1/2014

Stan zagrożenia

Tematyki się nie wybiera – twierdził Janusz Krasiński. – Tematyka narzuca się sama. Jeśli chodzi o mnie, staram się zawsze wypowiadać to, co tkwi we mnie najgłębiej. Sięgam do wydarzeń, które najbardziej wyryły mi się w pamięci”1. Był w tej sytuacji – szczęśliwej dla pisarza, choć jakże nieszczęśliwej dla człowieka – że jego życie obfitowało w niezapomniane, wręcz wstrząsające wydarzenia.

Obrazek ilustrujący tekst Stan zagrożenia

fot. Włodzimierz Wasyluk / REPORTER

Debiutował w wieku 28 lat. Już wówczas jednak dysponował doświadczeniem ponad miarę niejednego starca. Urodził się i wychował przed wojną w Warszawie, w rodzinie bogatego przedsiębiorcy, który wprawdzie w tzw. wielkim kryzysie stracił znaczną część majątku, zdołał jednak zapewnić synowi spokojne, dostatnie i szczęśliwe dzieciństwo. „To się nie tyle skończyło, co momentalnie urwało”2 – wspominał potem Krasiński.

1.

Wojna wybuchła, gdy miał jedenaście lat. Był harcerzem, więc we wrześniu skierowany został do ochrony Dworca Głównego przed niemieckimi sabotażystami. Ledwie uniknął śmierci, bo oczywiście dworce kolejowe były obiektem pierwszych i zaciekłych bombardowań. W dwa lata później, gdy skończył szkołę podstawową, wstąpił do Szarych Szeregów i odtąd działał w konspiracji, gdzie bywał łącznikiem, niekiedy prowadził rozpoznanie przed akcją planowaną przez starszych kolegów, w trakcie jej trwania stawał „na czujce”. Podczas okupacji osierocił go ojciec. Gdy wybuchło powstanie warszawskie, nie zdołał dotrzeć do własnej jednostki, przyłączył się do oddziału na Ogrodowej, nie dostał jednak broni, więc wrócił na Mariensztat, gdzie mieszkał wraz z matką. W dziesiątym dniu powstania Niemcy zajęli ten rejon, podpalili budynki, mieszkańców przepędzili do obozu w Pruszkowie. Matkę stamtąd zwolniono, ale gdy zorientowała się, że szesnastoletni syn został za drutami, uprosiła strażnika, by pozwolił jej wejść z powrotem, z bochenkiem chleba i woreczkiem cukru dla chłopca. W rezultacie oboje trafili do bydlęcego wagonu, z którego wypuszczono ich na stacji „Auschwitz”.

„To był koszmar – opowiadał Krasiński. – Esesmani, psy, reflektory… i ci w pasiakach z narzędziami do bicia, kapo; wyglądali na ponurych błaznów cyrkowych. Nim esesman rozdzielił nas nabitym na karabin bagnetem, rozdarłem chleb, który matka mi wtykała, dałem jej połowę i… i więcej jej już nie widziałem. Gnali nas korytarzami z drutów kolczastych spiętych izolatorami. Dziwne zestawienie: betonowe słupy, druty kolczaste i białe porcelanowe korki. Wzdłuż drogi stały strażnicze budy, a pod ich stożkowatymi daszkami – karabiny maszynowe. Na tle nocnego nieba buchały płomienie z czterech kominów i kłębił się tłusty dym. Ktoś powiedział: »To krematoria«. Zakrzyczano go, defetysta! »Jakie krematoria?! To jest huta szkła, w której będziemy pracować«. To była zbrodnia tak nieprawdopodobna, że człowiek nie mógł w nią uwierzyć, nawet widząc ją na własne oczy. Doszliśmy do placu przed sauną i tam w błocie siedzieliśmy do rana. Nad ranem przyszedł kapo – wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, kto to taki – i powiedział: »Wasze kobiety poszły do gazu«. Nie znam bardziej wstrząsającej wiadomości. Później dowiedziałem się bliższych szczegółów dotyczących śmierci matki. Przeświadczona, że to mnie popędzono do dymiących kominów, dostała spazmów, więc dołączono ją do szeregu węgierskich Żydów idących wprost do komory gazowej”3.

