2/2014
Obrazek ilustrujący tekst O Jurku prawie wszystko

rys. Bogna Podbielska

O Jurku prawie wszystko

 

Amfilada pokoi. Do obszernego pokoju, zajmowanego przez Jurka z matką, docierało się po przejściu paru pomieszczeń, w tym sypialni właścicielki mieszkania, ongiś również całej kamienicy.

Właścicielka leżała nałogowo w łóżku. Kiedy z niego wstawała? Prawdopodobnie nocą. W dzień bardzo rzadko. Toaleta była poza mieszkaniem, przy klatce schodowej, a korzystało się z niej, posługując się kluczem. Każdy lokator miał jeden klucz do swojej dyspozycji. Zimą to było dość przykre zajęcie. Ważne więc były nocniki. Niektóre z nich były przedmiotami sztuki zdobniczej, wykonane z porcelany lub pięknego szkła udekorowanego złotymi esami-floresami. Nocniki miały również ozdobne przykrycia. Specjalny obrzęd i pochód towarzyszył wynoszeniu nocników. Najpierw trzeba było dyskretnie sprawdzić, czy ze swojego nocnika akurat nie korzysta właścicielka lub czy nie bada jej zaprzyjaźniony lekarz. Gdy droga była wolna, jedna osoba szła w awangardzie, druga niosła rzeczony nocnik, a trzecia, jeśli aktualnie nocowała na waleta z Jurkiem, zamykała pochód, niosąc taboret lub wiadro po wodę. Powrót nie był już tak uroczysty, ale również obowiązywała dyskrecja i kurtuazja wobec pani właścicielki.

Pokój mamy miał dwa okna od strony ulicy Starowiślnej, którą, stale piszcząc i zgrzytając, przejeżdżały tramwaje. Ciszej bywało zaledwie dwie godziny, od drugiej po północy do czwartej nad ranem.

Inna ściana pokoju zamknięta była częściowo dużymi oszklonymi drzwiami, rozdzielającymi pokój mamy od kancelarii adwokackiej ożywiającej się codziennie w godzinach między 10 rano a 18 po południu. Poprzez oszklone drzwi doskonale było słychać toczone rozmowy. Niektóre z pikantnymi szczegółami. Ale to dygresja. Wracam do opisu pokoju.

W kącie między drzwiami kancelarii a drzwiami prowadzącymi do pokoju właścicielki, za parawanem, była umywalka, a nad nią niewielkie lustro. Większe zdobiło drzwi ogromnej szafy. Jeszcze był okrągły stół z kilkoma krzesłami i duże łóżko przylegające do ściany vis-à-vis drzwi kancelarii adwokackiej. Łóżko należało do mamy, Jurek sypiał na szerokim rozkładanym materacu.

Rozkład zajęć był następujący: Mama od 10 prowadziła sklep z materiałami biurowymi i funkcjonowała tam do godziny 18, z przerwą obiadową między 13 a 14. Jurek miał zajęcia w szkole aktorskiej w różnych godzinach dnia. Często po południu lub wieczorem mama starała się podać mu obiad, dostosowując się jakoś do jego rozkładu dnia.

W szkole szło mu więcej niż dobrze, o czym po latach wspominał Gustaw Holoubek, jego opiekun artystyczny i najbliższy współpracownik profesora Władysława Woźnika, kierownika studiów. Jeżeli miał jakieś problemy, to wynikały z naruszania obowiązującej wówczas moralności socjalistycznej… A ku zgorszeniu tzw. kolektywu młodzieżowego „naruszał” ją przeważnie na obozach wyjazdowych w Zakopanem, przy aktywnym udziale koleżanki z roku, Anny Gołębiowskiej. Ich zachowanie nieraz „stawało” na zebraniach kolektywu, budząc zgorszenie bardziej przestrzegających moralności, a mniej zdolnych kolegów. Podobno koleżanki bywały mniej rygorystyczne. Nic dziwnego, że Jurek w końcu (po przekroczeniu dwudziestu lat) ożenił się z Hanią, i tak wczesne małżeństwo stało się sensacją, zapobiegając jednak dalszym zebraniom w sprawie ich życia prywatnego.

Gorzej powiodło się mamie z prowadzeniem sklepu. Pośrednio przyczynił się do tego Jurek, ze swoim szerokim gestem wobec kolegów. Rozgłosił bowiem w szkole, że ma poprzez matkę dostęp do tanich bloków rysunkowych, zeszytów, kalendarzyków, ołówków, kolorowych bibułek, gumek itd. Mama zgadza się to udostępniać studentom na kredyt, rozliczany według zapisów w imiennym zeszycie raz na miesiąc.
I zaczęło się… Pomysł Jurka miał sklep matki spopularyzować, w rzeczywistości przyczynił się do jej bankructwa. Kiedyś niespodziewanie spotkałem tam Jurka, jak zachwalał Zbyszkowi Cybulskiemu i Bogusiowi Kobieli nowe wieczne pióra… Chłopcy byli urzeczeni, że takie cuda mogą mieć od razu, a zapłacić potem. Musieli tylko wpisać swoje nazwiska i pobrany towar do specjalnego zeszytu sprzedaży, ze zobowiązaniem zapłaty w zadeklarowanym terminie. Nie tylko Cybulski i Kobiela mieli trudności z rozliczeniem się. Nic więc dziwnego, że hurtownia po jakimś czasie cofnęła jej kredytowanie towaru. I kółko się zamknęło… Inna sprawa, że nasza matka, z natury delikatna, nieśmiała i niezbyt przedsiębiorcza, nie nadawała się do prowadzenia żadnego interesu. Niezależnie od lekkomyślności Jurka, splajtowałaby prędzej czy później. Trwała przecież bitwa o handel socjalistyczny i tylko najwięksi i najzasobniejsi spryciarze, sprawnie korumpujący urzędników, mogli jeszcze jakiś czas funkcjonować jako tzw. inicjatywa prywatna.

