Zuzanna Waś
Widok z Koziej: Komentarz zdyszany
Dzwoni do mnie telewizja: – Czy wypowie się pan na temat tego skandalu w Krakowie? Znam i lubię tę telewizję, a nawet rozpoznaję głos miłej dziennikarki, a mimo to kompletnie tracę rezon. Telewizjo moja, myślę, a jakbym dramat Sikorskiej-Miszczuk czytał, co ja ci mogę powiedzieć o skandalu ponad to, że jest skandaliczny? Milczę więc, zbaraniały, co zaniepokoiło telewizję, bo głosem znajomej dziennikarki odzywa się do mnie po raz drugi: – No, czy mógłby pan skomentować to, co się tam stało? Mogę, jasne, że mogę, kulturalnej telewizji się nie odmawia!
Umówiliśmy się na Koziej, w samo południe. Dobiegam spóźniony i już z daleka chwytam ostre spojrzenie dziennikarki. Ona już wie, co powiem, choć nie powiedziałem jeszcze ani słowa – oprócz przeprosin. Wie i czeka na oczekiwany, jakby napisała Dorota Masłowska, komentarz. Niedobrze, myślę, i na wszelki wypadek ostrzegam dziennikarkę, że mam do powiedzenia trzy rzeczy, i proszę telewizję, żeby nie nadała tylko pierwszej i drugiej, drugiej i trzeciej, albo samej trzeciej, bo one tylko razem się liczą. – Ma pan trzydzieści, góra czterdzieści sekund, więc trzy się nie zmieszczą, najwyżej jedna – tłumaczy dziennikarka. Jedna, bo drugą i trzecią dołożą pewnie inni i tak powstanie profesjonalny przekaz, którego będę „wyrazistą” cząstką. Upieram się więc i w trzydzieści sekund, jak z karabinu, wywalam mój komentarz.
Że w publicznym teatrze publiczność wyraża czasem publiczny protest i nie ma w tym nic aż tak nadzwyczajnego – przecież niejeden z nas wie, a nawet pamięta, jak w stanie wojennym bez pardonu wyklaskiwano aktorów, którzy kolaborowali z reżimową telewizją. (Chciałem też wspomnieć o studenckiej „Transfuzji” w Warszawie, kiedy staremu Holoubkowi zapalono znicze przed teatrem, ale z braku cennych sekund nie wspomniałem). Że jednakowoż za nic nie chciałbym, żeby to grupki pokrzykującej i tupiącej publiczności odwoływały lub powoływały dyrektorów ważnych teatrów w Polsce, bo o wiele lepiej nadają się do tego właściwe instytucje, z MKiDN na czele, stosujące odpowiednie procedury konkursowe. (Chciałem przy tym dodać, że te procedury nie całkiem są przestrzegane, co celnie opisał niedawno Paweł Wodziński w „Dialogu”, ale nie dodałem, bo czas mijał). Że, po trzecie, widziałem w Krakowie oprotestowany spektakl, który wcale mnie nie zgorszył, natomiast bardzo znudził, a przy tym utwierdził w przekonaniu o postępującej infantylizacji polskiego teatru. Osoby starsze od gimnazjalistów – co przecież nie oznacza, że zupełnie stare – reagują na to sceniczne zdziecinnienie nie gwizdami, ale zażenowaniem i zobojętnieniem. Po prostu chyłkiem wychodzą z teatru i nie wracają. Na miejscu Jana Klaty i innych reżyserów, którzy działają w miastach akademickich z tradycjami, przejąłbym się tym bardziej niż protestem.
Co powiedziawszy, zamilkłem, łowiąc zdziwione spojrzenie miłej dziennikarki. Na wszelki wypadek nie sprawdziłem, co na mój zdyszany komentarz odpowiedziała telewizja.