To traumatyczne wspomnienie będzie Krasińskiego dręczyło do końca życia. „Pociągnąłem ją za sobą na śmierć” – napisze w swojej ostatniej, dotychczas niewydanej powieści4.

Na razie jednak rozpoczęła się dla niego gehenna obozowa. Gdy front zbliżył się do Oświęcimia, nastąpiła ewakuacja więźniów. Jemu przypadł w udziale trwający dwa tygodnie „marsz szkieletów wygłodzonych już w obozie, zaś w drodze żywiących się szczawiem i przydrożnymi ślimakami”5. W ten sposób dostał się do Hersbruck, gdzie pracował w kamieniołomach. Potem powędrował dalej – znów w wycieńczonej, pieszej kolumnie, poganianej strzałami w głowy tych, którzy upadli. Dotarł do Dachau. Tam doczekał wyzwolenia.

Dwa lata spędził w amerykańskiej strefie okupacyjnej, w obozie tzw. dipisów6, gdzie chodził do szkoły średniej. W 1947 roku zdecydował się wrócić do kraju, gnany złudną nadzieją, że może jednak matka nie zginęła w Oświęcimiu i zdoła ją odnaleźć. Matka nie żyła, ale w gruzach Warszawy Krasiński przypadkiem spotkał swą sztubacką miłość. W kilka miesięcy później, zanim jeszcze ich uczucie zdążyło się przekształcić w trwały związek, oboje zostali aresztowani skutkiem donosu zaufanego – jak im się wydawało – akowca, byłego dowódcy Wiesi, który wówczas był już agentem Informacji Wojskowej. Po ciężkim śledztwie Krasiński oskarżony został o działalność szpiegowską na rzecz USA, której rzekomo miał się podjąć, przebywając na Zachodzie. Groziła za to kara śmierci, ale prokurator – z uwagi na młody wiek oskarżonego – żądał dożywocia. Sąd okazał się łagodniejszy – skazał przyszłego pisarza na 15 lat więzienia.

Młodość minęła mu więc za kratami – w blisko stuosobowej celi, w areszcie na warszawskim Mokotowie, potem we Wronkach i Rawiczu. To były „jego uniwersytety” – by posłużyć się formułą Gorkiego – gdzie pobierał nauki pod okiem towarzyszy niedoli. Byli to często niezłomni patrioci, a zarazem ludzie o umysłach niepospolitych, jak ks. prof. Jan Stępień, potem duszpasterz w Laskach, który uczył w więzieniu historii starożytnego Wschodu, jak Władysław Bartoszewski, wykładowca historii literatury, jak prof. płk. Wacław Lipiński, kronikarz legionów i bliski współpracownik Piłsudskiego.

Krasiński spędził za murami dziewięć lat. Zachorował na gruźlicę, nosił się z zamiarem samobójstwa. Nie miał nikogo bliskiego. Jego jedyni krewni – przyrodni brat i siostry – odcięli się od niego w obawie przed represjami. Narzeczona, która otrzymała niższy wyrok, opuściła więzienie po czterech latach i niebawem wyszła za mąż. Nie dostawał ani listów, ani paczek, dopóki nie zatroszczył się o to jego współwięzień, Kazimierz Gorzkowski. Ten słynny niegdyś z brawurowej odwagi oficer Biura Informacji i Propagandy KG AK, namówił swoją córkę, żeby wystąpiła w roli dobrej samarytanki wobec „szpiega”, którego nigdy nie widziała na oczy.