Po bankructwie mamy wyłoniło się pytanie: z czego ma żyć? Jurek przez pewien czas popierał konkury dyrektora Muzeum Przemysłu Artystycznego w Krakowie, Kazimierza Wojciecha Witkiewicza, malowniczej postaci już funkcjonującej przed I wojną światową. Ów wpływowy towarzysko dyrektor muzeum, jakoś spowinowacony ze Stanisławem Witkiewiczem, ojcem późniejszego Witkacego, w siedemdziesiątej wiośnie życia oświadczył się naszej mamie, proponując jej jako wdowiec małżeństwo. Dla zademonstrowania swoich możliwości pojawiał się dość często na Starowiślnej z rewelacyjnymi dla tego okresu prezentami. Były to zazwyczaj kilogramy podsuszanej kiełbasy, pierwszorzędne salcesony, a nawet niekiedy szynka i polędwica parzona. Kwiatów nigdy nie przynosił.

Skąd u Witkiewicza taki rozmach? Zawdzięczał go Leninowi… A było tak. Gdy Włodzimierz Uljanow zamieszkał wraz z żoną Nadieżdą Krupską pod Tatrami, ponoć zetknął się kiedyś przy Wodogrzmotach Mickiewicza z powracającym z Pięciu Stawów młodym Kazimierzem Witkiewiczem, przyjacielem Stryjeńskiej i Skoczylasa. Nieważne migawkowe spotkanie, przynajmniej do sierpnia 1914 roku. Gdy wybuchła wojna pomiędzy Rzeszą Niemiecką, sojuszniczym Cesarstwem Austro-Węgierskim a Rosją Romanowów, poddany rosyjski, niejaki Uljanow, automatycznie został oskarżony o szpiegostwo i osadzony w areszcie w Nowym Targu. Władająca nieźle polskim Krupska wszczęła alarm. Dotarła, być może poprzez Witkiewicza, do polskich posłów do parlamentu w Wiedniu, ci zaś do kolegów socjaldemokratów austriackich. Nastąpiła skuteczna interwencja u odpowiedniego ministra, a ten polecił staroście powiatowemu w Nowym Targu zwolnić z aresztu Uljanowa, wraz z decyzją o jego ekspulsji z Austro-Węgier. Uljanowowie jak wiadomo wrócili do Zurychu w Szwajcarii, skąd przed paroma laty przyjechali do Krakowa, a potem Poronina.

Po 1945 roku, w miarę jak Kazimierz Wojciech Witkiewicz zorientował się w znaczeniu tej historyjki z sierpnia 1914 roku (być może nagłośnionej przez Bolesława Drobnera, ministra w rządzie lubelskim), poczuł się ważną dla partii w Krakowie osobą. Okazał się bezcennym eksponatem przy każdorazowych obchodach bolszewickiego Października i kolejnych rocznic urodzin Lenina. Świetnie się prezentował za stołem prezydialnym ze swoją siwawą bródką, godnościowym chrząkaniem i szerokim spojrzeniem niebieskich oczu. Ważna też była opinia, że reprezentuje krakowskie sfery artystyczne. Stąd też władze dbały, żeby mu niczego nie brakowało, zwłaszcza deficytowych wtedy wędlin. Przeżył Bieruta, Gomułkę, dociągnął do wczesnego Gierka. Zawsze za stołem prezydialnym. Z punktu widzenia Jurka Witkiewicz byłby bardzo atrakcyjny jako mąż naszej mamy. Był bowiem posiadaczem ogromnego zbioru starych książek i obrazów. Jurek przekonywał mnie, abym w rozmowach z wahającą się mamą zwrócił jej uwagę na te właśnie atuty starego Witkiewicza. Zwłaszcza że miał on już 70 lat, a mama dopiero 50.

Mama się jednak nie zdecydowała, bo Witkiewicz budził w niej jakąś odrazę nieustannym głośnym wycieraniem nosa. Poza tym obawiała się, że on szybko zniedołężnieje i będzie musiała opiekować się niekochanym mężem.

Niezbadane są jednak wyroki Boskie. Witkiewicz przeżył naszą mamę o dziesięć lat, będąc od niej starszy o dwadzieścia…

Tak czy owak, mama, po bankructwie sklepu z artykułami biurowymi, szukała rozpaczliwie środków utrzymania. I wówczas jednak wpływowy Witkiewicz pomógł. Jego autorytet sprawił, że otrzymała pracę w miejscowej gastronomii. Była to posada blokierki (kasjerki) w restauracji Żywiec na ulicy Floriańskiej. W tym słynnym lokalu w 1945 roku na krótko zatrudnił się jako starszy kelner hrabia Jan Zamoyski, późniejszy bohater mojej książki Ostatni ordynat wydanej przez PIW.

Wiem, że mama podejmowała w owym Żywcu młodą parę (Jurka i jego żonę) uroczystym obiadem. Składały się nań m.in. sznycle cielęce po wiedeńsku z kępką masła, jajkiem sadzonym i cytryną ozdabiającymi to dzieło kulinarne.
No cóż, byli młodzi, jeszcze się nie odchudzali…

cdn.