz zbliża się do filmowej opowieści, którą zawsze trzyma dobrze opowiedziana, choćby i absurdalna, fabuła, tym bardziej rozładowuje to jej wewnętrzny potencjał. Nawet doskonali aktorzy, tacy jak Monika Krzywkowska, którzy świetnie radzą sobie z kolejnymi wcieleniami, przechodząc w okamgnieniu zadziwiające metamorfozy, nie są w stanie wykrzesać ze swoich monologów tej siły, jaką miały one w koszalińskim spektaklu Anny McCracken, gdzie tekst Masłowskiej został wypowiedziany bez fabularnych podpórek, samą siłą unikalnej frazy, z podkreśleniem rytmu i przedziwnych zapętleń języka. Zawsze też będę pamiętać ledwo trzymającą się na nogach zdradzaną żonę po czterdziestce, na finansowej łasce męża, uciekającą jego samochodem, ale wiedzącą, że i tak musi wrócić, w wykonaniu Katarzyny Wichy, bo Krzywkowska w swoim monologu nie dotarła do tych, prawdziwie krwistych, rejonów dramatu bohaterki. To problem komediowego zacięcia aktorki, ale też pewnej powierzchowności, jaka wkrada się do spektaklu w związku z przyznaniem prymatu fabule, a nie językowi. Szalone napięcia narracji schodzą na drugi plan, gubią się gdzieś rytm i temperatura jej opowieści, które z kolei świetnie trzymał ubiegłoroczny dyplom wrocławskiej szkoły teatralnej w reżyserii Krzysztofa Dracza. Przede wszystkim jednak interpretacja Glińskiej sytuuje się na przeciwnym biegunie niż Paw królowej Mateusza Pakuły i Pawła Świątka, gdzie językowi i frazie Masłowskiej przyznano naczelne miejsce.

Marcin Januszkiewicz z pojedynku z Parchą wychodzi z tarczą, tym bardziej, że to jego postaci najbardziej zagraża wyrównanie napięć. Agnieszce Pawełkiewicz udało się pokazać niewinność i młodzieńczość Dżiny, która choć jest już matką, sama jest jeszcze dzieckiem. Dorota Landowska i Modest Ruciński w swoich wcieleniach zamieniają się płciami, co jest raczej chwytem podkreślającym komediowe walory tekstu niż interpretacyjnym pomysłem. Te walory, podkreślane w całym spektaklu, ciągną czasem rzecz w stronę polskiego filmu sprzed lat niż w stronę Fargo Coenów.
 

Teatr Studio w Warszawie
Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku Doroty Masłowskiej
reżyseria Agnieszka Glińska
scenografia Magdalena Maciejewska
kostiumy Agnieszka Zawadowska
światła Jacqueline Sobiszewski
muzyka Jan Duszyński
premiera 16 września 2013