Gdy w maju 1956 roku Krasiński na mocy amnestii wychodził na wolność, wkraczał w zupełnie sobie nieznany, bo już gruntownie odmieniony świat PRL-u, w którym nie miał ani dachu nad głową, ani źródeł utrzymania, ani rodziny – jedynie więziennych przyjaciół, podobnie jak on zagubionych w ówczesnej rzeczywistości. Oto jak potem przedstawiał swoją sytuację: „Po dziewięciu latach więzienia nie mam zielonego pojęcia o tym skomunizowanym kraju. Nie odróżniam Komitetu Partii od urzędu Rady Narodowej, a informacja, że coś mieści się tuż za CPN-em, nic mi nie mówi, bo nie wiem, co to jest CPN i wiele innych rzeczy. Za to wrażliwość więźnia, odkrywam na nowo świat. Tramwaj piszczący na zakręcie, pociąg na moście, główka kapusty na straganie, słonecznik w ogródku za sztachetami, niewiarygodne, niewiarygodne przeżycia! Tyle lat nie widziałem tego na oczy!”7.

Nie poznawał też rodzinnego miasta. Odbudowana z gruzów Warszawa wprawiła go w osłupienie już w chwili, gdy wysiadł z pociągu, którym przybył z Wronek, i rozglądając się wokół, trafił wzrokiem na zatrważający masyw Pałacu Kultury, panujący nad okolicą „z bezwzględnością satrapy”8 – jak określi to potem w jednej ze swoich powieści. Ponieważ nie dane mu było obserwować procesu odbudowy, z całą ostrością dostrzegał przeobrażenia miejskiej substancji, zarysy dawnych kamienic za wzniesionymi po wojnie budynkami. I porośnięty drzewami pagórek tam, gdzie stał kiedyś jego własny dom, na Mariensztacie.

To była istna terra incognita, na której nie miał ani własnego kąta, ani żadnego dobytku. Przywiózł jednak ze sobą imponujący bagaż doświadczeń i dobrze wiedział, co zamierza z nim zrobić. „Już w celi, na więziennej pryczy, śniło mi się, że po wyjściu z więzienia wszystko, co przeżyłem, co widziałem, opiszę”9 – wspominał w swojej ostatniej, opublikowanej za życia książce. Na zawsze pozostał wierny temu postanowieniu. „Pierwszą motywacją, która skłaniała mnie do tego, żeby pisać, była konieczność dawania świadectwa”10 – mówił. Najpełniej zrealizował ten zamiar w swoim pomnikowym dziele – cyklu powieściowym, wydanym po 1989 roku, gdy przestała istnieć cenzura. Jest to właściwie zbeletryzowany pamiętnik autora w pięciu tomach, z których cztery ukazały się w latach 1992–2005: Na stracenie, Twarzą do ściany, Niemoc, Przed agonią. Piąty i ostatni pozostał w ineditach, obecnie przygotowywany jest do druku w Wydawnictwie Arcana. Bohaterem cyklu jest Szymon Bolesta, bez wątpienia alter ego autora. Jego perypetie życiowe obrazują losy i przemyślenia samego Krasińskiego od dzieciństwa aż do późnej starości, są szczegółowym zapisem jego osobistych doświadczeń i barwnym świadectwem czasu, w którym mu żyć wypadło.

Dotyczy to jednak właściwie całej jego twórczości, choć póki krępowała ją cenzura, pisarz wykorzystywał swoje doświadczenia w sposób bardziej zawoalowany: czasem zmieniał realia, niekiedy ukrywał je w kostiumie historycznym bądź gubił we mgle niedopowiedzeń, tworząc rodzaj literackiej paraboli. Tak właśnie często konstruował dramaty […]. Próbował zapewnić im możliwość wystawienia na scenie, prowadził subtelną grę z cenzurą.

2.

Sztuki – najpierw radiowe, potem także teatralne – Krasiński zaczął pisywać dopiero w latach sześćdziesiątych. Karierę literacką rozpoczął jako poeta i prozaik, rychło po odzyskaniu wolności. Debiutował wierszem Karuzela, ogłoszonym w tygodniku „Po prostu” w październiku 1956 roku, potem na łamach prasy ukazały się jego pierwsze „więzienne” opowiadania. Było to możliwe, bo trwała właśnie odwilż, ogłoszono kres epoki „błędów i wypaczeń”. W kulturze wyswobodzonej z okowów socrealizmu artyści poczynali sobie coraz śmielej.

W życie literackie wkraczała nowa generacja twórców. Byli wśród nich, obok Krasińskiego, inni spóźnieni debiutanci, niekiedy nawet starsi od niego, zbyt niepokorni, by zaistnieć wcześniej, na przykład Zbigniew Herbert i Miron Białoszewski. Przeważnie jednak byli to ludzie młodsi, urodzeni już w latach trzydziestych: Stanisław Grochowiak, Ernest Bryll, Marek Nowakowski, Ireneusz Iredyński, Andrzej Brycht, Bohdan Drozdowski, Władysław Terlecki, Andrzej Dobosz, by przywołać tylko kilka spośród wielu nazwisk. Z czasem zostali określeni mianem „pokolenia »Współczesności«” od nazwy dwutygodnika literacko-artystycznego, który powołali w 1956 roku, by promował młodą twórczość. To była generacja zbuntowana przeciwko autorytetom i hierarchiom, często zresztą skompromitowanym w okresie stalinizmu. Formacja, która wraz ze znienawidzonym socrealizmem odrzuciła także twórczość – jak wówczas mówiono – ideowo zaangażowaną, zwłaszcza tę inspirowaną romantycznym i prometejskim mitem. W zamian proponowała swoisty pragmatyzm i „neopozytywizm” zgodny z duchem popaździernikowej „małej stabilizacji”, a oznaczający m.in. rozstanie ze stereotypem Polaka – powstańca i konspiratora. Zmieniła także dykcję artystyczną: nieufnie odnosiła się do realizmu, nie znosiła patosu, wolała ironię, dystans, humor, niekiedy także absurd, jako narzędzia przydatne w procesie demitologizacji, weryfikowania tradycji oraz literackiego dorobku poprzedników.

W takim klimacie duchowym Janusz Krasiński budował zręby swojego pisarskiego warsztatu i oczywiście ten kontekst nie pozostał bez wpływu na jego własne wybory estetyczne. Co nie oznacza, że były one tożsame z wyborami zbuntowanych kolegów. Wytyczał własną drogę.
Najtrafniej chyba odtworzył ją Tomasz Burek, który pisał o Krasińskim: „Właściwie jednak jego osobowość, ludzka i artystyczna, uformowała się na styku pokoleń. Dokładniej: na styku dwóch bardzo odmiennych przeżyć pokoleniowych. Pierwsze z nich było przeżyciem wojenno-okupacyjnym. Osiągnęło swe najwyższe nasilenie w powstaniu warszawskim jako symbolicznej bitwie o odzyskanie niepodległego państwa polskiego i miało swe słabnące przedłużenie w konspiracji i partyzantce antykomunistycznej. Przeżycie to, choć napełnione goryczą przegranej, choć połączone ze świadomością osobistej i zbiorowej katastrofy, choć odzierane z wartości, dyskredytowane przez oszczerców, umiało się osłonić bronią ostatnią – blaskiem niepokornej legendy domowej. Drugie zaś pokoleniowe przeżycie, nazwijmy je »współczesnościowym«, które zagarnie Krasińskiego, gdy po wyjściu na wolność i debiucie stowarzyszy się siłą rzeczy z ówczesną młodzieżą literacką, będzie miało – w jaskrawym przeciwieństwie do pierwszego, akowskiego – charakter deheroizacyjny. Będzie na sobie nosiło piętno buntu zaduszonego w powijakach, piętno popaździernikowego rozczarowania, samoograniczenia i minimalizmu, piętno gomułkowskiej epoki rozsądku. Czyli piętno tego wszystkiego, co jako kapitulancki projekt duchowego życia przedstawił na łamach dwutygodnika »Współczesność« Stanisław Grochowiak w artykule zatytułowanym Karabela zostanie na strychu. Niestety, wyedukowany m.in. przez swych współwięźniów, niekiedy bardzo znamienitych, w idealistycznym duchu Polski niepodległej, musiał się teraz Krasiński nauczyć żyć, działać i pisać w zgodzie z oportunistycznym etosem niby-Polski”11.

W tym procesie „przystosowania” do rzeczywistości popaździernikowej nie chodziło wszelako wyłącznie i chyba nawet nie przede wszystkim o kompromisy dyktowane potrzebą obecności w życiu literackim, koniecznością poddania się rygorom cenzury, tęsknotą do może i „małej”, ale przecież jednak stabilizacji, jakże pożądanej dla kogoś, z kim los obszedł się tak okrutnie. Chodziło o coś więcej: żeby trafić do wrażliwości współczesnych odbiorców. Żeby przemówić do nich językiem, który rozumieją i akceptują. Językiem zdolnym pozyskać ich zainteresowanie dla „wydarzeń, które najbardziej wyryły się w pamięci” i dla płynących z nich wniosków. Chodziło zatem o perspektywę, która pozwoliłaby zespolić doświadczenia dwóch pokoleń formujących pisarską indywidualność Krasińskiego, stworzyć możliwość dialogu, zbliżenia, może nawet przenikania odmiennych postaw.

Ten zamysł wydaje się najbardziej widoczny w jego wczesnych słuchowiskach i dramatach, takich jak Czapa, Filip z prawdą w oczach, Wkrótce nadejdą bracia. Obfitują one w sytuacje i dialogi konstruowane w sposób, który w latach sześćdziesiątych kojarzył się widzom z cenionym wówczas teatrem absurdu. W istocie jednak opowiadają o autentycznych wydarzeniach, czasem wręcz takich, których autor był świadkiem. To, co wydaje się absurdalne, stopniowo odsłania swoją wewnętrzną logikę, z gruntu realistyczny charakter. Paradoksalne jakoby zachowania bohaterów okazują się na wskroś racjonalne. W obszernej rozmowie, którą Jan Kłossowicz przeprowadził wtedy z Krasińskim na temat jego dramaturgii, tę szczególną konwencję określono mianem poetyki pozornego absurdu.

Mówił Kłossowicz: „Sądzę również, że obecnie znalazł pan – zarówno we Wkrótce nadejdą bracia, jak i w Filipie czy w Czapie – jakąś własną formułę dramatyczną. Formułę bardzo interesującą, zwłaszcza na tle obecnych prądów czy modnych poszukiwań, nazwałbym ją dramaturgią pozornego absurdu. Polega ona na zastosowaniu techniki pisarskiej zapożyczonej z teatru absurdu – po to, aby ją zdemaskować. To znaczy, wykorzystać wszystkie możliwości, jakie ona daje, ale równocześnie zastosować ją tak, żeby przekazać pewne treści realistyczne. Absurd nie jest treścią pana sztuk, ale jest ich techniką, sposobem pisania. […] sprawa znalezienia czegoś, co by zmuszało odbiorcę do aktywnego odbioru utworu, czegoś, co by było po prostu interesujące dla współczesnego odbiorcy, sprawia, że jednak – chcąc napisać sztukę absolutnie realistyczną i pisząc ją – przyjmuje pan jednak ten rodzaj techniki, tworzy pan coś w rodzaju pozornie absurdalnej łamigłówki”12.

Krasiński potwierdził to rozpoznanie: „Chciałbym być bardzo bliski rzeczywistości, bardzo osadzony w realizmie, natomiast kiedy zabieram się do realizowania tego, co zamierzam, braknie mi środków albo środki, którymi operuję wydają mi się zbyt wyświechtane. Kiedy mi to tak spod pióra wychodzi i widzę, że jest nie do przyjęcia, wtedy szukam czegoś, co by mi pozwoliło całą sytuację odwrócić. Pozostaję jednak i wtedy nadal realistą. To jest dla mnie najważniejsze”.

Humor, niekiedy czarny, niekiedy absurdalny nie był bowiem dla niego samoistnym celem, lecz środkiem wyrazu, zgodnym z upodobaniami pokolenia „Współczesności”, ale przekazującym tragiczne doświadczenie poprzedniej generacji. Na pytanie Kłossowicza „Czy pisząc sztukę, chce pan napisać bardziej komedię, czy tragedię?” pisarz odpowiadał bez wahania: „Tragedię. To się chyba wiąże z naszym wspólnym życiorysem Polaków. Jakoś to wszystko zbyt głęboko we mnie tkwi. I sprawy wojny, i okupacji i dramatycznych losów tego narodu. […] Za każdym razem chciałbym napisać tragedię, tzn. zamysł jest tragiczny, ale podanie go wydaje mi się rzeczą niemożliwą tym tradycyjnym sposobem…”. A dalej wyjaśniał jeszcze: „Za najważniejsze uważam jednak znalezienie bohatera współczesnego […] Ale współczesny to wcale nie musi znaczyć, że występujący we współczesnym dramacie. Wystarczy, że będzie się zachowywał tak, jak współczesny człowiek sądzi, że sam zachowywałby się w jego sytuacji. Podobno w średniowieczu ludzie chętnie okazywali swoje uczucia wybuchami płaczu. Amerykanie najchętniej okazują je przy pomocy żucia gumy. Moi bohaterowie ukrywają swoje uczucia pod płaszczykiem ironii lub właśnie pozornie absurdalnego żartu. A co ich łączy z teraźniejszością? […] stan zagrożenia. […] I chyba ten właśnie stan, stan ciągłego zagrożenia, jest inspiracją moich dramatów”.

Rzeczywiście, protagonista Krasińskiego to właściwie zawsze człowiek w obliczu niebezpieczeństwa, jakiejś straty lub cierpienia, często wręcz w obliczu śmierci. To znaczy w położeniu, które było powszednim doświadczeniem młodzieży akowskiej. Daleko mu jednak do romantycznego heroizmu. Wydaje się postawiony wobec wyzwań ponad jego siły, nierzadko znękany fizycznie, moralnie niedoskonały, pełen obaw i niepewności. Godzien raczej współczucia niż podziwu. Walczy o przetrwanie. Ta próba przeciwstawienia się wyrokom losu, wydobycia się z opresji łączy bohaterów Krasińskiego z mitem heroicznym, ale – przynajmniej w jego pierwszych dramatach – to bodaj jedyna taka cecha. Pozostałe wywodzą się raczej z na wskroś pesymistycznej, wyrosłej z „czasów pogardy” koncepcji człowieka pojmowanego jako istota krucha i ułomna, poddana zewnętrznej przemocy, miażdżona w trybach okrutnego świata. Z czasem proporcje między heroicznym i antyheroicznym pojmowaniem ludzkiej kondycji będą się w dramaturgii Krasińskiego zmieniać. Żeby to dostrzec, trzeba prześledzić jej ewolucję.

1. Rozmowy o dramacie. Realizm i pozory absurdu, [z J. Krasińskim rozmawia J. Kłossowicz], „Dialog” nr 7/1969.
2. Moją obsesją jest życiorys, [z J. Krasińskim rozmawia B. Gancarczyk], „Arcana” nr 84 (12)/2008.
3. Tamże.
4. Archiwum pisarza, w posiadaniu wdowy, Barbary Krasińskiej.
5. Tamże.
6. Od ang. displaced persons, w skrócie DPs – określenie stosowane wobec osób, które w wyniku wojny znalazły się poza swoim państwem i korzystały z opieki organizacji międzynarodowych.
7. J. Krasiński, Traktat o prawdzie i strachu, źródło: http://solidarni2010.pl/1015-nieulekly-w-dazeniu-do-prawdy.html.
8. J. Krasiński, Niemoc, Warszawa 1999, s.14.
9. J. Krasiński, Bracia syjamscy z San Diego, Kraków 2009, s. 176.
10. Siedziałem z ludźmi ze sprawy Pileckiego, [rozmowa radiowa P. Czartoryskiego-Szilera z J. Krasińskim], 20 czerwca 2010, źródło: http://www.radiomaryja.pl/bez-kategorii/siedzialem-z-ludzmi-ze-sprawy-pileckiego/.
11. T. Burek, Wyjście na wolność, „Rzeczpospolita” z 4 października 2008, dodatek „Rzecz o książkach”.
12. Rozmowy o dramacie…, dz. cyt.